Celina Matusiak, urodzona w 1936 r.
Mądrość dziadka
Grażyna Kompel – Opowiedz o swojej przedwojennej rodzinie…
Celina Matusiak – To była duża rodzina warszawska. Prawie wszyscy, również ja, urodzili się w Warszawie. Przed wojną mieszkaliśmy razem z ojcem mojej mamy na ulicy Zamenhofa. Mama miała dwie siostry, jedna z nich była niezamężna. Z trzech braci mamy dwóch było żonatych. Seniorem rodu był Józef Ubfal z linii Kałuszynów. Do dziadziusia należała fabryka wyrobów z galalitu i kości słoniowej, znajdująca się na Bonifraterskiej.
Babcia Cerla (Celina) z domu Zajdman, urodzona w 1890 roku w Warce, zmarła pięć lat przed moim urodzeniem, dokładnie 1 marca 1931 roku. Dziadek ożenił się potem po raz drugi z Natalią (Nacią) Manowicz, która popełniła samobójstwo w getcie, bo była przekonana, że jej mąż (mój dziadziuś) zginął.
Najstarsza spośród sześciorga dzieci mego dziadziusia była moja mama (urodzona w 1912 roku), Teofila, która wyszła za mąż za Natana Wajnsztajna, czyli mojego ojca. Jedna młodsza siostra mamy Edzia, od okupacji Gienia, przeżyła wojnę i mieszkała potem w Montrealu. Druga – Bluma (Blimcia) z mężem nie byli podczas okupacji razem z całą rodziną i zginęli.
Najstarszym bratem mamy był Feliks, ożeniony przed wojną ze Stellą. Felek ocalał, natomiast Stella zginęła przy próbie opuszczenia getta po upadku Powstania w kwietniu 1943 roku. Pozostali dwaj bracia mamy – Stefan (Salim) wraz z żoną Charlottą i Bolek (Beniek) przeżyli. Z jedenastoosobowej najbliższej rodziny mojej mamy ocalało siedem osób. Zginęły cztery, w tym śmiercią samobójczą druga żona ojca mamy.
Mój Ojciec był synem Józefa (Joska) Wajnsztajna, którego zapamiętałam jako wdowca. Dziadek prowadził sklep spożywczy na Kupieckiej. Sklep był w pobliżu naszego domu, więc często biegałam do dziadka, aby stamtąd obserwować toczące się wokół życie. Tata miał jednego brata – Heńka, który zginął wraz z żoną, ale ich córeczka Lusia (Ala) przechowała się u sióstr zakonnych, a potem była adoptowana przez rodzinę Singerów, którzy stracili własne dzieci. Ojciec miał trzy siostry: Salę, Rózię – z męża Binder i Manię. Rózia miała syna Miecia, a Mania córkę Sabcię. Z trzynasto osobowej rodziny mego ojca ocalały tylko dwie dziewczynki – Lusia i ja.
Co pamiętasz sprzed wojny?
W dużej rodzinie ze strony mamy byłam jedynym dzieckiem, więc dzieckiem rozpieszczanym. Pamiętam, że rodzina była bardzo muzykalna. Odbywały się częste spotkania, którym towarzyszyła mandolina. Zachowały się także fotografie z wakacji z moimi małymi kuzynami ze strony ojca. Na dwu z nich widać jest drzewo, do którego się przytulamy – Sabcia i ja. Po Sabci została tylko fotografia.
Czy pamiętasz ojca?
Jak wybuchła wojna i Niemcy utworzyli na terenie Warszawy getto, moja najbliższa rodzina postanowiła przedrzeć się na wschód, do Rosji, by zorientować się, czy tam będzie można przeczekać najbardziej niebezpieczny okres. Do drogi przygotowali się moi rodzice i dwaj wujkowie – Felek i Stefan. Ja zostałam u dziadka z pozostałą rodziną. Przed tą wyprawą przyszedł do nas mój ojciec się pożegnać. Zapamiętałam to tak, że leżymy na podłodze a ojciec do nas podchodzi.
Rodzice z braćmi postanowili wracać do Warszawy. Przy przedzieraniu się przez zieloną granicę w drodze powrotnej zatrzymali go Rosjanie i wysłali w głąb Związku Radzieckiego, natomiast mamie i jej braciom udało się wrócić do Warszawy. Mama szukała mojego ojca po wojnie nie tylko przez Czerwony Krzyż, ale i przez krewnych w Moskwie, lecz ślad po nim zaginął.
Co działo się z tobą i twoją rodziną po utworzenia getta?
Fabryka dziadziusia była na terenie getta. W dalszym ciągu wyrabiano w niej różne przedmioty użytkowe, m.in. rączki do parasolek, dulawki do papierosów. My z mamą i z dziadkiem mieszkaliśmy w getcie, początkowo na Zamenhofa, potem na Bonifraterskiej, a ściślej na zapleczu fabryki. Pamiętam, że do naszego mieszkania prowadziło zamaskowane wejście przez szafę bez tyłu.
Reszta rodziny ze strony mamy mieszkała po aryjskiej stronie, ale wszyscy codziennie przychodzili do fabryki do pracy z tzw. placówką, czyli dużą grupą osób pracujących na terenie getta. Dzięki temu mieliśmy co jeść, bo regularnie dostarczali nam żywność.
W lipcu 1942 roku pojawiło się zarządzenie, żeby zgłaszać się na Umschlagplatz, a niezastosowanie się groziło śmiercią. Dziadziuś postanowił je zignorować. Myślę, że na podjęcie tej bardzo odważnej wówczas decyzji miało wpływ wsparcie mieszkających po aryjskiej stronie Polaków, jego bliskich współpracowników sprzed wojny. Dziadek jednocześnie przygotował dla nas kryjówkę w getcie, na strychu nad magazynem fabryki. To była typowa reakcja. Wiele rodzin przygotowywało na wszelki wypadek kryjówki. Wtedy też zapadła decyzja o przerzuceniu mnie na aryjską stronę.
Nauczono mnie, że jestem sierotą, nie mam rodziców i nazywam się Celina Wiśniewska. Moja mama też używała nazwiska Wiśniewska, które przetrwało nawet w niektórych jej powojennych dokumentach.
Wyprowadziła mnie Gienia w grudniu 1942 roku, razem z placówką. Powiedziała, że musimy znaleźć jakąś łagodną wachę, która pozwoli nam się wydostać z getta. Pamiętam, że krążyłyśmy w poszukiwaniu tej właściwej. Nie było łatwo wyprowadzić dziecko, bo do pracy przychodzili dorośli. Chodziło o to, żebym ze strony getta, która była pilnowana przez strażników, mogła przedostać się do grupy ludzi znajdujących się po aryjskiej stronie. Korzystając z nieuwagi wartowników, zostałam dosłownie przepchnięta. Bardzo
silnie przeżyłam ten moment.
Po drugiej stronie, gdy już odłączyłyśmy się od placówki, natknęłyśmy się na młodego mężczyznę. Zażądał od nas pieniędzy w zamian za milczenie. Gienia powiedziała, że nie mamy pieniędzy, ale ja – wiedząc, że wcześniej zawinęła mi we włosy banknoty – dotknęłam rączką czapki i powiedziałam: tutaj. Nie było oczywiście rady i musiałyśmy zapłacić haracz. Po drodze Gienia weszła ze mną do jakiegoś sklepu, żeby kupić kawałeczek wędliny. Jak zobaczyłam, co nam ekspedientka pakuje, powiedziałam Gieni: u nas w getcie była lep… Ciocia ścięła mnie ostrym spojrzeniem i już nie dokończyłam słowa.
Pierwszym domem, do którego zostałam zaprowadzona, było mieszkanie państwa Kralczyńskich. Nie zagrzałam tam jednak miejsca, bo oni spodziewali się dziecka i zajmowanie się mną powierzyli swojej dalekiej krewnej, Julii Florczyk. Jej mąż był więziony w Auschwitz, a wolny pokój wynajmowała Ślązakowi o nazwisku Emerych, który jako folksdojcz stanowił doskonałą przykrywkę do przechowywania nie tylko mnie, która uchodziłam za jej kuzynkę, ale również sporo starszej ode mnie (w wieku mojej mamy) rosyjskiej Żydówki, także Celiny.
Pan Emerych był sympatycznym, łagodnym człowiekiem, zajmującym się na co dzień inspekcją warszawskich sklepów. To dawało mu nadzwyczajny dostęp do wielu nieosiągalnych artykułów. Dzięki jego stosunkom i sprytowi Celiny miałam swoją lalkę, z którą prawie się nie rozstawałam. Gdy dużo później mama szukała mnie, a było to po Powstaniu Warszawskim i zobaczyła, że w mieszkaniu nie ma lalki, przeraziła się, że nie żyję.
U Julii, która przechowywała mnie za pieniądze, musiałam wykonywać pracę dorosłych – wnosiłam z piwnicy na trzecie piętro wiadro z brykietami, które służyły do ogrzewania mieszkania, robiłam zakupy, sprzątałam. Często byłam głodna. Zdarzało się, że Julia o trzeciej po południu pytała mnie, czy coś jadłam, a ja nie miałam nic w ustach od rana.
Gdy kiedyś zjadłam wyszperaną śliwkę, to pestkę zawinęłam starannie w papierek i wyniosłam z domu do śmietnika, by nie zostawić żadnego śladu, który świadczyłby o mojej samowoli. Jaśniejszymi momentami tego okresy były święta. Wówczas przyjeżdżały do Warszawy żona i córeczka pana Emerycha, Nella, moja rówieśniczka. Nella chętnie bawiła się ze mną.
Czy poza przerzuceniem cię na aryjską stronę zapamiętałaś jakieś szczególne zdarzenia z tamtych lat?
To było jeszcze w getcie. Wyglądałam przez okno i zauważyłam dziewczynkę ze słoikiem kapusty w rękach. Uciekała przed Niemcem. Kiedy dopadła wahadłowych drzwi klatki schodowej, padł strzał. Dziewczynka osunęła się na ziemię. To była pierwsza śmierć, którą widziałam. Mam też w pamięci sylwetki opuchniętych z głodu dzieci.
Z czasów, gdy mieszkałam u Julii, zapamiętałam, jak w czerwonej chustce na głowie poszłam po coś do kiosku, a siedząca tam kobieta powiedziała: – Boże, jaka ty jesteś podobna do Żydówki. Przyszłam do domu, zerwałam tę chustkę z głowy i z płaczem krzyczałam,
że jej już nigdy więcej nie założę, bo jestem podobna do Żydówki.
Co działo się z twoją mamą?
Mama i dziadziuś byli w getcie do wybuch Powstania. Dziadka wywieźli z płonącego domu strażacy. Mama razem z żoną Felka, Stellą, była w grupie osób prowadzonych przez Niemców na śmierć. Strażnicy byli na początku i końcu tej grupy, a one były w środku. W pewnym momencie mama dostrzegła szansę na uratowanie życia, próbowała pociągnąć Stellę, ale bezskutecznie.
Mama oderwała się od grupy i schroniła w jakiejś przypadkowej bramie, skąd zeszła do piwnicy. Wydostała się kanałami na aryjską stronę. Mama miała przy sobie jedynie torbę z dokumentami i zdjęciami rodzinnymi, ale pochłonął ją kanał. Fotografie, które się zachowały, dostałam wiele lat później od naszej dalszej krewnej, mieszkającej od przed wojny w Paryżu.
Gdy mama znalazła się poza murami getta, z powodu tyfusu trafiła do szpitala prowadzonego przez siostry zakonne. To był bardzo trudny dla niej okres. Nie potrafiąc odmawiać pacierza, chowała się pod kołdrę. Po opuszczeniu szpitala zamieszkała u państwa Franiaków. Musiała jednak wkrótce stamtąd odejść, bo adres był spalony. Pamiętam, że krótko mieszkała ze mną u Julii. Oficjalnie zatrudniona była jako sprzątaczka, wtedy odciążała mnie od prac domowych. Ja musiałam do niej mówić: proszę pani.
Następnie przygarnęła ją pielęgniarka z kliniki profesora Grucy, zwana przeze mnie ciocią Kamińską. W jej domu mama opiekowała się jej niedołężną matką. Utrzymywałyśmy z ciocią Kamińską stały kontakt po wojnie. Ciocia mieszkała niedaleko Julii, więc często po drodze do sklepu wstępowałam do niej, by zobaczyć się z mamą.
Jak długo to trwało?
Do upadku Powstania Warszawskiego. Podczas powstania Julia obawiała się o swój los ze względu na to, że mieszkał u niej folksdojcz, w którego pokoju, nawiasem mówiąc, wisiał portret Hitlera. Opuściła więc mieszkanie. Jedyną dorosła osobą, która opiekowała się mną w okresie Powstania i po jego klęsce, była Celina.
Pamiętam, że po upadku Powstania razem z Celiną i innymi cywilami szłyśmy pieszo do Pruszkowa. Była to jesień 1944 roku. Przebywałyśmy w obozie przejściowym, a potem Niemcy wpakowali nas do bydlęcych wagonów, ostatniego transportu do Auschwitz. Pociąg zatrzymał się w Łazach. Wojna jeszcze trwała, ale jej koniec był oczywisty. Mieszkańcy Łaz doskonale wiedzieli, czym jest transport do Auschwitz. Wielu z nich przynosiło nam jedzenie i picie.
Byłam dzieckiem pogodnym, potrafiłam zatańczyć, zaśpiewać piosenkę. Zwróciła na mnie uwagę jedna z kobiet przybyłych nam z pomocą. Podeszła do strażnika i zapytała, czy może mnie zabrać. I on się zgodził. Zapewne wtedy Celina wzięła adres tej kobiety, a ja ufnie z nią poszłam. Była to krawcowa, pani Sabina Janus. Jej mąż był więźniem obozu. Nie miała własnych dzieci. Chciała mnie adoptować. Zajmowała się mną nie tylko bezinteresownie, ale i bardzo dobrze.
Jej plany przekreślił przyjazd dziadziusia na początku 1945 roku. Dziadek zabrał mnie z powrotem do rodziny. Do dzisiaj mam żal do siebie, a może i do Mamy, że nie spotkaliśmy się już po wojnie z panią Sabiną Janus. Nie było też kontaktu z Celiną, nie znam jej dalszych losów.
Po Powstaniu Warszawskim i po zakończeniu wojny mama, dziadziuś i najmłodszy brat mamy Bolek (ur. w 1926 roku) znaleźli się w Ursusie koło Warszawy. Tam przywiózł mnie dziadek, gdy mnie odnalazł w Łazach. Z Ursusa pojechaliśmy do Łodzi. Nie wróciliśmy do Warszawy, gdyż nasze domy były w gruzach.
Na okres urządzania się w Łodzi, oddano mnie na krótko do żydowskiego Domu Dziecka w Częstochowie. Tam odwiedzali mnie dziadziuś, mama i przyszły mąż mamy. W czasie jednych odwiedzin, gdy planowano zabranie mnie do domu, dziadziuś umarł na zawał serca. Pochowano go na cmentarzu żydowskim w Częstochowie. Było to w lipcu 1946 roku. Mnie powiedziano, że dziadziuś wyjechał – kochałam go bardzo, był dla mnie bardzo dobry i bardzo ważny.
Po śmierci dziadziusia mama wyszła drugi raz za mąż. Z tego związku urodził się w 1947 roku mój brat Józef. Po jego urodzeniu znalazłam się ponownie w Żydowskim Domu Dziecka we Wrocławiu. Miałam wyjechać do Izraela. To był zły pomysł. Miałam wtedy 12 lat. Nie chciałam jechać, byłam pełna żalu i smutku. Wyjazd nie doszedł do skutku. Wróciłam do Łodzi, miałam wtedy 13–14 lat.
W Łodzi skończyłam szkołę podstawową, liceum i następnie zdałam na Wydział Architektury na Politechnice Wrocławskiej. Z uwagi na zły stan zdrowia przerwałam studia we Wrocławiu i wróciłam do Łodzi. Tu ponownie zdałam na studia na Politechnice Łódzkiej, na wydział Chemii Spożywczej. W roku 1962 otrzymałam dyplom magisterski. Pracowałam w swoim zawodzie do emerytury.
W czasie studiów, w 1960 roku, wyszłam za mąż. W 1964 roku urodziłam córkę, a teraz mam dwie wnuczki – piętnasto i dwunastoletnią.
Po śmierci mamy i ojczyma (oboje zmarli w 1970 roku) wraz z moim bratem ekshumowaliśmy prochy dziadziusia w Częstochowie i przewieźliśmy na cmentarz żydowski na Okopowej w Warszawie. Ekshumowaliśmy również szczątki babci naszej Cerli z głębi cmentarza do grobu obok dziadka. Grobu drugiej żony dziadka, Natalii, nie udało się odnaleźć. Dowiedziałam się, że prochy jej zostały przeniesione z getta na cmentarz żydowski na Okopowej.
Głębokiej mądrości dziadka zawdzięczamy, że tylu z nas uszło z Holocaustu z życiem. Choć przetrwał wojnę, nie dane mu było cieszyć się życiem. Zmarł w 1946 roku w przeświadczeniu, że wojna pochłonęła Gienię, Felka, Stefana i Charlottę, gdy tymczasem wszyscy czworo przeżyli, ale odnaleźli się dopiero po jego śmierci.
Mój dziadziuś Józef Ubfal, spoczywa na cmentarzu żydowskim na Okopowej w Warszawie. Na macewie jego grobu umieściłam tablicę poświęconą pamięci tych, którzy zostali zamordowani przez Niemców, zarówno ze strony mojej mamy, jak i mego ojca.
Rozmawiała Grażyna Kompel (łodzka Gmina Żydowska, UŁ)
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl