Daniel Passent, urodzony w 1938 r.
Nazwisko za świętym obrazkiem
Był pan dzieckiem Holokaustu, ukrywanym podczas wojny. Co pan wie o swojej rodzinie?
Zdecydowanie za mało. Z zazdrością czytam wspaniale udokumentowane historie rodzin żydowskich, takie jak książki Joanny Olczak-Ronikier czy Krzysztofa Teodora Toeplitza. Ileż oni zachowali wspomnień, portretów, fotografii, listów i dokumentów o swoich przodkach!
W domu KTI jego żydowscy przodkowie spoglądają z obrazów na ścianach. Inna sprawa, że ci autorzy pochodzą z tzw. dobrych rodzin, o wielowiekowych tradycjach. Ja, kiedy patrzę za siebie, widzę czarną dziurę. Po większości mojej rodziny zaginął wszelki ślad. Nie pamiętam rodziców, nie wiem nawet, jak wyglądała moja matka.
Zachowała się tylko jedna fotografia ojca z czasów studenckich w Paryżu – ocalała w domu przyjaciół. Ci ludzie zaprosili mnie tam na początku lat 60. Mecenas Frenkel przyjął mnie w eleganckiej kancelarii i mieszkaniu na I piętrze przy Bulwarze St. Martin. Podprowadził mnie do okna i wskazał na VI piętro budynku vis a vis. „Na tamtej mansardzie mieszkaliśmy z twoim ojcem i na kolację mieliśmy jednego śledzia na spółkę” – powiedział. Cała droga życiowa pana Frenkla to awans z mansardy na I piętro – tak jak powinno być w normalnym świecie.
Kim byli pańscy rodzice?
Mój ojciec miał na imię Bernard i wywodził się z typowej biedoty żydowskiej – był najmłodszym synem „krawca mężczyźnianego”. Rodzina pomieszkiwała częściowo pod Warszawą, częściowo w Częstochowie. Nikt z rodzeństwa ojca nie zdobył wykształcenia. Ciotka Anna, która mnie po wojnie wychowywała i była już wówczas prawdziwą damą, przed wojną była gońcem. Dopiero gdy najstarszy brat ojca Marek, zaczął przyzwoicie zarabiać, to sfinansował naukę najmłodszego brata aż do studiów w Paryżu włącznie.
Tak więc mój ojciec ukończył w Paryżu agronomię, ale niestety w 1936 roku wrócił do Polski. Te powroty do kraju to coś na kształt tradycji w mojej rodzinie. Mój wuj, dr Jakub Prawin, który odnalazł mnie i wychowywał po wojnie…
Jedyny, który przeżył?
Tak, a ściśle rzecz biorąc, to jego żona była moją ciotką. Prawin miał podobną historię jak mój ojciec, z tą zasadniczą różnicą, że był komunistą i dzięki temu przeżył. Był synem kolejarza; to zresztą ewenement – Żyd-kolejarz. Jego ojciec był zawiadowcą maleńkiej stacji koło Tarnowa. Wujek chodził w Tarnowie do świetnego liceum z tradycjami, a potem wyjechał do Wiednia, gdzie studiował ekonomię i antropologię, zrobił tam też doktorat i doznał „ukąszenia heglowskiego” – stał się człowiekiem lewicy. I on także po studiach wrócił do Polski, żeby się ożenić z Żydówką.
Ja w pewnym sensie kontynuowałem tradycję studiów za granicą i powrotów. Kiedy byłem w szkole średniej – a było to w okresie stalinizmu – i chciałem studiować za granicą, miałem do wyboru studia w NRD albo w ZSRS. Wybrałem Leningrad, ale już po roku wróciłem do Polski, bo tyle czasu w Kraju Rad całkiem mi wystarczyło. Później, w 1962 ro ku, wyjechałem na stypendium do Princeton. Byłem wtedy całkowicie wolny, miałem 24 lata – i też wróciłem do Polski, żeby się ożenić, zresztą byłem już związany z redakcją „Polityki”. A moja córka, choć studiowała na Harvardzie i żywiłem poważne nadzieje, że się urządzi w Ameryce, też wróciła do ojczyzny, a więc to już trzecie pokolenie tej rodziny wraca. Żadne Jedwabne nie jest nas w stanie odstraszyć.
Wróćmy do pana ojca.
Ojciec ożenił się z pielęgniarką – jak z dumą podkreślano, „dyplomowaną”, z Częstochowy, też Żydówką, która nazywała się Izabela Mitz, i znalazł pracę jako agronom w Stanisławowie. Tam zamieszkali w 1937 roku, a w rok później ja przyszedłem na świat. Byłem ich jedynym dzieckiem. Kiedy wybuchła wojna, w Stanisławowie rodzina wydawała się bezpieczna, bo Niemcy tam nie dotarli; zaraz potem weszli Rosjanie i żyliśmy pod okupacją sowiecką. W 1941 roku, kiedy wkroczyli Niemcy i przystąpili do zakładania getta, rodzice oddali mnie na przechowanie, a sami pojechali w stronę Generalnej Guberni.
Czyli w bardziej niebezpiecznym dla Żydów kierunku.
Tak. Wuj Prawin wybrał kierunek od wrotny: zgłosił się we Lwowie do władz sowieckich i jako jeden z nielicznych komunistów z Polski został wcielony do Armii Czerwonej – musiał być dla nich kimś zaufanym, bo tego zaszczytu dostąpili nieliczni. Walczył pod Stalingradem, a potem był w armii Berlinga oficerem politycznym. Jego żona i córka, jak wielu Polaków, przetrwały w Azji Środkowej, w Uzbekistanie, głównie w Samarkandzie.
Tymczasem rodzice zniknęli z pana życia.
„Zniknęli” to słowo zbyt subtelne. Odeszli na zawsze. Opiekę nade mną powierzyli przyjacielowi, panu Tadeuszowi Płońskiemu, adwokatowi, który był tzw. Żydem chodzącym – miał „dobry wygląd”. Mam dziś kontakt z jego wnuczką, która jest młodą dziennikarką w Warszawie. Mecenas Płoński początkowo przechowywał mnie u siebie, potem wywiózł na wieś, bliżej Częstochowy. Ale wiedząc, że moi rodzice ukrywali się pod Warszawą na linii otwockiej, chciał mnie do nich przybliżyć, więc bodajże w 1943 roku ulokował mnie na warszawskiej Pradze, na ulicy Stalowej, u pani Kowalskiej i jej kilkunastoletniej córki Bogumiły, które przechowywały jeszcze jedną czy dwie osoby dorosłe. Byłem tam trzymany we wnęce za szafą.
Pamięta pan coś z tego?
Jak przez mgłę. Nie chciałem tego pamiętać. Siedziałem za tą szafą, nie mogłem wychodzić na dwór, nie wolno mi było zbliżać się do okna. Kiedy raz zna lazłem się na balkonie, z wrażenia się zlałem. Pan Płoński przychodził raz w miesiącu, przynosił ciastka i wspomagał moich dobroczyńców. Wydał najpierw swoje pieniądze, potem pieniądze swojej siostry, następnie zbierał wśród znajomych, wreszcie w końcowej fazie wojny dostawał na mnie 500 zł miesięcznie od „Żegoty”.
Po wielu latach opowiedział mi, że moi rodzice przeżyli do 1944 roku, a on w pewnym sensie utrzymywał kontakt między nami – ze mną co prawda o nich nie rozmawiał, ale ich utwierdzał w przekonaniu, że ja żyję. W końcu zadenuncjował ich szmalcownik. Nie wiem nawet, gdzie zginęli i gdzie zostali pochowani.
Co się stało, kiedy wojna się skończyła?
W 1944 roku nad Wisłę dotarł z armią Berlinga wuj Prawin. Został wówczas skierowany do pracy w rodzącym się ministerstwie komunikacji przyszłej PRL. Pan Płoński nawiązał z nim kontakt i powiedział mu, gdzie jestem. To było już po Powstaniu, w końcu 1944 albo na samym początku 1945 roku.
Prawin odnalazł rodzinę Kowalskich albo odwrotnie – oni przyprowadzili mnie do jego biura, też gdzieś na Pradze, i oczekiwali od niego konkretnych wyrazów wdzięczności. A on, mało że sam Żyd, to jeszcze ideowy komunista – powiedział im, że handel żywym towarem się skończył, co stanowiło dla tych ludzi śmiertelną obrazę. Rozstali się więc w niezgodzie. Prawinowie nigdy o tym ze mną nie rozmawiali. Dlatego z rodziną Kowalskich nie miałem potem żadnego kontaktu, nie wiedziałem, że mnie ocaliła.
Prawinowie przygarnęli pana wtedy?
Przygarnęli i wychowywali mnie aż do dorosłości. Wspaniała rodzina, której – zwłaszcza wujowi, który był wyjątkowym człowiekiem – bardzo dużo zawdzięczam. Nigdy nie słyszałem ani nie czytałem złego słowa o Prawinie. Zaraz jednak po wojnie oddali mnie jeszcze do dalszej rodziny w Częstochowie.
Teraz następuje fragment życiorysu dla mnie niejasny – kiedyś w ŻIH pani Bonikowska, która prowadziła dokumentację losów Żydów w czasie okupacji, pokazała mi dokument, z którego wynikało, że po wojnie byłem w domu dziecka w Częstochowie. Ja tego zupełnie nie pamiętam i – jak to się dziś mówi – nie potwierdzam ani nie zaprzeczam, choć miałem wtedy siedem lat. Być może nigdy tam nie dotarłem. Wiem natomiast, że byłem u rodziny Kolinów, która uchodziła za spokrewnioną z nami; nawet pamiętam adres: Garibaldiego 19 m. 3.
Ta rodzina składała się z wuja Juliana, który był rzemieślnikiem branży metalowej, cioci Rózi i syna Wojtusia. Mieszkałem u nich dwa lata – od 1946 do 1947. To byli Żydzi wierzący, praktykujący. Pamiętam nawet, że byłem na prawdziwym żydowskim weselu. Potem ciocia Rózia poważnie zachorowała. Wtedy Kolinowie i Prawinowie uradzili, że nie będzie dobrze, jeżeli ja się o tym dowiem i będę świadkiem jej agonii. Przyjechała więc po mnie ciotka Prawinowa z Berlina, bo Prawin był wtedy szefem Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie – i zostałem już z nimi. Po śmierci żony wujek Kolin z synem wyemigrowali do Australii.
W Berlinie musiałem pójść do szkoły,więc dostałem kwestionariusz do wypełnienia i w rubryce „narodowość” wpisałem: żydowska. Prawinowa kazała mi to wymazać i zaczęła tłumaczyć, że nie jestem Żydem, tylko Polakiem. Wymazałem, cóż miałem zrobić? Miałem dziewięć lat, byłem na ich utrzymaniu, to była moja jedyna rodzina, moi dobroczyńcy. Zacząłem nawet do Prawinowej mówić „mamo”, ale mi wyjaśniła, że nie jest moja matką, że ja miałem swoją matkę. Do mojego pochodzenia nie przywiązywałem wówczas ani później specjalnej wagi, a wtedy, w Berlinie, i tak byliśmy za granicą. Kolinowie nie byli bardzo religijni, ale przestrzegali obyczaju. Dom jednak był spolszczony.
Nie używało się jidysz?
Nie. Ale to nigdy nie stanowiło problemu, bo i tak u Kolinów wszyscy uważaliśmy się za Żydów. Dopiero kiedy przy jechałem do Prawinów, okazało się, że jestem Polakiem. W tym domu słowo „Żyd” nigdy nie padało. Prawin był naprawdę nieprzeciętnym intelektualistą, a jego najbliżsi przyjaciele wywodzili się częściowo z kręgów muzycznych, bo on znał się doskonale na muzyce, dziedzinie bardzo Żydom bliskiej, i nawet zastanawiał się nad studiami muzykologicznymi.
Bywali więc u niego dyrygent Jerzy Gert, muzykolog Roman Jasiński, Władysław Szpilman, skrzypek Tadeusz Wroński, a także prof. Adam Schaff – marksista, Żyd i wielki meloman. I w tym kontekście dziwne mi się wydawało, że Prawinowie nie poczuwają się do żydostwa. Nie byłem pewien, czy to jest rodzina polska, czy żydowska, a jednocześnie nie czułem się na siłach o to zapytać, z powodu wojennej traumy oczywiście. Być może nie chciałem ich tym pytaniem dotknąć.
Ale skoro pan wiedział, że jest Żydem, a oni są pana rodziną, to było to chyba oczywiste.
Owszem, ale nie poruszałem tego tematu, bo czułem, że sprawa jest śliska. W 1950 roku wróciliśmy z Berlina i Prawin został wiceprezesem NBP, zgodnie zresztą ze swym ekonomicznym wykształceniem. Po Październiku miał zostać ambasadorem Polski w Wiedniu, o czym marzył, bo zawsze bardzo ciepło wspominał miasto, w którym w młodości studiował. Pokazywał mi nawet z dumą zaproszenie, jakie otrzymał z Wiednia na otwarcie odbudowanej opery. Decyzja jednak się odwlekała, jak to często bywa.
Pewnego dnia, zdejmując buty, powiedział mimochodem: „Ciekawe, czy mianują Żyda ambasadorem”. Nastawiłem uszu, bo dopiero wtedy Prawin przyznał po raz pierwszy w mojej obecności, że jest Żydem – być może wychodząc z założenia, że przecież ja i tak wiem. A ja nie wiedziałem.
Co do jego żony, czyli siostry mojego ojca, rzecz nie podlegała kwestii – skoro ja jestem Ży dem, to ona też. A na dodatek i ona, i córka Prawinów, nieżyjąca już dziś także Ditta, miały krucze włosy, śniadą cerę, ciemne oczy – piękne kobiety, ale szalenie semickiej urody. Prawin natomiast był blondynem, a poza tym odkąd odniósł ranę w czasie wojny, zawsze chodził z ogoloną czaszką, podobnie jak Sokorski i Drawicz.
Czy pan Płoński utrzymywał z panem kontakt?
Tak, nawet parę razy odwiedził mnie w Berlinie. Mieszkał po wojnie w Poznaniu. Był bardzo związany z moimi rodzicami i czuł się przyjacielem rodziny, więc także moim. Ale przez wiele lat nie poruszaliśmy w ogóle kwestii okupacyjnych. Nie wiedziałem, gdzie byłem przechowywany, kto za to płacił i dlaczego nie znam rodziny, która mnie ukrywała.
Dowiedziałem się tego dopiero niedawno. W latach 1990-1994 mieszkałem i pracowałem w Bostonie. Tam otrzymałem list, który przyszedł na moje nazwisko do redakcji „Polityki” – odezwała się pani Kowalska–córka. Napisała, że jej rodzina ukrywała mnie w czasie wojny, że ona – starsza ode mnie o kilka lat – bawiła się ze mną, a obecnie przyjęto w Polsce ustawodawstwo, dzięki któremu ci, którzy przechowywali Żydów, mogą otrzymać status kombatantów i prawo do renty, zatem ona mnie prosi o poświadczenie.
Ja, nie będąc do końca pewien, czy to prawda, napisałem list do Agnieszki Osieckiej w Warszawie, żeby to dla mnie sprawdziła. Agnieszka poszła do pani Kowalskiej i przysłała mi wstrząsający list, który mam do dziś. Szczegóły, które podała jej ta pani, świadczyły, że bez wątpienia to jest właśnie ta rodzina. Tu ciekawostka – kiedy pan Płoński mnie do nich przyprowadził, podał im moje nazwisko i one, żeby nie zapomnieć, zapisały je sobie na odwrocie świętego obrazka. Przy Agnieszce pani Kowalska zdjęła obrazek ze ściany, odwróciła go i wszystko się zgadzało.
Ja wówczas wysłałem wszystkie potrzebne oświadczenia, wypełniłem formularze i poświadczyłem u notariusza amerykańskiego. Wystąpiłem do Yad Vashem i państwo Kowalscy dostali medal„Sprawiedliwi wśród Narodów Świata”. Uroczystość odbyła się w Galerii Porczyńskich, ja przyjechałem na nią z Ameryki. Podjechałem na tę okropną ulicę Stalową po panią Kowalską, zawiozłem ją na wręczanie medalu, a potem poszliśmy na obiad, czy też może nawet ona przyszła do nas z wizytą – i od tej pory od czasu do czasu jesteśmy w kontakcie.
A o rodzinie swojej matki coś pan wie?
Nic. Inna sprawa, że jej nie poszukiwałem, w ogóle zresztą przez lata nie zajmowałem się przeszłością. Ale im byłem starszy, tym bardziej mnie ta przeszłość interesowała; to chyba normalne. Przed wyjazdem na placówkę do Chile pojechałem do pana Płońskiego – i on mi wówczas wiele opowiedział o mojej rodzinie, wtedy też poznałem los moich rodziców.
Niedawno – rok czy dwa lata temu – pojechałem do Stanisławowa i odwiedziłem tamtejszą synagogę, która jest częściowo odrestaurowana, zresztą miasto jest w niezłym stanie, mniej zaniedbane niż Lwów. Ale na żadne ślady rodziny nie trafiłem.W Archiwum Akt Zabużańskich znalazłem akt ślubu rodziców. Mógłbym też na przykład w Paryżu poszukać danych ojca w roczniku absolwentów. Gdybym bardziej się poświęcił poszukiwaniom, być może znalazłbym więcej.
Ma pan w końcu wiele innych zajęć...
No tak. A poza tym ja siebie postrzegam jako pyłek w kosmosie, który nie wiadomo skąd się wziął i nie wiadomo gdzie skończy. Gdybym po wojnie wychowywał się w rodzinie, która bardziej dbała o swoje tradycje, byłbym może na te sprawy bardziej wrażliwy i pewnie więcej bym wiedział. Może także byłbym innym, lepszym człowiekiem, bardziej wyposażonym w system wartości.
Stykał się pan z antysemityzmem?
W młodości nie, wręcz przeciwnie. Nikt mi pochodzenia nie wytykał. Także dzię kitemu, że miałem szczęście znaleźć się w redakcji „Polityki”. Mieczysław Rakowski, ówczesny redaktor naczelny, miał wręcz opinię filosemity, bo zatrudniał wiele osób żydowskiego pochodzenia, ale rzadko się o tym mówiło. Pamiętam tylko, że kiedy powstał wakat na stanowisku zastępcy redaktora naczelnego i zastanawiano nad moją kandydaturą, Rakowski powiedział, że bezpartyjny, a w dodatku z „pochodzeniem”, nie ma szans na zatwierdzenie.
Ale po za tym kwestia żydowska niewiele znaczyła w moim życiu, natomiast zaczęła być istotna w Polsce. W 1968 roku trwała już bardzo ostra nagonka na „Politykę” za jej – jak mówiono – liberalizm i kosmopolityzm. „Kosmopolici” to w ówczesnej nowomowie znaczyło „Żydzi”. Ja byłem jednym z tych atakowanych „rewizjonistów” – zarówno przez Biuro Prasy, jak i przez moczarowców z „Prawa i Życia”, „Argumentów” czy „Żołnierza Wolności”.
Zresztą „Polityka”, chyba jako jedyna gazeta, zachowała się w Marcu przyzwoicie – nie wydrukowała żadnego antysemickiego tekstu.
Tak, wspomniał nawet o tym niedawno prof. Michał Głowiński w arcyciekawej rozmowie z Teresą Torańską w „Gazecie Wyborczej” na temat swojego żydostwa.
Pamiętam bardzo dobrze kolegium, które było kluczowym momentem dla pisma. Biuro Prasy kazało nam przedrukować felieton Antoniego Słonimskiego, napisany w latach dwudziestych albo trzydziestych, wymierzony w ortodoksyjne żydostwo, które się nie asymiluje i samo zamyka się w getcie, czyli – oświecony Żyd zwalczał żydowski ciemnogród. W tamtych czasach miało to rację bytu, bo mieściło się w dyskusji we wnątrzżydowskiej. Ale wydrukowanie tego tekstu w 1968 roku po pierwsze – uderzałoby w Słonimskiego, który stanowił wtedy przedmiot strasznych ataków ze strony władzy, a po drugie – w kontekście ogólnokrajowej nagonki miałoby charakter jednoznacznie antysemicki.
Tak się złożyło, że Rakowskie go nie było wtedy w Warszawie. Ja byłem sekretarzem redakcji, a rządy sprawował Zbigniew Sołuba – dziwne znalezisko Rakowskiego, który nie zawsze miał szczęśliwą rękę do ludzi, a poznał go w czasie podróży do Pekinu, gdzie ten był chyba korespondentem PAP-a. Jako zastępca redaktora naczelnego Sołuba chciał wykoleić „Politykę”, flirtował z moczarowcami – Rakowski zreszą się go później pozbył.
Ale na tym zebraniu Sołuba i jeszcze jeden kolega godzili się ten felieton opublikować, a cała reszta kolegium się temu sprzeciwiła. Groziło to utratą pracy i pisma. Zaczęliśmy na gwałt szukać Rakowskiego, a wtedy nie było jeszcze telefonów komórkowych. W końcu znalazł się, wrócił do Warszawy i podzielił nasz pogląd, co wówczas graniczyło z bohaterstwe – on, naczelny redaktor, członek KC, zadzwonił do Kliszki i powiedział, że pierwszy raz odmawia wykonania polecenia partyjnego.
Byliśmy już pewni, że „Polityka” zostanie zamknięta, tak jak przedtem „Po Prostu” czy „Przegląd Kulturalny”, a my zostaniemy wyrzuceni na zbity pysk. Czuliśmy się jak w oblężonej twierdzy. Ale z drugiej strony pismo miało pewną pozycję, a Rakowski swoje dojścia – raz na parę lat chadzał do Gomułki, kolegował się ze sekretarzem KC Arturem Starewiczem, słowem – był postacią. I „Polityka” przetrwała, a nawet wyszła z Marca wzmocniona, bo jej autorytet wśród inteligencji wzrósł, choć niechęć do niej w aparacie – także.
Dla mnie osobiście konsekwencją Marca był fakt, że w 1968 roku nie dostałem paszportu. Zresztą to był jedyny raz. Nie byłem szykanowany. Swoich porażek nigdy nie usprawiedliwiam pochodzeniem. Inaczej niż Henryk Grynberg, który w swojej najnowszej książce „Uchodźcy” twierdzi, że kiedy grał w siatkówkę, koledzy nie podawali mu piłki, ponieważ był Żydem. Nie usłuchali także jego porady, żeby nie objadać się kiełbasą przed meczem. Nie chcieli słuchać Żyda i przegrali.
Ja takich ludzi nie spotkałem, albo jestem na to za mało wyczulony. A może jestem po prostu pogodzony z istnieniem antysemityzmu. Kiedy widzę na murze napis „Jude raus!”, nawet się przed nim nie zatrzymuję, natomiast Agnieszka Osiecka nie tylko się zatrzymywała, ale nawet go fotografowała i zachowało się kilka takich fotografii.
Czy dziś czuje się pan bardziej Żydem niż jako dziecko po wojnie, w Berlinie?
W amerykańskiej i w polskiej szkole, do jakich uczęszczałem w Berlinie do 1950 roku, a następnie w Polsce, a także na uniwersytetach w Warszawie, Leningradzie i Princeton, ta kwestia dla mnie nie istniała. W rodzinie Prawinów temat był tabu, w „Polityce” i w ogóle w PRL – też. Dziś na szczęście można o tym swobodnie myśleć i rozmawiać. Odpowiada mi pogląd Adama Michnika – „Czuję się Polakiem, chyba że mam do czynienia z antysemityzmem – wtedy czuję się Żydem”. Ja czuję się Polakiem pochodzenia żydowskiego, ale nie chciałbym być ani zawodowym Polakiem, ani zawodowym Żydem. Taki ocalałem i takim chciałbym pozostać.
Z Danielem Passentem, publicystą i dyplomatą, rozmawiała Dorota Szwarcman. Midrasz, lipiec – sierpień 2005
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl