Daniel Passent, urodzony w 1938 r.

Nazwisko za świętym obrazkiem

Był pan dzieckiem Holokaustu, ukrywa­nym podczas wojny. Co pan wie o swojej rodzinie?

Zdecydowanie za mało. Z zazdrością czytam wspaniale udokumentowane hi­storie rodzin żydowskich, takie jak książki Joanny Olczak-Ronikier czy Krzysztofa Teodora Toeplitza. Ileż oni zachowali wspomnień, portretów, foto­grafii, listów i dokumentów o swoich przodkach! 

W domu KTI jego żydow­scy przodkowie spoglądają z obrazów na ścianach. Inna sprawa, że ci autorzy pochodzą z tzw. dobrych rodzin, o wie­lowiekowych tradycjach. Ja, kiedy pa­trzę za siebie, widzę czarną dziurę. Po większości mojej rodziny zaginął wszel­ki ślad. Nie pamiętam rodziców, nie wiem nawet, jak wyglądała moja matka.

Zachowała się tylko jedna fotografia oj­ca z czasów studenckich  w Paryżu – ocalała w domu przyjaciół. Ci ludzie zaprosili mnie tam na początku lat 60. Mecenas Frenkel przyjął mnie w ele­ganckiej kancelarii i mieszkaniu  na I piętrze przy Bulwarze St. Martin. Podprowadził mnie do  okna  i  wskazał na VI piętro budynku vis a vis. „Na tamtej  mansardzie  mieszkaliśmy z two­im ojcem i na kolację mieliśmy jednego śledzia na spółkę” – powiedział. Cała droga życiowa pana Frenkla  to awans  z mansardy na I piętro – tak jak powin­no być w normalnym świecie.

Kim byli pańscy rodzice?

Mój ojciec miał na imię Bernard i wywo­dził się z typowej biedoty żydowskiej – był najmłodszym synem „krawca mężczyź­nianego”. Rodzina pomieszkiwała czę­ściowo pod Warszawą, częściowo w Czę­stochowie. Nikt z rodzeństwa ojca nie zdobył wykształcenia. Ciotka Anna, któ­ra mnie po wojnie wychowywała i była już wówczas prawdziwą damą, przed wojną była gońcem. Dopiero gdy naj­starszy brat ojca  Marek, zaczął przy­zwoicie zarabiać, to sfinansował naukę najmłodszego brata aż do studiów w Pa­ryżu włącznie.

Tak więc mój ojciec ukoń­czył w Paryżu agronomię, ale niestety w 1936 roku wrócił do Polski. Te powro­ty do kraju to coś na kształt  tradycji w mojej rodzinie. Mój wuj, dr Jakub Prawin, który odnalazł mnie i wychowywał po wojnie…

Jedyny, który przeżył?

Tak, a ściśle rzecz biorąc, to jego żona była moją ciotką. Prawin miał podobną historię jak mój ojciec, z tą zasadniczą różnicą, że był komunistą i dzięki temu przeżył. Był synem kolejarza; to zresztą ewenement – Żyd-kolejarz. Jego  ojciec był zawiadowcą maleńkiej stacji koło Tarnowa. Wujek chodził w Tarnowie do świetnego liceum z tradycjami, a potem wyjechał do Wiednia, gdzie studiował ekonomię i antropologię, zrobił tam też doktorat i doznał „ukąszenia heglow­skiego” – stał się człowiekiem lewicy. I on także po studiach wrócił do Polski, żeby się ożenić z Żydówką. 

Ja w pew­nym sensie kontynuowałem tradycję studiów za granicą i powrotów. Kiedy byłem w szkole średniej – a było to w okresie stalinizmu – i chciałem studio­wać za granicą, miałem do wyboru studia w NRD albo w ZSRS. Wybrałem Leningrad, ale już po roku wróciłem do Polski, bo tyle czasu w Kraju Rad cał­kiem mi wystarczyło. Później, w 1962 ro­ ku, wyjechałem na stypendium do Prin­ceton. Byłem wtedy całkowicie wolny, miałem 24 lata – i też wróciłem do Pol­ski, żeby się ożenić, zresztą byłem już związany z redakcją „Polityki”. A moja córka, choć studiowała na Harvardzie i żywiłem poważne nadzieje, że się urzą­dzi w Ameryce, też wróciła do ojczyzny, a więc to już trzecie pokolenie tej rodzi­ny wraca. Żadne Jedwabne nie jest nas w stanie odstraszyć.

Wróćmy do pana ojca.

Ojciec ożenił się z pielęgniarką    jak z  dumą podkreślano,  „dyplomowaną”, z Częstochowy, też Żydówką, która nazywała się Izabela Mitz, i znalazł pra­cę jako agronom w Stanisławowie. Tam zamieszkali w 1937 roku, a w rok póź­niej ja przyszedłem na świat. Byłem ich jedynym dzieckiem. Kiedy wybuchła wojna, w Stanisławowie rodzina wyda­wała się bezpieczna, bo Niemcy tam nie dotarli;  zaraz  potem  weszli Rosjanie i żyliśmy pod okupacją sowiecką. W 1941 roku, kiedy wkroczyli  Niemcy i przystąpili do zakładania getta, rodzice oddali mnie na przechowanie, a sami pojechali w stronę Generalnej Guberni.

Czyli w bardziej niebezpiecznym dla Ży­dów kierunku.

Tak. Wuj Prawin wybrał kierunek od­ wrotny: zgłosił się we Lwowie do władz sowieckich i jako jeden z nielicznych komunistów z Polski został wcielony do Armii Czerwonej – musiał być dla nich kimś zaufanym, bo tego zaszczytu do­stąpili nieliczni. Walczył pod Stalingra­dem, a potem był w armii Berlinga ofi­cerem politycznym. Jego żona i córka, jak wielu Polaków, przetrwały w Azji Środkowej, w Uzbekistanie, głównie w Samarkandzie.

Tymczasem rodzice zniknęli z pana życia.

„Zniknęli” to słowo zbyt subtelne. Ode­szli na zawsze. Opiekę nade mną powie­rzyli przyjacielowi, panu Tadeuszowi Płońskiemu, adwokatowi, który był tzw. Żydem chodzącym – miał „dobry wy­gląd”. Mam dziś kontakt z jego wnucz­ką, która jest  młodą  dziennikarką w Warszawie. Mecenas Płoński począt­kowo przechowywał mnie u siebie, po­tem wywiózł na wieś, bliżej Częstocho­wy. Ale wiedząc, że moi rodzice ukrywa­li się pod Warszawą na linii otwockiej, chciał mnie do nich przybliżyć, więc bo­dajże w 1943 roku ulokował mnie na warszawskiej Pradze, na ulicy Stalowej, u pani Kowalskiej i jej kilkunastoletniej córki Bogumiły, które przechowywały jeszcze jedną czy dwie osoby dorosłe. Byłem tam trzymany we wnęce za szafą.

Pamięta pan coś z tego?

Jak przez mgłę. Nie chciałem tego pa­miętać. Siedziałem za tą szafą, nie mo­głem wychodzić na dwór, nie wolno mi było zbliżać się do okna. Kiedy raz zna­ lazłem się na balkonie, z wrażenia się zlałem.  Pan Płoński  przychodził  raz w miesiącu, przynosił ciastka i wspoma­gał moich dobroczyńców. Wydał naj­pierw swoje pieniądze, potem pieniądze swojej siostry, następnie zbierał wśród znajomych, wreszcie w końcowej fazie wojny dostawał na mnie 500 zł miesięcz­nie od „Żegoty”.

Po wielu latach opo­wiedział mi, że moi rodzice przeżyli do 1944 roku, a on w pewnym sensie utrzy­mywał kontakt między nami – ze mną co prawda o nich nie rozmawiał, ale ich utwierdzał w przekonaniu, że ja żyję. W końcu zadenuncjował ich szmalcow­nik. Nie wiem nawet, gdzie zginęli i gdzie zostali pochowani.

Co się stało, kiedy wojna się skończyła?

W 1944 roku nad Wisłę dotarł z armią Berlinga wuj Prawin. Został wówczas skierowany do pracy w rodzącym się mi­nisterstwie komunikacji przyszłej PRL. Pan Płoński nawiązał z nim kontakt i powiedział mu, gdzie jestem. To było już po Powstaniu, w końcu 1944 albo na samym początku 1945 roku.

Prawin od­nalazł rodzinę Kowalskich albo odwrot­nie – oni przyprowadzili mnie do jego biura, też gdzieś na Pradze, i oczekiwali od niego konkretnych wyrazów wdzięcz­ności. A on, mało że sam Żyd, to jeszcze ideowy komunista – powiedział im, że handel żywym towarem się skończył, co stanowiło dla tych ludzi śmiertelną ob­razę. Rozstali się więc w niezgodzie. Prawinowie nigdy o tym ze mną nie roz­mawiali. Dlatego z rodziną Kowalskich nie miałem potem żadnego kontaktu, nie wiedziałem, że mnie ocaliła.

Prawinowie przygarnęli pana wtedy? 

Przygarnęli i wychowywali mnie aż do dorosłości. Wspaniała rodzina, której – zwłaszcza wujowi, który był wyjątko­wym człowiekiem – bardzo dużo za­wdzięczam. Nigdy nie słyszałem ani nie czytałem złego słowa o Prawinie. Zaraz jednak po wojnie oddali mnie jeszcze do dalszej rodziny w Częstochowie. 

Teraz następuje fragment życiorysu dla mnie niejasny – kiedyś w ŻIH pani Bonikow­ska, która prowadziła dokumentację lo­sów Żydów w czasie okupacji, pokazała mi dokument, z którego wynikało, że po wojnie byłem w domu dziecka w Często­chowie. Ja tego zupełnie nie pamiętam i – jak to się dziś mówi – nie potwier­dzam ani nie zaprzeczam, choć miałem wtedy siedem lat. Być może nigdy tam nie dotarłem. Wiem natomiast, że by­łem u rodziny Kolinów, która uchodziła za spokrewnioną z nami; nawet pamię­tam adres: Garibaldiego 19 m. 3.

Ta ro­dzina składała się z wuja Juliana, który był rzemieślnikiem branży metalowej, cioci Rózi i syna Wojtusia. Mieszkałem u nich dwa lata – od 1946 do 1947. To byli Żydzi wierzący, praktykujący. Pamiętam nawet, że byłem na prawdziwym żydowskim weselu. Potem ciocia Rózia poważnie zachorowała. Wtedy Kolino­wie i Prawinowie uradzili, że nie będzie dobrze, jeżeli ja się o tym dowiem i bę­dę świadkiem jej agonii. Przyjechała więc po mnie ciotka Prawinowa z Berli­na, bo Prawin był wtedy szefem Polskiej Misji Wojskowej w Berlinie – i zostałem już z nimi. Po śmierci żony wujek Kolin z synem wyemigrowali do Australii.

W Berlinie musiałem pójść do szkoły,więc dostałem kwestionariusz do wypeł­nienia i w rubryce „narodowość” wpisałem: żydowska. Prawinowa kazała mi to wymazać i zaczęła tłumaczyć, że nie je­stem Żydem, tylko Polakiem. Wymaza­łem, cóż miałem zrobić? Miałem dzie­więć lat, byłem na ich utrzymaniu, to by­ła moja jedyna rodzina, moi dobroczyń­cy. Zacząłem nawet do Prawinowej mó­wić „mamo”, ale mi wyjaśniła, że nie jest moja matką, że ja miałem swoją matkę. Do mojego pochodzenia nie przywiązy­wałem wówczas ani później specjalnej wagi, a wtedy, w Berlinie, i tak byliśmy za granicą. Kolinowie nie byli bardzo re­ligijni, ale przestrzegali obyczaju. Dom jednak był spolszczony.

Nie używało się jidysz?

Nie. Ale to nigdy nie stanowiło proble­mu, bo i tak u Kolinów wszyscy uważa­liśmy się za Żydów. Dopiero kiedy przy­ jechałem do Prawinów, okazało się, że jestem Polakiem. W tym domu słowo „Żyd” nigdy nie padało. Prawin był na­prawdę nieprzeciętnym  intelektualistą, a jego najbliżsi przyjaciele wywodzili się częściowo z kręgów muzycznych, bo on znał się doskonale na muzyce, dziedzi­nie bardzo Żydom bliskiej, i nawet za­stanawiał się nad studiami muzykolo­gicznymi. 

Bywali więc u niego dyrygent Jerzy Gert, muzykolog Roman Jasiński, Władysław Szpilman, skrzypek Tadeusz Wroński, a także prof. Adam Schaff – marksista, Żyd i wielki meloman. I w tym kontekście dziwne mi się wyda­wało, że Prawinowie nie poczuwają się do żydostwa. Nie byłem pewien, czy to jest rodzina polska, czy żydowska, a jed­nocześnie nie czułem się na siłach o to zapytać, z powodu wojennej traumy oczywiście. Być może nie chciałem ich tym pytaniem dotknąć.

Ale skoro pan wiedział, że jest Żydem, a oni są pana rodziną, to było to chyba oczywiste.

Owszem, ale nie poruszałem tego tema­tu, bo czułem, że sprawa jest  śliska. W 1950 roku wróciliśmy z Berlina i Pra­win został wiceprezesem NBP, zgodnie zresztą ze swym ekonomicznym wykształceniem. Po Październiku miał zo­stać ambasadorem Polski w Wiedniu, o czym marzył, bo zawsze bardzo ciepło wspominał miasto, w którym w młodości studiował. Pokazywał mi nawet z dumą zaproszenie, jakie otrzymał z Wiednia na otwarcie odbudowanej opery. Decy­zja jednak się odwlekała, jak to często bywa. 

Pewnego dnia, zdejmując buty, powiedział mimochodem: „Ciekawe, czy mianują Żyda ambasadorem”. Na­stawiłem uszu, bo dopiero wtedy Prawin przyznał po raz pierwszy w mojej obec­ności, że jest Żydem – być może wycho­dząc z założenia, że przecież ja i tak wiem. A ja nie wiedziałem.

Co do jego żony, czyli siostry mojego ojca, rzecz nie podlegała kwestii – skoro ja jestem Ży­ dem,  to ona  też. A na dodatek i ona, i córka Prawinów, nieżyjąca już dziś tak­że Ditta, miały krucze włosy, śniadą ce­rę, ciemne oczy – piękne kobiety, ale szalenie semickiej urody. Prawin nato­miast był blondynem, a poza tym odkąd odniósł ranę w czasie wojny, zawsze chodził z ogoloną czaszką, podobnie jak Sokorski i Drawicz.

Czy pan Płoński utrzymywał z panem kontakt?

Tak, nawet parę razy odwiedził mnie w Berlinie. Mieszkał po wojnie w Pozna­niu. Był bardzo związany z moimi rodzi­cami i czuł się przyjacielem rodziny, więc także moim. Ale przez wiele lat nie poruszaliśmy w ogóle kwestii okupacyj­nych. Nie wiedziałem, gdzie byłem prze­chowywany, kto za to płacił i dlaczego nie znam rodziny, która mnie ukrywała.

Dowiedziałem się tego dopiero niedaw­no. W  latach  1990-1994  mieszkałem i pracowałem w Bostonie. Tam otrzyma­łem list, który przyszedł na moje nazwi­sko do redakcji „Polityki” – odezwała się pani Kowalska–córka. Napisała, że jej rodzina ukrywała mnie w czasie wojny, że ona – starsza ode mnie o kilka lat – bawiła się ze mną, a obecnie przyjęto w Polsce ustawodawstwo, dzięki które­mu ci, którzy przechowywali Żydów, mogą otrzymać status   kombatantów i prawo do renty, zatem ona mnie prosi o poświadczenie.

Ja, nie będąc do końca pewien, czy to prawda, napisałem list do Agnieszki Osieckiej w Warszawie, żeby to dla mnie sprawdziła. Agnieszka po­szła do pani Kowalskiej i przysłała mi wstrząsający list, który mam do dziś. Szczegóły, które podała jej ta pani, świadczyły, że bez wątpienia to jest wła­śnie ta rodzina. Tu ciekawostka – kiedy pan Płoński mnie do nich przyprowa­dził, podał im moje nazwisko i one, żeby nie zapomnieć, zapisały je sobie na odwrocie świętego obrazka. Przy Agniesz­ce pani Kowalska zdjęła obrazek ze ścia­ny, odwróciła go i wszystko się zgadzało.

Ja wówczas wysłałem wszystkie potrzeb­ne oświadczenia, wypełniłem formula­rze i poświadczyłem u notariusza amery­kańskiego. Wystąpiłem do Yad Vashem i państwo Kowalscy dostali medal„Sprawiedliwi wśród Narodów Świata”. Uroczystość odbyła się w Galerii Por­czyńskich,  ja przyjechałem na nią z Ameryki. Podjechałem na tę okropną ulicę Stalową po panią Kowalską, za­wiozłem ją na wręczanie medalu, a potem poszliśmy na obiad, czy też może nawet ona przyszła do nas z wizytą – i od tej pory od czasu do czasu jesteśmy w kontakcie.

A o rodzinie swojej matki coś pan wie? 

Nic. Inna sprawa, że jej nie poszukiwa­łem, w ogóle zresztą przez lata nie zaj­mowałem się przeszłością. Ale im by­łem starszy, tym bardziej mnie ta prze­szłość interesowała; to chyba normalne. Przed wyjazdem na placówkę do Chile pojechałem do pana Płońskiego – i on mi wówczas wiele opowiedział o mojej rodzinie, wtedy też poznałem los moich rodziców.

Niedawno – rok czy dwa lata temu – pojechałem do Stanisławowa i odwiedziłem tamtejszą synagogę, któ­ra jest częściowo odrestaurowana, zresztą miasto jest w niezłym stanie, mniej zaniedbane niż Lwów. Ale na żadne ślady rodziny nie trafiłem.W Archiwum Akt Zabużańskich znalazłem akt ślubu rodziców. Mógłbym też na przykład w Paryżu poszukać danych oj­ca w roczniku absolwentów. Gdybym bardziej się poświęcił poszukiwaniom, być może znalazłbym więcej.

Ma pan w końcu wiele innych zajęć...

No tak. A poza tym ja siebie postrzegam jako pyłek w kosmosie, który nie wiado­mo skąd się wziął i nie wiadomo gdzie skończy. Gdybym po wojnie wychowy­wał się w rodzinie, która bardziej dbała o swoje tradycje, byłbym może na te sprawy bardziej wrażliwy i pewnie wię­cej bym wiedział. Może także byłbym in­nym, lepszym człowiekiem, bardziej wy­posażonym w system wartości.

Stykał się pan z antysemityzmem?

W młodości nie, wręcz przeciwnie. Nikt mi pochodzenia nie wytykał. Także dzię­ kitemu, że miałem szczęście znaleźć się w redakcji „Polityki”. Mieczysław Ra­kowski, ówczesny redaktor naczelny, miał wręcz opinię filosemity, bo zatrudniał wiele osób żydowskiego pochodze­nia, ale rzadko się o tym mówiło. Pamię­tam tylko, że kiedy powstał wakat na stanowisku zastępcy redaktora naczel­nego i zastanawiano nad moją kandyda­turą, Rakowski powiedział, że bezpartyjny, a w dodatku z „pochodzeniem”, nie ma szans na zatwierdzenie.

Ale po­ za tym kwestia żydowska niewiele zna­czyła w moim życiu, natomiast zaczęła być istotna w Polsce. W 1968 roku trwa­ła już bardzo ostra nagonka na „Polity­kę” za  jej –  jak  mówiono – liberalizm i kosmopolityzm. „Kosmopolici” to w ówczesnej nowomowie znaczyło „Ży­dzi”. Ja byłem jednym z tych atakowa­nych „rewizjonistów” – zarówno przez Biuro Prasy, jak i przez moczarowców  z „Prawa i Życia”, „Argumentów” czy „Żołnierza Wolności”.

Zresztą „Polityka”, chyba jako jedyna gazeta, zachowała się w Marcu przyzwo­icie – nie wydrukowała żadnego antyse­mickiego tekstu.

Tak, wspomniał nawet o tym niedawno prof. Michał Głowiński w arcyciekawej rozmowie z Teresą Torańską w „Gazecie Wyborczej” na temat swojego żydostwa.

Pamiętam bardzo dobrze kolegium, które było kluczowym momentem dla pisma. Biuro Prasy kazało nam przedru­kować felieton Antoniego Słonimskie­go, napisany w latach dwudziestych albo trzydziestych, wymierzony w ortodok­syjne żydostwo, które się nie asymiluje i samo zamyka się w getcie, czyli – oświe­cony Żyd zwalczał żydowski ciemno­gród. W tamtych czasach miało to rację bytu, bo mieściło się w dyskusji we­ wnątrzżydowskiej. Ale wydrukowanie tego tekstu w 1968 roku po pierwsze – uderzałoby w Słonimskiego, który sta­nowił wtedy przedmiot strasznych ata­ków ze strony  władzy, a po drugie – w kontekście ogólnokrajowej nagonki miałoby charakter jednoznacznie anty­semicki. 

Tak się złożyło, że Rakowskie­ go nie było wtedy w Warszawie. Ja byłem sekretarzem redakcji, a rządy spra­wował Zbigniew Sołuba – dziwne znale­zisko Rakowskiego, który nie zawsze miał szczęśliwą rękę do ludzi, a poznał go w czasie podróży do Pekinu, gdzie ten był chyba korespondentem PAP-a. Jako zastępca redaktora naczelnego So­łuba chciał wykoleić „Politykę”, flirto­wał z moczarowcami – Rakowski zresz­ą się go później pozbył. 

Ale na tym zebraniu Sołuba i jeszcze jeden kolega go­dzili się ten felieton opublikować, a cała reszta kolegium się temu sprzeciwiła. Groziło to utratą pracy i pisma. Zaczęli­śmy na gwałt szukać Rakowskiego, a wtedy nie było jeszcze telefonów ko­mórkowych. W końcu znalazł się, wrócił do Warszawy i podzielił nasz pogląd, co wówczas graniczyło z bohaterstwe – on, naczelny redaktor, członek KC, zadzwo­nił do Kliszki i powiedział, że pierwszy raz odmawia wykonania polecenia par­tyjnego.

Byliśmy już pewni, że „Polity­ka” zostanie zamknięta, tak jak przedtem „Po Prostu” czy „Przegląd Kultural­ny”, a my zostaniemy wyrzuceni na zbi­ty pysk. Czuliśmy się jak w oblężonej twierdzy. Ale z drugiej strony pismo miało pewną pozycję, a Rakowski swoje dojścia – raz na parę lat chadzał do Go­mułki, kolegował się ze sekretarzem KC Arturem Starewiczem, słowem – był po­stacią. I „Polityka” przetrwała, a nawet wyszła z Marca wzmocniona, bo jej autorytet wśród inteligencji wzrósł, choć niechęć do niej w aparacie – także.

Dla mnie osobiście konsekwencją Marca był fakt, że w 1968 roku nie dostałem pasz­portu. Zresztą to był jedyny raz. Nie by­łem szykanowany. Swoich porażek nigdy nie usprawiedli­wiam pochodzeniem. Inaczej niż Hen­ryk Grynberg, który w swojej najnowszej książce „Uchodźcy” twierdzi, że kiedy grał w siatkówkę, koledzy nie podawali mu piłki, ponieważ był Żydem. Nie usłucha­li także jego porady, żeby nie objadać się kiełbasą przed meczem. Nie chcieli słu­chać Żyda i przegrali.

Ja takich ludzi nie spotkałem, albo jestem na to za ma­ło wyczulony. A może jestem po prostu pogodzony z istnieniem antysemityzmu. Kiedy widzę na murze napis „Jude raus!”, nawet się przed nim nie zatrzymuję, natomiast Agnieszka Osiecka nie tylko się zatrzymywała, ale nawet go fo­tografowała i zachowało się kilka takich fotografii.

Czy dziś czuje się pan bardziej Żydem niż jako dziecko po wojnie, w Berlinie? 

W amerykańskiej i w polskiej szkole, do jakich uczęszczałem w Berlinie do 1950 roku, a następnie w Polsce, a także na uniwersytetach w Warszawie, Leningra­dzie i Princeton, ta kwestia dla mnie nie istniała. W rodzinie Prawinów temat był tabu, w „Polityce” i w ogóle w PRL – też. Dziś na szczęście można o tym swobodnie myśleć i rozmawiać. Odpo­wiada mi pogląd Adama Michnika – „Czuję się Polakiem, chyba że mam do czynienia z antysemityzmem – wtedy czuję się Żydem”. Ja czuję się Polakiem pochodzenia żydowskiego, ale nie chciałbym być ani zawodowym Pola­kiem, ani zawodowym Żydem. Taki oca­lałem i takim chciałbym pozostać.

Z Danielem Passentem, publicystą i dyplomatą, rozmawiała Dorota Szwarcman. Midrasz, lipiec – sierpień 2005

do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu