Danuta Cukierman, urodzona w 1942 r.
Matkowałam własnej mamie
Katarzyna Meloch – Wiem, że urodziłaś się w 1942 roku, w najczarniejszy czas Holocaustu. Krematoria w obozach koncentracyjnych pracowały na pełnych obrotach. A jednak żydowskie matki rodziły dzieci…
Danuta Cukierman – Urodziłam się we Lwowie. Moja mama, Warszawianka, uciekała do Lwowa z tatusiem, bo tatuś pochodził ze Lwowa. Uciekali przed wojskami hitlerowskimi. Wiedzieli, gdzie uciekać. I tam zostali.
Jakiś oficer Armii Czerwonej bardzo zaprzyjaźnił się z moim tatą i błagał rodziców, żeby uciekali w głąb Rosji. Mamusia nie zgadzała się, bo chciała wracać do Warszawy, do swoich rodziców. Tam została ogromna rodzina, rodzeństwo. Ona chciała wracać do Warszawy i dlatego tata zginął. Nie poznał swojej córki, ponieważ zginął w maju, a ja urodziłam się w czerwcu! I dlatego nie znam nazwiska swojego ojca, bo moja mama ukryła siebie, ukryła jego, ukryła właściwie całe swoje życie.
Została na „lewych” polskich papierach do końca życia. Ona się bała… Moja mama miała osiemdziesiąt lat, kiedy umarła. Śmierć ją dopadła, kiedy zobaczyła blondyna, który biegał w zielonym dresie. Zaczęła przed nim uciekać. Uciekając upadła a chłopak uprawiający jogging, podbiegł do niej i chciał jej pomóc a ona nie dała sobie pomóc. Ja to wiem, bo ona po wypadku poszła do pani Germanowej, mamy Anny German (mieszkały w jednym budynku) i jej opowiedziała… Ja już mamę zobaczyłam na łóżku szpitalnym; na drugi dzień zmarła. Ja ciągle o niej opowiadam…
Ile miałaś lat, kiedy zmarła?
Czterdzieści osiem. Byłam bardzo dorosłą panią. W tym samym roku dowiedziałam się, że moje życie małżeńskie było jednym wielkim fałszem. Wszystko mi się skończyło razem ze śmiercią mamy.
Swoją mamę poznałam „świadomie”, kiedy miałam cztery lata. Jak skończyła się wojna, ja miałam dwa latka (bo we Lwowie wojna skończyła się w 44 roku). Ja byłam ukrywana przez rok. Kiedy getto likwidowali, mama oddała mnie do pewnej pani… Pani była przyjaciółką niemieckich oficerów – rozrywkowa pani, ale była cudownym człowiekiem. Mnie hołubiła, tylko nigdy nie pozwoliła do siebie mówić „mamo”. „Jestem twoją ciocią” – powtarzała. Ale wojna się skończyła i mama nie wróciła. Dwa lata minęły od zakończenia wojny do czasu, kiedy mama przypomniała sobie, że ma dziecko. Byłam u tej pani i prawdopodobnie zostałabym na stałe.
Dlaczego mama nie przyszła po ciebie w 1944 roku?
W 1943 roku wiadomo było, że getto będą likwidować i moja mama zebrała wszystko, co miała, kupiła mieszkanie dla „pani Zosi” – tej mojej opiekunki, oddała, mnie, a sama wróciła do getta. Następnego dnia zaczęła się wywózka ludzi, likwidacja getta i moją mamę niemiecki oficer wyrzucił z kolumny ludzi. Była niebieskooką blondynką, malutką, drobną.
Wyrzucił ją z kolumny, a ona nie miała gdzie pójść, nie miała grosza przy sobie, nie miała nic. Do mnie nie chciała iść, żeby mnie nie narażać. Więc poszła do kościoła, usiadła; w kościele było chłodno – to było lato – i siedziała w kościelnej ławce. Przyszła żona kościelnego i zapytała, co ona robi w kościele. Od słowa do słowa, dowiedziała się, że mama nie ma gdzie pójść… i tak po prostu siedzi. Zabrała ją do siebie, ale ponieważ miała córkę, która pracowała w niemieckiej instytucji, więc nie mogła się przyznać, że kogoś ukrywa. Mieszkała na parterze, a na parterze ludzie wykopywali sobie ziemianki, żeby trzymać w nich ziemniaki, węgiel.
I tam moja mama przesiedziała do wyzwolenia. Prawie rok. Wychodziła tylko w nocy, żona kościelnego dawała jej się umyć. Oczywiście dbała też o to, żeby miała co jeść.
Kiedy „ruscy” wyzwolili Lwów, mamę znaleźli w stanie kompletnego zamroczenia i zawieźli ją do szpitala. Tam przebywała, nim zaczęła dochodzić do siebie na tyle, że przypomniała sobie, że ma dziecko. I – wróciła po mnie.
Zaczęło się niby normalne życie. Zamieszkała w domu, gdzie mieszkali dawniej jej teściowie – tylko, że przyszli „ruscy” i wyrzucili ją do jednego pokoiku, ale to nieważne. Wojna – jakby z głowy. Ale moja mama prawie do końca życia cały czas się bała. Po sześćdziesiątce zaczęła się mniej tym przejmować. Pamiętała, że jest Żydówką i co parę miesięcy trafiała do szpitala, a ja wtedy trafiałam do domu dziecka. I co najdziwniejsze: ja byłam szczęśliwa w domu dziecka, bo miałam tam co jeść i koleżanki były. Co prawda głowy nam wszystkim golili na łyso, ponieważ była straszna wszawica…
To wszystko było we Lwowie. Chociaż w mieście panował głód, bo byli banderowcy, dzieciom w domu dziecka nic nie brakowało. Ponieważ żadne dziecko nie miało rodziców – my byliśmy inni niż teraz dzieci w domach dziecka; byliśmy szczęśliwi, że jesteśmy ze sobą. Teraz sama nie mogę zrozumieć, jak to się działo, że ja mała dziewczynka, byłam zadowolona, że jestem w domu dziecka. W domu dziecka czułam się bardzo dobrze.
Moja mama przez wiele, wiele lat się ukrywała. Miała normalny żydowski ślub, ale mi nigdy o tym nie mówiła. Nie powiedziała mi, kim był mój ojciec, który jest na ślubnym zdjęciu rodziców. Ona nigdy nie powiedziała swego prawdziwego nazwiska.
Jeden z braci mamy, który się uratował i osiedlił się w Australii, napisał do niej (na przedwojenny adres). Przed wojną nasi krewni pod Warszawą, we wsi Suwczyn, koło Kołbieli, mieli gospodarstwo „Pęchery” koło Kołbieli, młyn i stawy rybne. Mama tam napisała list i wieśniacy wiedzieli, że mama żyje. (Oni użytkowali jej ziemię). Jak jej brat napisał z Australii, urzędniczka z miejscowej poczty dowiedziała się i odpowiedziała mu, że jego siostra żyje i że mieszka we Lwowie. Urzędniczka zdobyła tę informację od mieszkańców wsi Suwczyn albo z okolic Kołbieli. Wtedy dowiedziałam się, jakie było nazwisko rodowe mojej mamy.
Nie wiedziałam nic. Ona została na polskich papierach okupacyjnych. Nie chciała wyjechać do Polski, kiedy była repatriacja, później też nie. Została we Lwowie.Mama była po studiach matematycznych na Uniwersytecie Warszawskim. Znała francuski, angielski i niemiecki, ale absolutnie nie znała rosyjskiego ani ukraińskiego. Żeby przeżyć, sprzedawała lody na bazarze „krakowskim” (taki słynny bazar we Lwowie) i z tego żyła. Żeby wyjechać do Polski trzeba było przyznać się do swojego nazwiska. A tego nie chciała. Broń Boże – ona nie Żydówka! Może tego nie mówiła, ale tak myślała: wszyscy dookoła Żydzi, a ja – nie.
Ale razem z tym nie dała mi wyjść za mąż za Ukraińca. Całe życie mnie szantażowała.„Danusia, ty musisz wyjść za Żyda, bo inaczej ja samobójstwo popełnię.” Żydzi lwowscy mnie nie chcieli z różnych powodów. To byli Żydzi z Ałma-Aty, z Syberii, przyjechali z głębi Rosji ze swoimi żydowskimi zwyczajami, z „koszerem”, z religią. Ja tego wszystkiego nie znałam, więc ja nie byłam partnerką.
Przyjechałam do Polski. Myślę: zakręcę się, jak który mnie zechce, niech bierze, a jak nie, to zostanę starą panną. Szybko znalazłam faceta, Żyda z żydowskimi rodzicami. Wyszłam za niego za mąż. Tylko dlatego, że mama chciała, żebym miała męża Żyda. Ona nie zdążyła się przekonać, jak mi to wyszło, bo nie wyszło. W ósmym miesiącu ciąży dowiedziałam się, że moi teście piją i mój mąż pije. Ja już nie miałam wyjścia. Nie chciałam skazać dziecka na życie bez ojca, bo ja całe życie tęskniłam do ojca.
Mąż mnie „olewał”. Kiedy podjęłam pracę, codziennie robił awantury: każdy był moim kochankiem i tak dalej. W końcu znudziło mi się to i zwolniłam się z pracy. Dostawałam od mamy, dostawałam od męża. Nigdy mnie nikt nie uderzył, to wszystko było słowne. Czasami, jak mama na mnie krzyczała, ja siedziałam i myślałam: „weź mnie uderz i przestań!”. Nigdy tego nie zrobiła.
Ja nigdy nie spełniałam jej oczekiwań. Pokazowym dzieckiem nigdy nie byłam. Zawsze byłam „sucha”, grubej kości i to wyglądało dosyć nieciekawie. A w wieku jedenastu lat zachorowałam na zapalenie mózgu, więc po tym wyglądałam jak kościotrup, ponieważ byłam nieprzytomna przez dwadzieścia parę dni Popisywać się mną nie można było.
Zawsze ode mnie wymagała i zawsze była ze mnie niezadowolona.Jak przynosiłam w indeksie czwórki i trójki: „a czy ty nie mogłaś się trochę postarać?” Ja byłam szczęśliwa, że mi się tak udało: to był ukraiński uniwersytet, ja uchodziłam za Polkę i Żydówkę (dwie wrogie nacje, które tam w ogóle nie były potrzebne), więc te trójki i czwórki były wypracowane. I nigdy nie usłyszałam: „wspaniale, córciu”. (Ja swoje dzieci chwalę za wszystko).
Okazywała swoje niezadowolenie, że nie jestem taka zdolna, jak ona tego sobie życzy. Nie mając słuchu musiałam grać na fortepianie; musiałam tańczyć, chociaż nawet rytmu dobrze nie łapałam; musiałam chodzić na rytmikę; no i wymagała ode mnie dobrej znajomości francuskiego. Przez jedenaście lat chodziłam do „pani paryżanki” i uczyłam się francuskiego. Oprócz tego w szkole też miałam francuski. Jedyna korzyść z tego: poszłam na romanistykę. Lekko mi to poszło, ponieważ bardzo dobrze znałam język. Ale język nieużywany ginie i niestety, teraz mogę czytać po francusku, ale nie mogę mówić.
Jak Twoja mama radziła sobie w Polsce?
Kupiła sobie malutkie mieszkanko na Mokotowie. Cała szczęśliwa powiedziała do mojego męża: „Danek, weź dzieci i przyjedźcie do mnie, oglądnijcie mieszkanie.” A Danek mówi: „A Danka?” „A ona niech nie jedzie, bo ona taka żydowska, wszyscy od razu będą wiedzieli, że ja Żydówka”. I mój mąż strasznie się pogniewał na mamę. A ja ją rozumiałam, bo wiedziałam, że ona umiera ze strachu.
Leczono ją z tego, gdy jej depresja sięgała dna. Brali ją do szpitala psychiatrycznego. Ona już wtedy nie dbała ani o mnie, ani o nic. Mnie zabierali do domu dziecka, to było we Lwowie. Później, jak byłam starsza, zostawałam w domu sama. Sąsiadki trochę mi pomagały. Ja częściej czułam się matką mojej mamy niż córką. Musiałam przy niej siedzieć nocami, obejmować ją, głaskać, albo ściskać jej skronie, bo jej „głowa pękała na pół” – tak się czuła. Tak było już do końca. Moje „matkowanie” zaczęło się, gdy miałam siedem, osiem lat.
Jak wyszłam za mąż, a ona się zestarzała, musiała do mnie przyjechać do Polski. Nie miała wyjścia, była sama na świecie. Dla mojej mamy po wojnie zostałam tylko ja, później był ojczym, ale to i tak nic nie znaczyło, bo ona wyszła drugi raz za mąż nie z miłości, ale po to, żeby dziecko miało za co żyć. Myśmy żyły w niesamowitej biedzie. Mnie to nie przeszkadzało, bo wtedy wszyscy byli biedni, ale prawdopodobnie bardzo przeszkadzało mojej mamie. Kiedy miałam dziesięć lat, związała się z mężczyzną dużo starszym od niej, On się nami opiekował, inaczej byśmy nie przeżyły. Jak on był z nami, nie było już u nas głodu.
Mama jeszcze będąc w ciąży była świadkiem, jak jej ukochanego brata i bratową zabili, a ich trzyletnią córeczkę, Ruteczkę, wyrzucili z pierwszego piętra. To ją prześladowało przez całe życie, I ona mnie tym obciążyła.
Pochodziła z żydowskiej rodziny wielodzietnej, zasymilowanej. Była jedenastym dzieckiem i jedyną córką. Mój tata, z tego co zdołałam się dowiedzieć, pochodził z chasydzkiej rodziny, było tam trzynaścioro dzieci. Tata był jednym z młodszych dzieci. Starsi mieli już pozakładane rodziny. I to wszystko zginęło.
Dwóch braci mojej mamy ocalało. Jeden dlatego, że uciekł od wojska i nie mieszkał w Polsce, tylko we Francji, skończył politechnikę, wyjechał do Maroka budować drogi i dzięki temu ocalał. Drugi to ten, który poszedł za Armią Czerwoną. Po wojnie pojechał do Niemiec, ożenił się z Niemką, która przeszła na judaizm i wyjechali do Australii. Ponieważ on przeżył i on z mamą odnaleźli się dzięki urzędniczce pocztowej, to ja poznałam nazwisko rodowe mamy. Ale już nie zdążyłam się dowiedzieć nazwiska ojca, bo mama zmarła, a wujek, jak dowiedział się o śmierci mamy, miał wylew, sparaliżowało go. Już nie miałam od kogo się dowiedzieć.
Wiem, że masz ukochanego syna za granicą
To mój młodszy syn. Mam z nim bardzo bliski kontakt. Prawie codziennie rozmawiamy. Ale dławi mnie to, że on się nie żeni. Ma trzydzieści jeden lat. On wyjechał, żeby skończyć szkołę rabinacką i nagle absolutnie mu to przeszło. Skończył szkołę średnią z najwyższymi lokatami, dostał stypendium do collegu.
Zawsze lubił pieniążki. Jak sroka zbierał drobniaki. Mieliśmy duży taras i tam stał stół. Po latach znaleźliśmy pod tym stołem mały majątek, który już nic nie był wart. On zbierał szczególnie miedziaki. Lubił pieniądze i to mu zostało. Poszedł na biznes, skończył studia. A dzięki temu, że był dobry i dzięki temu, że był Żydem z Polski, dostał pracę. (Jego szef – z banku Axla – miał matkę z Otwocka, Żydówkę przedwojenną).
W pracy wybił się na tyle, że jest teraz managerem w banku – to
jego zasługa, ale na początku pracę dali mu Żydzi, jego żydostwo mu to dało. I to, że mógł wyjechać z Polski, że za granicą do szkoły się dostał… I w jednej chwili on doszedł do wniosku, że przecież tak cudownie być bankierem, że po co on ma być jeszcze rabinem? On chodzi do synagogi, on chodzi na szabaty do rabina Schudricha, czy do Liebera; on się z nimi wszystkimi zna; on bywa, ale on nie jest ani bardzo wierzący, ani koszerny.
Ja bardzo wierzę w Boga, nie w księży, rabinów, żadnych przekaźników. Rabin mi może powiedzieć, jak powinno być, ale ja mu się nie „wyspowiadam”.
Ja nie wiem, czy u Piotrka coś się zmieni czy nie, ale on czuje się szczęśliwy. Ja czuję się mniej szczęśliwa, bo go nie mam przy sobie, a to było moje „malutkie dziecko”.
Mój starszy syn zawsze był zdrowy, niesamowicie zdolny, nie musiałam się nim zajmować. A młodszym Piotrusiem musiałam się stale zajmować, był ciągle chory. Jak miałam gdzieś z mężem wyjść (on miał piętnaście lat), to mu się grochy w oczach robiły i zamiast wyjść z mężem, to ja siedziałam ze swoim synem. To było „maleńkie dziecko”. Miał szesnaście lat, wziął, wyjechał za granicę i na mamę się wypiął. On poszedł swoją drogą, ale strasznie mnie boli, że on nie ma rodziny. (Miał już kilkanaście romansów).
Muszę powiedzieć, że gdyby nie to, że mój malutki Piotruś zaczął z Żydami mieć kontakty, to ja bym się nigdy nie dowiedziała o Stowarzyszeniu „Dzieci Holocaustu”. Chociaż w gazetach o nim czytałam. Do dziś byłabym tą szarą myszą, już starą… Właśnie dzięki temu, że Piotrusia przezywali w szkole „Żydek”, w końcu mu się to znudziło i powiedział: „jak Żydek, to będę Żydem”. Spotkał w pociągu podwarszawskim pana, który jechał do Śródborowa, pokazał mu drogę, zaprowadził do „Śródborowianki” i ten starszy człowiek, Żyd, zaprosił go na obiad w „Śródborowiance”, dał mu wizytówkę z amerykańskim adresem.
Syn zaczął się obracać między młodymi Żydami. Pojechał nad Balaton na żydowski obóz młodzieżowy. W końcu znalazł się sponsor, pan Salomon ze Stanów Zjednoczonych. Piotrek wyjechał do Stanów, a do Polski przyjechał kiedyś na urlop. Poszedł na Twardą i tam go zaczepiła pani Rajberowa ze Społeczno-Kulturalnego Towarzystwa Żydów, pytając: „z którego roku jest twoja mama?” – „Z 42”, powiedział. Gdyby nie to, nie miałabym pojęcia o Stowarzyszeniu „Dzieci Holocaustu” w Polsce.
Moja tożsamość żydowska zaczęła się wyrabiać dopiero, kiedy mój młodszy syn chciał być Żydem. To mnie pchnęło do tego, żebym zaczęła się interesować żydostwem, ciągnąć do Żydów.I znalazłam się w Stowarzyszeniu.
W życiu tak się dzieje, że jedno musi napędzać drugie. Bo gdyby mój Piotrek nie zainteresował się Żydami, ja bym nie dowiedziała się o tym, że jest Stowarzyszenie, a ja już byłam tak wykończona życiem… Mój mąż odszedł ode mnie w ’90 roku, a w ’94 zaczęłam przychodzić na zebrania do Stowarzyszenia. Siadałam z boczku. Nikogo nie znałam i nikt się do mnie nie odzywał i wreszcie był taki przebłysk: „Danka, masz ostatnią szansę, odezwij się do nich, wyjdź do nich, a może cię zauważą”.
I okazało się, że tak. Gdyby to było środowisko ludzi zadowolonych z siebie, to oni by na mnie nie zwrócili uwagi. A właśnie dlatego, że każdy z nas ma jakieś zapory, skazy, my zaczęliśmy tworzyć przyjaźnie. Mam sporo przyjaciół, których bardzo lubię i których jestem pewna. Mogę się do nich uśmiechnąć, pogadać i wiem, że oni też mnie lubią. Zaczęłam być w tym środowisku równa każdemu. Nie jestem „kimś”, ale równa wszystkim. Ja wśród nich znalazłam utraconą rodzinę.
Są ciocie, wujkowie, siostrzenice, których mogłabym mieć. Ja ich powinnam mieć, tak jak wszyscy, ale nie miałam nikogo. Tutaj odnalazłam jakieś echa dawnych lat. Tutaj czuję się naprawdę w rodzinie. To jest moja rodzina. Jestem silniejsza, bo oni za mną stoją. Jedna z koleżanek jeździła ze mną po urzędach, kiedy po raz trzeci odmówiono mi renty inwalidzkiej. (Kiedy wystąpiłam po raz czwarty – dostałam rentę).
Kiedy zaczęły się nasze spotkania, ja sobie nie uświadamiałam, że ze mną jest coś nie tak. Kasia P., lekarka, zauważyła to i namówiła mnie na psychoterapię. Byłam bardzo niechętna. Ale pojechałam, słuchałam i mówiłam. Po trzech latach udziału w zbiorowej psychoterapii, kiedy było zakończenie i ludzie coś mówili, ja w jednej chwili wstałam i powiedziałam: „dziękuję, to jest wasza zasługa, że otworzyłam się na tyle, żeby o sobie opowiedzieć”. Dla mnie to było historyczne… To było z serca.
To, co dała mi psychoterapia, to jest ogrom. Ja czekałam na nią, jak na zbawienie. Ona mnie wzmocniła. Nie powiedziałabyś, że to ta sama Danka, co przed piętnastu laty. Ja się starałam być szarą myszką, bo tak jest bezpiecznie. I jeszcze miałam to „szczęście”, że mąż również był ze mnie wiecznie niezadowolony, tak jak mama. Dokładnie przejął to po mamie!
Myślałam o tym, że gdyby Stowarzyszenie powstało, kiedy ja byłam młodą dziewczyną, gdybym miała to wsparcie, to byłabym innym człowiekiem. Ja teraz niesamowicie się zmieniłam, ale co można zrobić na starość. Przeszłam życie będąc „szarą myszką”.
Mimo wszystko miałam dużo szczęścia. To, że urodziłam się w ’42 roku zaoszczędziło mi strachu: nie musiałam się bać, nic nie rozumiałam, nic nie wiedziałam. Ale z drugiej strony mam straszny żal, bo gdybym urodziła się wcześniej, miałabym jakąś tożsamość.
Pamiętam: miałam pięć lat, było po wojnie, mieszkałyśmy we Lwowie. Miasto położone jest na siedmiu wzgórzach, tylko jedna ulica i przyległości są proste, a reszta to góra–dół. Mieszkaliśmy na takiej ogromnej górze. Tam nie jeździł ani tramwaj, ani nic. Trzeba było zejść na dół, wsiadało się w tramwaj i zjeżdżało się prosto do głównej poczty; tramwaj zjeżdżając musiał skręcić.
Mama wsiadła ze mną w dwunastkę, tramwaj, który jechał z naszej ulicy Wadeckiej na Wysoki Zamek. Chciała tam dojechać, bo lubiła tam chodzić w niedzielę. W tramwaju było tak ciasno, że mama wysiadła przystanek wcześniej, a tramwaj pojechał dalej. Po chwili tramwaj wyskoczył z szyn i wbił się w przedwojenny budynek piekarni, gdzie stało pełno ludzi. W Rosji sklepy z pieczywem były otwarte w niedzielę. Tam była straszna masakra, a myśmy w porę wysiadły. To był cud…
11 września 2001 roku siedziałam i lepiłam pierogi. Radia nie włączałam. Telewizji też nie włączyłam, bo przecież w kuchni byłam. Telefon. Dzwoni mój starszy syn. „Mamo nie denerwuj się. Z Piotrkiem wszystko w porządku”. Dopiero się zdenerwowałam: „o czym ty mówisz? A dlaczego ma być nie w porządku?” „Włącz telewizję”. Włączyłam. W pierwszej chwili nie wierzyłam… Piotrek wtedy pracował blisko World Trade Center (jeden kwartał dalej). Dwa dni pracownicy banku siedzieli w piwnicy i nie można było wyjść. Cała strefa Nowego Jorku była zamknięta. Dusili się tam od pyłu, ale Piotrek zdążył dać znać na komputer do Henia: „ze mną wszystko w porządku”. Nerwy były mi zaoszczędzone.
Znam nazwisko panieńskie mamy, może bym znalazła nazwisko ojca. Ale ja się boję, czy nie dowiem się, że nie jestem dzieckiem mojej mamy, że to, co wiem to fikcja? Ja się tak strasznie tego boję, że nie chcę się dowiadywać.
4 czerwca 2006 roku
Rozmawiała Katarzyna Meloch
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl