Danuta Hawel urodzona w 1940 r.
Nigdy nie miałam lalki
Pamiętam, pamiętam dokładnie zdarzenia i ludzi, chociaż miałam tylko trzy i pół roku, jak wyprowadzono mnie z getta (w Zawierciu). Teraz mam już sześćdziesiąt sześć lat i boję się, żeby nie zapomnieć, a wnuczki moje, nawet ta starsza Maja, którym chciałam moje wspomnienia przekazać, są jeszcze za małe, aby zrozumieć i zapamiętać.
Dlatego zdecydowałam się – chociaż nie bardzo potrafię – opisać moje przeżycia z tamtych strasznych lat.
W lipcu 1943 roku – a więc gdy miałam trzy i pół roku – ojciec podprowadził mnie do granicy getta (nie pamiętam, czy tam był mur), za którą czekała na mnie Marysia, a przekupiony żandarm „przymknął oko”. Nie pamiętam ojca prowadzącego mnie do Marysi, ale od momentu, gdy ona wzięła mnie za rękę, mój dziecięcy mózg zaczął pracować, czuwać i zapamiętywać na innych, wyższych częstotliwościach.
Marysi się nie bałam, znałam ją i bardzo lubiłam. Byłam do niej bardzo przywiązana. Była przy moim urodzeniu, mieszkała z mamusią i ze mną aż do zamknięcia nas w getcie. Przed wojną była nianią mego błogosławionej pamięci braciszka Natana, który zmarł w wieku pięciu lat w 1938 roku. Ja urodziłam się dwa lata później, na „jego miejsce”.
Od momentu przekroczenia granicy getta stałam się kimś innym. Wiedziałam i nigdy się nie pomyliła m, że nie nazywam się już Estusia Żerykier, tylko Dzidzia Matysek (tak nazywała się Marysia).
I tak mała Dzidzia Matysek z Marysią Matysek przemykamy się pod osłoną zmroku do dwu oficerów niemieckich, którzy mieli pomóc w ukryciu mnie. Nie wiem dokładnie, na czym ta pomoc miała polegać, ale chyba się wystraszyli, bo nas nie wpuścili.
Pamiętam, jak Marysia pukała, wołała, a ja płakałam. W końcu w rozpaczy podsadziła mnie i przez okno wepchnęła do ich zamykanej sieni. Oczywiście sama też się tam wdrapała. Drżąc ze strachu przeczekałyśmy tam do nocy. Tą sama drogą przez okno wylazłyśmy na ulicę i cichcem, bokami, bo była przecież godzina policyjna, dotarłyśmy do mieszkania Marysi.
Marysia wynajmowała tylko kąt do spania we wspólnej izbie z pewną starą, jak mi się wówczas wydawało, kobietą. Na szczęście ona już spała. Weszłyśmy do łóżka. Ja spałam, ale jestem pewna, że Marysia nie zmrużyła oka. Rano „stara kobieta” kazała Marysi natychmiast mnie wyprowadzić. To wiem już tylko z opowiadania.
Marysia skontaktowała się z moimi rodzicami i wieczorem przeprowadzono mnie do pani S, która mieszkała na sąsiedniej ulicy i u niej miałam być ukryta „do końca wojny”. Cały dzień przesiedziałam w szafie. To był mój pierwszy
„szafowy” dzień. Pamiętam go. Bałam się, było mi ciemno, niewygodnie, nie mogłam się doczekać, kiedy przyjdzie Marysia i kiedy stamtąd będę mogła wyjść. Ale siedziałam cicho!
Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że takich dni czeka mnie bardzo, bardzo wiele. Do wszystkiego można się przyzwyczaić – zwłaszcza jak grozi ci śmierć. Tak i ja szybko przyzwyczaiłam się do siedzenia w szafie. Przestało mi być niewygodnie, stało się codziennością. Ale uprzedzam trochę fakty.
Otóż wróćmy do tego wieczoru, kiedy przyprowadzono mnie do pani S. (zaraz wyjaśnię, dlaczego nie piszę pełnego nazwiska). Otóż pani S. była wdową lat – tak teraz myślę – niewiele ponad czterdzieści. Miała dwie córki: starszą Basię i młodszą Zosię.
Pani S. i Basia pracowały w Luftwaffe (bardzo duża fabryka bawełniana, gdzie szyto dla niemieckich wojsk lotniczych), a Zosia, młodsza, też gdzieś chyba pracowała, bo wszystkie wychodziły rano z domu. Pani S. miała bardzo surowy i oschły wygląd. Od pierwszego wejrzenia bardzo się jej bałam.
Dokładnie mnie poinstruowano, co mi wolno, a czego nie. Raczej nic mi nie było wolno. Nie wolno mi było mówić głośno, tylko szeptem. Broń Boże nie wolno zbliżać się do okna ! Słusznie. Nie wolno kaszleć, nie wolno kichać, a jeśli już musisz, to do małej poduszeczki – zwanej na naszym terenie „jaśkiem”. Ten jasiek na wszelki wypadek miałam stale mieć przy sobie.
Wolno mi było siedzieć na podłodze, chodzić, ale trzymać się daleko od okna i jak tylko usłyszę jakieś głosy czy kroki na schodach, to – „nie ma cię”; czyli miałam natychmiast chować się pod stół albo do szafy. Stół stał w kuchni przy ścianie, a trzy jego boki były zasłonięte grubą zasłonką. Na podłodze leżał koc, poduszka i w kątku stał nocnik. Szafa – duża, wysoka, z wiszącymi w niej ubraniami, stała w pokoju. W niej też leżał na dnie kocyk. Kiedy miałam się gdzie kryć, wyjaśnię później.
Kryjówka u pani S. wydawała się bardzo bezpieczna, bo pani S. miała kontakty z Niemcami. Handlowała z nimi, przychodzili tam często wieczorami na karty i wódkę. A jak wiadomo „pod latarnią jest najciemniej”. Najprawdopodobniej to właśnie ci niemieccy oficerowie, do których poszłyśmy z Marysią, mieli zorganizować dla mnie tę kryjówkę, bo byli tam częstymi bywalcami. Jeden z nich – jak już po wojnie słyszałam, strzelił sobie w głowę, a drugiego prawdopodobnie wysłano na front. Niestety – to już wiem z opowiadań.
Za dużo ludzi o mnie wiedziało. Musiałam zniknąć od pani S. Pamiętam, jak jechałyśmy chłopską furą: ja pod siedzeniem nakryta kocem, a pani S. i Basia nade mną. Potem kawał drogi trzeba było iść przez las. Byłam już bardzo zmęczona. Doszłyśmy do kładki nad rzeką. Kładka była bardzo wąska – jak deska w podłodze. Trzeba było po niej przejść. Boże, jak strasznie się bałam. Nie chciałam iść. Płakałam. Pani S. strasznie na mnie krzyczała. Dopiero dobra, kochana Basia wzięła mnie na ręce, przytuliła i krok po kroku, bardzo powoli przeniosła na drugi brzeg.
Była noc, gdy dotarłyśmy do następnego mego miejsca przeznaczenia, to jest do domu pani Dąbrowskiej we wsi Koziegłowy, jakieś 20 km od Zawiercia. Pani Dąbrowska była bardzo dobrą, spokojną wiejską kobietą. Była też wdową z dwoma córkami – Wiesią i Wandą. Nie pamiętam imienia pani Dąbrowskiej, bo mówiłam do niej po prostu „babciu”.
Tu było mi bardzo dobrze. Byłam na wolności. Chodziłam po dworze, po polach, pasłam gęsi, które mnie niejeden raz poszczypały. Pani Dąbrowska powiedziała sąsiadom, że jestem dzieckiem jej krewnych (z jakiejś dalekiej miejscowości), których Niemcy złapali i wywieźli na roboty do Niemiec. Na zarzuty ludzi, że jestem podobna do „żydóweczki”, odpowiadała: „A nie pamiętacie, jak mojego syna Niemcy wzięli na gestapo za jego żydowski wygląd. Dobrze, że mi go nie zabili”. To była prawda. Syn pani D. nie mieszkał w tej wsi, nigdy go nie widziałam.
Nie wszystkim jednak to tłumaczenie wystarczało. W tej samej uliczce Cegielnianej, bardzo blisko nas, po przeciwnej stronie mieszkał szewc Mizera. Pamiętam go, pamiętam ten dom i izbę, do której mnie często wołał. Węszył. On nie mógł znieść moich ciemnych oczu i czarnych, kręconych włosków. Nie wierzył w historyjkę pani Dąbrowskiej. Do tej wrednej postaci wrócę nieco dalej.
Pani Dąbrowska i jej córki były dla mnie bardzo dobre, zwłaszcza starsza córka Wiesia, która mnie bardzo lubiła, a ja ją. Zawsze mnie przytuliła, pocałowała. Nie pamiętam, aby któraś z nich na mnie krzyczała albo uderzyła. Nigdy tam nie byłam głodna. Jadłam to, co i one.
Oczywiście bardzo tęskniłam za moją kochaną Marysią. Raz nawet uciekłam z domu, aby iść do niej do Zawiercia. Na szczęście zatrzymałam się w pobliskim kościółku, do którego wstąpiłam, aby się pomodlić przed dalszą drogą. Tam znalazła mnie zrozpaczona Wiesia. Dobrze, że to była Wiesia, a nie „babcia” albo Wanda, bo chyba – i słusznie – dostałabym lanie. Wiesia przytuliła mnie, całowała i płakała. Tłumaczyła, że nie wolno mi samej odchodzić poza dom, bo złapią mnie Niemcy i zabiją, a potem zabiją
„babcię”, Wandę i ją. Przyrzekłam, że nigdy już nie będę uciekać, i nigdy już próby ucieczki nie powtórzyłam.
Marysia przyjeżdżała do mnie początkowo co tydzień lub dwa. To była dla niej straszna wyprawa. Tylko kawałek mogła jechać pociągiem, a potem, chyba jakieś 10 km, szła pieszo przez las. Przychodziła w sobotę, a wychodziła w niedzielę. Przynosiła trochę lepszego jedzenia, jakie udało jej się zdobyć na kartki albo od swojej rodziny ze wsi. A w sierpniu i wrześniu zbierała dla mnie po drodze jeżyny. Boże, co to był za smak! Nie uwierzycie, ale ja ich smak czuję do dzisiaj. Żadne kupowane teraz nie są takie jak tamte.
Bardzo jednak przeżywałam, po prostu odchorowywałam każdorazowe rozstanie z nią. I dlatego później przyjeżdżała rzadziej. Jak już pisałam, było mi tu dobrze. Poznałam życie wiejskie, pasłam gęsi, krowę, a nawet jeden dobry sąsiad z domu obok sadzał mnie na konia i woził. To była frajda! Jazda konno skończyła się, gdy chciałam „sama” i koń mnie zrzucił. Nic mi się nie stało.
Ten sąsiad był bardzo dobrym człowiekiem. Przepraszam Cię, dobry człowieku. Nie pamiętam Twego nazwiska. Tak to niestety bywa. To, co dobre, szybciej się zapomina. Ale Ciebie, twego konia i tego podwórka, po którym mnie woziłeś, nigdy nie zapomnę.
Ale bywało i strasznie. Pamiętam, siedziałyśmy w izbie, bo była już późna jesień lub nawet zima. Nagle babcia Dąbrowska spojrzała w okno i krzyczy: „Rany Boskie – Niemiec na podwórku!” W ciągu kilku sekund wepchnęła mnie w łóżko pod leżące tam poduszki i pierzynę. Poprawiła, wyrównała i wygładziła kapę. Niemiec wszedł, posunął nieco pierzynę i usiadł na brzegu tegoż łóżka, w którym ja leżałam jak sparaliżowana, półżywa ze strachu. Prawie nie oddychałam.
Nie wiem, czego chciał, chwilę pogadał, posiedział i poszedł. Nie wiem, jak długo to trwało – chyba niezbyt długo, bo bym się chyba udusiła. Dla mnie i dla pani Dąbrowskiej to były wieki.Jak wyciągnęła mnie stamtąd, byłam tak przerażona, że zaniemówiłam. Przez kilka dni nie mogłam wypowiedzieć nawet jednego słowa. Aby sąsiedzi się nie dowiedzieli, „babcia” zostawiła mnie w łóżku i mówiła, że jestem chora.
Mowę odzyskałam i byłoby wszystko dobrze, gdyby nie szewc Mizera, o którym już poprzednio wspomniałam. Nie wierzył, że jestem krewną pani Dąbrowskiej. On cały czas węszył. Ciągle mnie zaczepiał, wołał do swojego domu, dawał cukierki, których nie miałam, a bardzo pragnęłam i wypytywał, jak się naprawdę nazywam, jak mi naprawdę na imię, jak mamusi i tatusiowi, skąd jestem itd. A ja brałam cukierka i niezmiennie odpowiadałam, że nazywam się Dzidzia Matysek, mamusi jest na imię Marysia, a tatusiowi Stasiu i że złapali ich Niemcy i wywieźli na roboty, i ja nie wiem gdzie… i tu zaczynałam płakać.
Rolę miałam wyuczoną bezbłędnie. Myślę, że dobrze ją grałam, bo bardzo często żona Mizery lub ktoś inny, kto akurat przy tym był, mówił: „a dajże dziecku spokój” i dostawałam jeszcze jednego cukierka. Odpytywał mnie też z pacierza. A znałam wszystko bardzo dobrze i „Ojcze Nasz”, i „Zdrowaś Marioĺ, i „Wierzę w Boga”, i „Pod Twoją obronę”. Najbardziej lubiłam odmawiać „Pod Twoją Obronę”. Umiałam też na pamięć „Litanię loretańskąĺ i „Do wszystkich świętych”.
Nie wiem, czy dziś dziecko idące do komunii umie tyle, co ja wówczas. A modliłam się bardzo żarliwie. Ja po prostu wierzyłam, że te modlitwy mnie ocalą – tak mówiła mi moja kochana Marysia, i to mnie długo ratowało, bo ludzie mówili, że żydowskie dziecko tak ładnie nie potrafiłoby się modlić.
Ale szewc Mizera wiedział swoje. On wiedział – to jest żydowskie dziecko! Postawił pani Dąbrowskiej ultimatum: albo ona się mnie pozbędzie, albo on idzie na gestapo i zadenuncjuje. Chyba jednak żal mu było sąsiadki (albo bał się zemsty innych sąsiadów), że nie poszedł od razu. Nie było wyjścia. Musiała mnie wywieść. Byłam tam od sierpnia 1943 roku do lutego 1944 roku.
Nie wiem i nigdy się już nie dowiem, jak naprawdę Marysia wpłynęła na panią S., że ta zgodziła się ponownie mnie przyjąć. Marysia opowiadała, że wykrzyczała jej, że jak wzięła cały majątek, to niech teraz się wywiąże i weźmie mnie znowu. Jednak tak sobie myślę, że nie tylko to poskutkowało. Analizując to wszystko, co wiem, przypuszczam, że zagroziła pani S. ujawnieniem jej konszachtów z Niemcami.
Marysi było przecież wszystko jedno. Jeśliby mnie pani S. nie przyjęła, to i jej, i mnie groziłaby pewna śmierć. Ona nie miała grosza na opłacanie dalszych kryjówek dla mnie. I chyba wstydziła się w swoich opowiadaniach przyznać do tego szantażu. Ale to już są tylko moje domysły i może w ogóle nie powinnam o tym wspominać. Ale jak było – zostawmy. Najważniejsze, że znowu miałam kryjówkę.
To była zima – luty. Przewieziono mnie saniami, pod workami kartofli, z powrotem do Zawiercia, do pani S. Pamiętam tę bardzo zimną noc pod tymi kartoflami. Pamiętam, jak wchodziłam cichutko na schody, z których miałam zejść dopiero za całych jedenaście miesięcy.
Świat za mną się zamknął. Miałam wówczas cztery lata. Dostałam „przykazania”, co mi wolno i czego nie wolno. Absolutnie nie wolno mi było głośno mówić, a właściwie mówić normalnie. Mogłam mówić tylko szeptem. Nie wolno mi było pod żadnym pozorem podchodzić do okna, kaszleć, kichać. Musiałam stale nosić ze sobą tę małą poduszeczkę, o której już pisałam, i tylko do niej w razie potrzeby cichutko zakasłać.
Wolno mi było siedzieć na podłodze i kręcić się przy piecu w kuchni, który stał daleko od okna, i w pokoju w pobliżu łóżka, które również znajdowało się w kącie daleko od okna, no i siedzieć tam na podłodze. Najwięcej siedziałam w kuchni pod stołem, który już na początku opisałam, bo gdy pani S. była już w domu po pracy, to mógł ktoś niespodziewanie wejść.
Drugą kryjówką była szafa, która stała w pokoju. Do szafy zamykano mnie, gdy wcześniej wiadomo było, że ktoś przyjdzie i będzie dłużej siedział (w kuchni). W te dwa miejsca miałam się natychmiast kryć w razie jakichś niespodziewanych kroków lub głosów na schodach.
Jak już wspominałam, po całych dniach byłam sama. Pani S. i jej córki wychodziły wcześnie rano i wracały późno. Zostawiały mi jedzenie, które wieczorem przyniosła mi Marysia, i coś do picia na cały dzień.
Moja kochana Marysia przychodziła do mnie codziennie wieczorem. Przynosiła jedzenie, gotowała i dawała coś gorącego. Myła mnie, wynosiła nocnik i co było dla mnie najważniejsze, całowała, tuliła i obiecywała, że jak skończy się wojna, to zawsze będziemy razem i kupi mi tyle cukierków, ile tylko będę chciała.
Pani S. miała cukierki. Mała Dzidzia to widziała, ale one nie były dla niej. Tylko nieraz w tajemnicy przed matką i siostrą Basia dawała mi swojego cukierka. Ach! jakie były pyszne, jak ja ją wtedy kochałam. W ogóle Basię bardzo lubiłam. Była dla mnie bardzo dobra.
Pani S. i młodszej córki Zosi nie lubiłam. Bardzo się ich bałam. Wówczas nie rozumiałam, że one się dla mnie narażają, że im tak samo grozi śmierć. Jednak byłam dzieckiem. Ale byłam posłuszna. Wypełniałam wszystkie nakazy i przestrzegałam zakazów. Raz tylko zrobiłam coś na własną rękę i gorzko tego żałowałam. Było to zaraz po powrocie z Koziegłów. Byłam jeszcze „rozpuszczona”.
Otóż gdy zostałam sama – nudziło mi się. Zajrzałam do szuflady, a tam… skarby. Szminki, pudry, kremy, lusterka! Cóż to była za zabawa! Wymalowałam się. Część rozsypałam na podłogę. Potem powycierałam wszystko, jak umiałam, ale niestety pani S., jak tylko przyszła, wszystko zauważyła. Ale dostałam lanie!!! Jeszcze dziś to czuję. A płakać nie było wolno – tylko do poduszki, bo mógłby ktoś usłyszeć. Więcej do szuflady nie podeszłam.
Do pani S. często wieczorami przychodzili Niemcy. Siedzieli długo. Pili, grali w karty. Najczęściej siedzieli w kuchni, przy stole, który stał na środku – nie tym, pod którym ja siedziałam. Przed ich wizytami pani S. pakowała mnie do szafy w pokoju. Tam musiałam siedzieć cichutko, z poduszką przy buzi, z oczywistymi nakazami: „nie kasłaj, nie stękaj, nie ruszaj się”; i tak wlokły się minuty i godziny w lęku i ciemności – aż sobie poszli.
Gorzej jeszcze było, gdy przychodzili „ważniejsi” goście i pani S. przyjmowała ich w pokoju. Wtedy siedziałam pod swoim stołem w kuchni. Bałam się jeszcze bardziej, bo w każdej chwili Niemiec mógł wejść do kuchni i mógłby mnie zdradzić nawet głośniejszy oddech.
Tak sobie dzisiaj myślę, jakie to szczęście, że żaden z nich nie przychodził z psem.
Pewnego razu, akurat była u mnie Marysia – usłyszałyśmy niezapowiedziane niemieckie tupanie na dole w sieni (pani S. mieszkała na pierwszym piętrze). Jedna sekunda – i ja z Marysią jesteśmy już upchnięte w komóreczce z węglem, która była tuż za drzwiami obok mieszkania.
Weszli. Słychać podniesione wesołe głosy. My skulone na węglu. Dzięki Ci Boże! Tu nas nie znajdą. Modlimy się bezszelestnie i dziękujemy Bogu. Przez małe okienko widać księżyc i gwiazdy na bezchmurnym niebie. Ten księżyc w pełni widzę do dzisiaj. Marysia szepce mi do ucha: „Nie bój się Dzidziusiu, tu nie wejdą. Zobacz, jaki piękny jest księżyc i gwiazdki. Niedługo, jak skończy się wojna, będziemy je oglądały co noc”.
Niemcy poszli bardzo późno. Marysia bała się ryzykować powrotu do siebie, bo przecież była godzina policyjna. Prawdę mówiąc prawie zawsze ryzykowała, wychodząc ode mnie wieczorem. Tym razem jednak pani S. była chyba w dobrym humorze, bo pozwoliła jej zostać i… Marysia spała ze mną. Boże, co to była za szczęśliwa dla mnie noc! Spałam wtulona w Marysię i czułam się taka szczęśliwa i bezpieczna.
Od tej pory jak mieli przyjść Niemcy, których przyjmowano w pokoju – ja siedziałam w komórce, nie pod stołem w kuchni. To było z dwojga lepsze. Nie bałam się tak strasznie. Mogłam przynajmniej oddychać.
I tak upływał dzień za dniem długich jedenastu miesięcy. Mała Dzidzia siedziała pod stołem, w szafie, w komórce, tuliła swoją małą poduszeczkę i rozmyślała. Myślała o słoneczku, o księżycu i gwiazdkach, które będą dla niej świecić, jak tylko skończy się wojna. Myślała o cukierkach, które kupi jej Marysia – też jak tylko skończy się wojna. Myślała ciągle o mamusi i tatusiu, których twarze coraz bardziej zacierały się w jej pamięci. Rozmyślała, gdzie oni są, czy żyją, czy do niej wrócą? A czy my z Marysią przeżyjemy? Czy nie znajdą nas Niemcy i nie zabiją? O Boże! Coś słychać! Już siedzę pod stołem!
I te wszystkie myśli powierzałam mojej małej poduszeczce. Ona była moją powierniczką. Ona o wszystkim wiedziała. To była moja najbliższa, jedyna koleżanka. Z nią się bawiłam po całych długich, samotnych dniach. Czasem była moją mamusią, to znowu ja byłam mamusią, a ona córeczką. Raz była pieskiem, raz kotkiem. Wyobraźcie sobie, że nigdy nie miałam lalki! Ani małej, ani dużej, ani szmacianki, ani ładnej, ani brzydkiej. Chyba wszyscy zapomnieli, że istnieje coś takiego jak lalka dla małej dziewczynki. O ileż małej Dzidzi byłoby z nią raźniej!
Ale to była straszna wojna i straszne czasy. Wszyscy myśleli o sprawach ważnych: o przeżyciu, o śmierci. O lalce dla małej Dzidzi wszyscy zapomnieli. Pierwszą lalkę w życiu dostałam w sierpniu 1945 roku od mojego kochanego Tatusia, gdy wrócił po wojnie.
Cóż jeszcze opowiedzieć? Nie chcę zanudzać. Wspomnę jeszcze ostatnie dni wojny. Rosjanie byli już tuż, tuż. Paliła się fabryka Luftwaffe. Słychać było co chwila jakieś wybuchy, strzelaninę, z okna widać było płomienie. Mówiło się, że Niemcy uciekając, wysadzą most kolejowy, który był niedaleko domu pani S. Byłam w domu tylko z Marysią. Strasznie się bałyśmy. Pani S. ze swoimi córkami uciekła do schronu na drugi koniec miasta.
Mnie nie chciała zabrać – miało dla mnie nie być miejsca. Powiedziała: „Miałam ją przechować przez wojnę. Teraz wojna się skończyła”. I poszła. My zostałyśmy. Niemcy wyciągali jeszcze ludzi z domów do kopania okopów. My tulimy się do siebie. Ciszę przerywają wybuchy.
Nagle stojąc z daleka od okna widzimy dwóch żandarmów niemieckich z psem. Idą do naszego domu. Słychać łomot ich kroków na schodach. Kopią i uderzają kolbami karabinów w drzwi. Pies szczeka jak wściekły. Za chwilę wyważą drzwi i koniec. Zabiją nas na samym końcu wojny, na progu wolności. Marysia drży, ja też, słyszę, jak wali mi serduszko.
Marysia chwyta mnie i klękamy przed obrazem Matki Boskiej. Szepczemy „Pod Twoją obronę”… Odeszli!! Robi mi się słabo, mdleję. Odzyskuję przytomność, Marysia ubiera mnie. Sama jest już ubrana. „Dzidziu! Idziemy. Wiem, gdzie jest pani S. Zaprowadzę Cię tam. To dobrzy ludzie. Nie wyrzucą Cię. Ty musisz przeżyć!”
Idziemy. Jest bardzo zimny styczniowy dzień. Ja nie mam butów, tylko wysokie filcowe papucie. Jest mi okropnie zimno. Trochę idę, trochę niesie mnie Marysia. Jeszcze strzelają, jeszcze słychać wybuchy bomb. Przechodzimy koło dwu trupów. Marysia mówi – to Niemcy. To chyba dobrze – myślę. Wreszcie docieramy do celu.
Marysia miała rację. Dobrzy ludzie, państwo Ulfikowie, przyjęli mnie. Marysia poszła – bardzo płakałam, bałam się, aby jej nie zabili. Pani Ulfikowa wprowadziła mnie do olbrzymiej piwnicy. Było tam pełno ludzi, siedzieli na ławkach pod ścianą i na podłodze na betonie. Mnie wzięła na kolana Basia. Przesiedziałam całą noc wtulona w jej ramiona. Cały czas mnie pocieszała: „Nie bój się, to już koniec, Marysia też przeżyje i przyjdzie po ciebie”
I tak się stało. Następnego dnia rankiem 20 stycznia 1945 roku Zawiercie zostało wyzwolone. Wreszcie wolność. Pamiętam, że ludzie płakali, krzyczeli, całowali się z radości. Ja z panią S. i jej córkami wróciłyśmy do domu. Tam czekała już Marysia.
Jeszcze jeden dzień i noc u pani S. Ale już nie pod stołem! Marysia poszła do swojej rodziny do Ogrodzieńca i następnego dnia rano przyszła ze swoim bratem Stasiem. On przyprowadził rower, na którym zawiózł, a właściwie zaprowadził mnie do domu, do Ogrodzieńca.Od tej pory był to mój nowy dom. Zamieszkałam tam z Marysią, Jej matką, na którą miałam mówić „babciu”, bratem Marysi – Stasiem i siostrą Wandą.
I tak skończył się koszmar wojny, ale wspomnienia tego wszystkiego żyją we mnie do dzisiaj. Tego się nie da zapomnieć. Ileż to razy budzę się w nocy zlana potem – bo idą Niemcy, wysiedlenie, uciekamy. Całe szczęście, że to już tylko sen.
Wojna się skończyła, ale jeszcze bardzo długo ja zachowywałam się, jakby trwała nadal. Przede wszystkim nie umiałam mówić normalnie. Mówiłam nadal tylko szeptem. Na widok kogoś obcego na podwórku albo przechodzącego uliczką przed domem natychmiast chowałam się pod stół albo uciekałam do pokoju do szafy. Byłam jak małe, zaszczute, zastraszone zwierzątko. Marysia bardzo się bała, zwłaszcza o to, czy będę mówić normalnie.
Poza Marysią, bardzo dużo w powrocie do normalności zawdzięczam bratu Marysi – Stasiowi. Wspaniały, prosty, dobry człowiek. On zawsze miał dla mnie czas i niewyczerpaną cierpliwość. Bawił się ze mną, opowiadał o lasach, o zwierzątkach (był myśliwym), o roślinkach. No i tylko w jemu wiadomy sposób „skombinował” dla mnie ciepłe buty. To była bardzo ważna rzecz. Mogłam zacząć wychodzić na dwór. Skąd tylko mógł, zawsze przyniósł coś dobrego dla „swojej Dzidziuni” – a to jabłko albo gruszkę, albo kilka orzechów. To wówczas były specjały. Bardzo go kochałam – był dla mnie tak dobry jak Marysia.
Przyszła wiosna. Wychodziłam już sama na podwórko, chodziliśmy na pole, ale bawić się z dziećmi nie umiałam. Bawiłam się sama ze sobą. Mówiłam sama do siebie – jak dawniej do mojej poduszeczki. Lalki nadal nie miałam. Często ciągnęłam na sznurku kijek, który wystrugał mi Stasiu. To miał być mój piesek.
Bardzo powoli pokonałam barierę strachu i kiedy nabrałam już ufności do ludzi i chciałam się bawić z dziećmi, spotkała mnie następna straszna niespodzianka. Dzieci nie chciały się ze mną bawić i wyzywały – „żydówo!” To było straszne, nowe, znamienne doświadczenie życiowe. Najgorszy był ten pierwszy raz! Ale do tego nie można się przyzwyczaić. Z biegiem czasu przestałam się tego wstydzić, i nigdy nie ukrywałam, kim jestem! To bardzo pomaga normalnie żyć.
Wracając do tematu, miałam też wśród dokuczających mi dzieci jednego obrońcę. Był to starszy ode mnie chłopak z sąsiedniego domu – Stasiu N. Był garbuskiem – coś nas łączyło. Zawsze mnie bronił, a nawet jak chorowałam na zapalenie płuc, przyniósł mi skądś trzy piękne białe nenufary! Widzę je do dnia dzisiejszego. Byłam taka dumna i szczęśliwa. Stasiu N. to była pierwsza miłość pięcioletniej Dzidzi.
A teraz opowiem trochę o mojej rodzinie, o tych, co przeżyli. Ojca mego i matkę Niemcy wywieźli do Auschwitz ostatnim transportem przy likwidacji getta w Zawierciu, w sierpniu 1943 roku. Mamusia moja zginęła bardzo szybko – po trzech miesiącach. Zagazowali ją i spalili 20 listopada 1943 roku. Mam jej „akt zejścia” – jak to nazywali hitlerowcy – z archiwum oświęcimskiego.
Ojciec mój był silniejszy. Przeżył Auschwitz, przeżył marsz śmierci. Jako żywy trup dotarł w tym marszu do Bawarii i tam wraz z innymi został wyzwolony przez Aliantów. Mam jego zdjęcie zrobione tam do dokumentu tożsamości. Straszne. Zajęła się tam nim bardzo serdecznie jakaś niemiecka rodzina. Zapewniła mu opiekę lekarską i pomału odkarmiła. Jak tylko nabrał trochę sił – wrócił do mnie w sierpniu 1945 roku i przywiózł mi upragnioną, wymarzoną, moją pierwszą lalkę !
Dzień powrotu mego kochanego Ojca pamiętam z detalami i do śmierci go nie zapomnę. Był piękny, słoneczny sierpniowy dzień. Marysia rano poszła do pracy – pracowała w cegielni. Przed wojną to była cegielnia mego dziadka Żerykiera. Stasiu w tym dniu nie był w pracy. Wszyscy naprawialiśmy dach na stodole, uszkodzony pociskiem. Ja oczywiście byłam na dachu.
Nagle widzę, że na podwórko wchodzi Marysia z jakimś ładnym panem i krzyczy: „Dzidziu!!!” A ja: „TATUŚ!!!” i biegiem po drabinie na złamanie karku, prosto w jego objęcia. Nie wiem, jak długo tak ściskaliśmy się. Pamiętam tylko, że wszyscy bardzo płakali.
Skąd wiedziałam, że to Tatuś? Absolutnie nie pamiętałam jego twarzy. Zatarła mi się przez te dwa lata, ale silniejsza od słabej pamięci była więź krwi i serc! I to był początek wielkiej wzajemnej miłości córki i ojca, miłości sięgającej poza grób.Niestety nie pamiętam twarzy mojej błogosławionej pamięci Mamusi. Znam ją tylko z nielicznych zdjęć, które dostałam od jej przyjaciółki z lat młodości – gdy po raz pierwszy byłam w Izraelu w 1960 roku.
Po powrocie z obozu Tatuś załatwił mieszkanie dla nas i pracę dla siebie. Wkrótce zamieszkaliśmy razem: Tatuś, Marysia i ja. Ojciec doskonale wiedział, ile Marysia dla mnie znaczy i jak bardzo ją kocham. Dla mnie była najlepszą matką. Nie wyobrażałam sobie życia bez niej. Podświadomie, ciągle drżałam, żeby od nas nie odeszła.
Ojciec kochał mnie tak bardzo, że nigdy by mnie nie zranił.W 1951 roku, po śmierci dziadka – ożenił się z Marysią. Przeżyli razem szczęśliwie 23 lata, aż do śmierci mego Ojca w 1974 roku.
Zapomniałam powiedzieć, że Dzidzią zostałam na zawsze. Do dzisiaj w gronie rodzinnym i wśród najbliższych znajomych jestem Dzidzią lub Dzidką. Oficjalne imię Danuta powstało chyba z przekształcenia Estusi na Danusię.
Z mojej bardzo licznej przed wojną rodziny przeżyło kilka osób. Ze strony ojca w Rosji przeżył mój dziadek Dawid Żerykier i trzech braci ojca: Motek (potem Mieczysław) i Jakub (potem Jan) oraz Izaak (potem zmienił imię na Ignac) z żoną Erną i synem – starszym ode mnie o dziesięć lat – Natanem (potem Tolkiem). Wrócili z Syberii i Uralu w 1947 roku – do nas. Dziadek mieszkał z nami do śmierci, do 1951 roku.
Najbardziej ze wszystkich wujków pokochałam Ignaca i ciocię Ernę, a ich syn Tolek był dla mnie zawsze najlepszym, kochanym i kochającym bratem. Wojnę przeżył jeszcze jeden brat ojca, Matys. Na samym początku wojny z łapanki został wywieziony na roboty do Niemiec. Na jego szczęście rodzinie nie udało się go wykupić. Po wojnie nie wrócił do Polski. Wyjechał do Stanów Zjednoczonych. Nigdy go nie widziałam.
Ze strony mej matki przeżyła Auschwitz wnuczka jej siostry, młoda dziewczyna – Inka. Z mężem Jurkiem Wajsbrotem wyjechała do Izraela w 1956 roku. Zawsze się widujemy, gdy tylko jestem w Izraelu.
W Rosji przeżyli też dwaj bratankowie mamusi – Pinek i Berek Rotenbergowie. Zaraz po powrocie, po odwiedzeniu nas w Zawierciu – uciekli przez „zieloną” granicę, aby dostać się do Palestyny. Po ciężkich trudach dotarli do ukochanej ojczyzny, do Izraela. Wstąpili do kibucu Eilon i tam wraz z innymi pionierami w pocie czoła budowali kraj i zamieniali suche, kamieniste ugory w piękne, żyzne, zielone pola. To byli wspaniali, dzielni i prawi ludzie! Obydwaj już nie żyją. Pozostaję nadal w bliskim kontakcie z żoną Berka – Bertą, równie dzielną, dobrą i bardzo mądrą kobietą.
Przeżył też w Rosji siostrzeniec mamusi, Marian (Moniek) Zajbert – o trzydzieści lat starszy ode mnie. Mieszkał w Warszawie. Zmarł w ubiegłym roku w wieku dziewięćdziesięciu pięciu lat. Przez ostatnie dwa lata opiekowałam się nim po śmierci jego żony. Nie miał już nikogo.
Tak więc patrząc na ogrom nieszczęść i ofiar Holocaustu, można powiedzieć, że byliśmy wybrańcami losu. Uratowało się nas stosunkowo dużo.
Wszyscy trzej bracia ojca, moi kochani wujkowie, wyjechali z Polski. W 1956 roku wyjechał mój najukochańszy wujek Ignaś z całą rodziną. Tolek miał już żonę – piękną, niebieskooką i anielsko dobrą Frydę i maleńkiego syna Wilusia. To był dla mnie straszny cios, bo bardzo ich kochałam. Wyjechali tuż przed moim egzaminem maturalnym. Nie mogłam się uczyć. Po całych nocach płakałam.
Po przyjeździe do Izraela zamieszkali w Bat Jamie, tuż przy Tel Awiwie.
Mietek z ciocią Helą i córką Dorotką – dziesięć lat młodszą ode mnie – wyjechali po antysemickiej hecy w 1968 roku – do Stanów Zjednoczonych. Wujek Janek z żoną Heleną i córką Iwoną wyjechali do Szwecji. Wszyscy wujostwo już nie żyją. Niestety, nie żyje też mój najukochańszy kuzyn Tolek. Jego wspaniała żona Fryda jest dla mnie i mojego męża nadal jak najbliższa siostra. Kochamy się i szanujemy wzajemnie. Rodzinne, bliskie stosunki utrzymujemy też z Dorotką ze Stanów, ale z nią prawie się nie widujemy. Ostatni raz spotkałyśmy się chyba w 1995 roku.
Jak widać, cała rodzina (poza Marianem Zajbertem) wyjechała.
My zostaliśmy. W 1956 roku dostałam się na studia. Skończyłam Wydział Lekarski na Akademii Medycznej w Krakowie. Jestem specjalistą neurologiem, obecnie już na emeryturze – ale jeszcze trochę praktykuję.
W 1960 roku – byłam wówczas po trzecim roku medycyny – kochany wujek Ignaś i Tolek zaprosili mnie do siebie na całe trzy miesiące wakacji i opłacili bilet. Do Neapolu jechałam pociągiem przez Wiedeń, gdzie zatrzymałam się u dalekiego kuzyna mego Tatusia. Z Neapolu płynęłam pięknym izraelskim statkiem do Hajfy i tu oczekiwali mnie wujek i Tolek. Wszyscy byliśmy bardzo, bardzo szczęśliwi.
Co to były za wspaniałe wakacje, co za przygoda dla młodej dwudziestoletniej dziewczyny, która po raz pierwszy zobaczyła prawdziwy, wolny, piękny świat. Zwiedziłam prawie cały kraj. Podziwiałam go. Cieszyłam się każdą chwilą. Z Tolkiem i wujkiem pojechaliśmy na wycieczkę do Ejlatu. Jechaliśmy prawie cały dzień ciężarówką, w której po bokach były ustawione drewniane ławki do siedzenia. Kto się nie zmieścił, siedział na podłodze. Za to opłata była niska – tylko parę dolarów i tylko na taką było nas wówczas stać.
Droga była straszna – serpentyny jak agrafki – w górę i w dół. Ale co za wspaniałe widoki! Myślałam, że śnię. W Ejlacie było wówczas tylko kilka małych bloków mieszkalnych i… piasek. Spaliśmy nad samym morzem, pod gołym niebem. To było coś wspaniałego, ten widok wychodzącej z morza kuli słonecznej! A potem jazda łódką ze szklanym dnem i oglądanie cudownych, bajecznie kolorowych raf koralowych. Co chwila mówiłam do Tolka: „uszczypnij mnie” – żebym była pewna, że to nie sen.
Byłam po latach w pięknym, rozbudowanym, tętniącym życiem Ejlacie kilka razy. Spałam w eleganckim hotelu, ale nigdy ten Ejlat nie był dla mnie tak piękny jak tamten, dziki, dziewiczy sprzed czterdziestu pięciu lat.
Odwiedziłam całą rodzinę. Nie wiedziałam, że cała rodzina i z pewnością również mój ojciec, mają w tej mojej podróży ukryty cel.
Otóż, jak potem się okazało, mieli nadzieję, że jak mi się tam spodoba, to zostanę w Izraelu – albo wrócę, skończę studia i wyjadę. To była rodzinna tajemnica. Chcieli i zrobili wszystko, aby taka decyzja wyszła ode mnie.
Ale mnie to nawet nie przeszło przez myśl. Tu w Polsce została przecież Marysia, której nigdy bym nie opuściła, a według mnie ona nie zostawiłaby swojej rodziny i nie wyjechała. Tatuś z pewnością byłby zawsze tam, gdzie ja. I tu w Polsce był mój „ukochany” – obecny mąż Krzysiu. Zakochałam się w nim na jakieś trzy miesiące przed wyjazdem do Izraela, i tam ciągle o nim myślałam, czekałam na listy, pisałam. Oglądając najpiękniejsze krajobrazy zawsze myślałam, jak by to było cudownie, gdybyśmy byli razem. Wróciłam.
Pożegnanie z wujostwem, a zwłaszcza z Tolkiem, było straszne – jakbym czuła, że nie zobaczymy się bardzo długo. Zobaczyliśmy się dopiero po jedenastu latach – na umówionym spotkaniu w Rumunii.
Od tamtej pory minęło blisko pół wieku, całe moje dorosłe życie. I – niczego nie żałuję! Miłość przetrwała.
Z Krzysiem pobraliśmy się półtora roku po studiach – w grudniu 1964 roku. Mam wspaniałego, dobrego i opiekuńczego męża. Jest z wzajemnością kochany i szanowany, nie tylko przeze mnie, ale przez całą moją rodzinę. W 1965 roku urodziła się nam córeczka – nasza kochana Mariolka. Wspaniała dziewczyna! Była i jest bardzo zdolna. Poszła zawodowo w ślady swego taty. Ukończyła Wydział Prawa na UJ.
Marysia dożyła sędziwego wieku. Zmarła mając dziewięćdziesiąt dwa lata. Niestety przez ostatnie pięć lat chorowała na chorobę Alzheimera. Wymagała coraz większej i wnikliwszej opieki, i to dwudziestoczterogodzinnej. Wraz z moim kochanym mężem zapewniliśmy jej to w domu. Byliśmy przy niej do ostatniej chwili. Chociaż w niewielkiej części mogłam spłacić dług życia.
Marysia przez bardzo długi czas nie chciała nawet słyszeć o zgłoszeniu jej do odznaczenia „Medalem Sprawiedliwych”. Zawsze powtarzała: „ratowałam Cię nie dla odznaczeń ani dla pieniędzy, tylko z miłości”. W końcu jednak, jak coraz częściej zaczęto w telewizji pokazywać uroczystości wręczania medali, zgodziła się.
W 1984 roku została przez Yad Vashem odznaczona medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”. Nie miała już sił, aby pojechać do Izraela i zasadzić drzewko. W jej imieniu zrobiłam to ja – dostałam wówczas oficjalne zezwolenie na wyjazd i paszport. W tym czasie Krzysiu pojechał z nią do Warszawy po odbiór medalu. Była bardzo szczęśliwa! I my też.
I kto by to przewidział. Historia rodzinna zatoczyła koło. Moja ukochana córka po skończeniu studiów – 25 stycznia 1989 roku – wyjechała do Izraela, w odwiedziny do kochanego wujka Tolka i Frydy. Znała ich już dobrze – widywaliśmy się pomimo trudności. I została !!! Przypieczętowała moją tożsamość! Zawsze wiedziałam, kim jestem, jakie są moje korzenie, i nigdy się tego nie wstydziłam ani nie ukrywałam, ale jej wybór utwierdził mnie w tym w sposób niepodważalny!
Mariolka nie znała słowa po hebrajsku. Poszła na ulpan. W ciągu kilku miesięcy opanowała język – to było na granicy cudu. Ukończyła trzymiesięczny kurs przygotowawczy do egzaminów nostryfikacyjnych i w styczniu 1990 roku zdała egzaminy nostryfikujące dyplom, a w 1991 roku zdała egzamin adwokacki. Uczyła się i pracowała. Obecnie ma własną kancelarię adwokacką w Tel Awiwie.
W 1994 roku wyszła za mąż. Ma bardzo dobrego męża, a my zięcia – Eitana. On także jest adwokatem. Wielka szkoda, że Tolek tego nie dożył. Mariolka i Eitan mają dwie śliczne, wspaniałe córeczki: ośmioipółletnią Majeczkę i pięcioletnią Michasię, moje najukochańsze wnuczki. Kocham je nad życie. Widujemy się często. Są moim słońcem i radością.
I to im – Majeczce i Michasi – dedykuję tę garść wspomnień o Holocauście, o rodzinie, o korzeniach, żeby pamiętały!
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl