Diana Russ, urodzona w 1927 r.
Uratowała mnie praca
Urodziłam się w Łodzi, w 1927 roku. Miałam dobrą, kochającą się rodzinę – mamę, ojca i starzejącą się babcię.
Byłam jedynaczką, ale nie odczuwałam braku rodzeństwa. Bliskie więzi łączyły nas ze wszystkimi ciotkami, wujkami i ich dziećmi. Do wybuchu wojny zdążyłam skończyć 6 klas szkoły powszechnej. Chodziłam do dobrej, prywatnej, żydowskiej szkoły, chociaż rodzice nie byli bardzo bogaci.
Do getta przeprowadziliśmy się, jak tylko Niemcy ogłosili, że Żydom nie wolno mieszkać „po aryjskiej stronie”. Ojciec i wujowie znaleźli na terenie planowanego getta dość porządny dom i zamieszkaliśmy tam wszyscy: obaj bracia i siostra mamy z dziećmi. Każda część tej dużej rodziny miała swój pokój z piecem kuchennym, woda była na korytarzu, ubikacja na podwórku.
Przez pierwsze dwa lata w getcie chodziłam jeszcze do szkoły. Potem musiałam już pracować, najpierw w hafciarni, później w pracowni krawieckiej, ale niedługo, bo ojciec załatwił dla mnie pracę w biurze księgowego. Wszyscy musieli pracować, bez pracy nie było kartek na chleb. Nawet nasza stara babcia pracowała przy sortowaniu ubrań po żydach wywiezionych do obozów.
Do pewnego czasu, chyba około dwóch lat, nie było jeszcze tak bardzo źle. Na kartki kupowało się niewielką ilość czarnego chleba i sztuczną marmoladę, zupę brało się z kuchni prowadzonej przez gminę. Na czarnym rynku ciągle jeszcze była żywność, oczywiście za bardzo duże pieniądze.
Było też jakieś „życie towarzyskie”. Po pracy ludzie spotykali się, grali w karty, rozmawiali, nawet śpiewali. Wydawało się, że uda się jakoś tę wojnę przeżyć, tym bardziej że łódzkie getto było produktywne, pracowało dla Niemców. Tzw. resorty dostarczały Niemcom wielu różnych artykułów. Ja haftowałam dystynkcje na oficerskich mundurach. Ale widziało się już na ulicach ludzi żebrzących, głodnych i umierających, dla których nie było pracy i chleba.
Przekonanie, że „uda się jakoś przeżyć”, skończyło się z pierwszymi łapankami i wysiedleniami. Ojciec był na razie chroniony, pracował jako kierownik szwalni, ale babcię, mamę i mnie ukrył w jakimś pustym domu.
W ten sposób przetrwaliśmy do końca, do likwidacji getta wraz z jego mieszkańcami. Zostałam wywieziona z całą rodziną w końcu sierpnia 1944 r. do Auschwitz. Niemcy mówili nam, że jedziemy do pracy w innym mieście. Po drodze ludzie wołali do nas: dokąd jedziecie, uciekajcie, zabiją was! Trudno było w to uwierzyć.
W Auschwitz na rampie, gdzie czekało się na selekcję, byłam jeszcze z mamą. Doszłyśmy do stołu, przy którym stali wysokiej rangi gestapowcy. Jeden z nich zapytał mamę, ile ma lat, odpowiedziała, że 38, ale on kazał podać datę, tego mama nie pamiętała. Wtedy ów gestapowiec kazał mamie stanąć z boku i przypomnieć sobie. Ale mama ciągle nie umiała podać tej daty. Gdy wezwał ją drugi raz, zaczęła krzyczeć, oczywiście po niemiecku: „co ty ode mnie chcesz, ja jestem zdenerwowana, zabrali mi dziecko!” On znowu odesłał ją na bok, żeby przypomniała sobie.
Wtedy podszedł do mamy jakiś więzień, pytając, co ten gestapowiec od niej chce. Szybko obliczył rok, a dzień i miesiąc zmyślił. Mama wreszcie podeszła i spełniła żądanie gestapowca, którym, jak się później dowiedziała, był Mengele. Ja tak krążyłam w tłumie, że byłam blisko tej sceny i wszystko słyszałam. Wkrótce potem rozłączono mnie z mamą. Posłano ją do Bergen-Belsen.
Ja trafiłam do pracy w fabryce zbrojeniowej na Psim Polu koło Wrocławia. Praca była bardzo ciężka, maszyny niebezpieczne, w chwili nieuwagi obcinały ręce. A przecież byłyśmy głodne, zziębnięte i wymęczone. Ja widocznie nie wyglądałam najgorzej, bo majster kazał mi sprzątać swoje biuro. Zostawiał tam zawsze coś do jedzenia. Za pierwszym razem bałam się nawet dotknąć tego jedzenia, myślałam, że to pułapka. Ale majster przykazał mi wszystko zjadać. Trwało to parę miesięcy, do grudnia.
Praca prawdopodobnie uratowała mi życie. Była ze mną moja kuzynka, która nie chciała pracować, mówiła, że jest chora i leżała. Osłabiła się tym leżeniem jeszcze bardziej i nie przetrwała późniejszej wędrówki z obozu do obozu, kiedy zabijano każdego, kto odstawał od popędzanej gromady więźniów. Została zastrzelona.
Gdy zbliżał się front z zachodu, załadowano nas do pociągów osobowych, licząc na to, że zostaną zbombardowane, i zawieziono przez Czechy do Bergen-Belsen. Stamtąd popędzono nas przez Buchenwald, gdzie nie było dla nas miejsca, trzymano tam nas parę dni i znowu pognano, tym razem do Mauthausen na parę tygodni, potem do Gross-Rosen.
Gdy już nadchodziły wojska wyzwoleńcze, byłam ciężko chora. Spotkała mnie kara nałożona przez nadzoru-ącą Ukrainkę, bo nie mogłam przynieść z lasu dwóch drzew naraz, tylko jedno. Odesłała mnie na blok tyfusowy, gdzie się zaraziłam.
Już po wyzwoleniu, ciężko chora na tyfus i dyzenterię, leżałam w lazarecie założonym przez aliantów, jedzona przez wszy. Na szczęście zajął się mną lekarz z Belgii. Zapytał mnie, dlaczego nie jem i co chciałabym zjeść. Odpowiedziałam, że świeżą bułkę. Wtedy zapowiedział, że wyśle mnie do Szwecji i tam dostanę taką bułkę.
I tak się stało. Jeszcze w drodze, na statku, zoperowano moje ropiejące gruczoły. W Szwecji prawie rok leżałam w szpitalu.
Jak tylko poczułam się trochę lepiej, rozpoczęłam poszukiwania mojej rodziny przez Czerwony Krzyż. List dotarł do Polski. Okazało się, że moi rodzice żyją, odnalazła się też najbliższa mi ciocia z córką. Ocalał też jeden z naszych kuzynów i parę osób z dalszej rodziny.
Do Polski, do rodziców, wróciłam w 1947 roku. Wkrótce potem wyszłam za mąż, urodziłam córkę i w l950 roku wyjechaliśmy, razem z moimi rodzicami, do Izraela.
Post scriptum
Diana odeszła niespodziewanie, w listopadzie 2005 roku, niespełna trzy tygodnie po tym, gdy pod jej dyktando spisałam jej wojenne wspomnienie. Była już od kilku lat udręczona kalectwem, pokruszyły się jej kręgi. Po operacji i stałej rehabilitacji mogła poruszać się samodzielnie, to znaczy przejść kilkanaście kroków, przezwyciężając ból, którego nie uśmierzały najsilniejsze środki. Ale starała się chodzić i nie być dla nikogo ciężarem.
Miała charakter, nigdy nie skarżyła się, chociaż życie jej nie było łatwe. Opowiadając o wojennych losach ciągle dodawała, że ona miała więcej szczęścia od innych, którym było znacznie trudniej. Dlatego jej opowieść o życiu w getcie, o obozach, jest rzeczowa, pozbawiona tragizmu, który przepełnia, w zgodzie z rzeczywistością, wiele wspomnień wojennych.
Po wojnie chciała się uczyć, ale podporządkowała się rodzicom, którzy postanowili, dla zapewnienia jej bezpieczeństwa, aby wyszła za mąż. Zwłaszcza, że trafił się starający z bardzo dobrej rodziny i starszy o trzynaście lat.W oczach rodziców były to jego wielkie zalety. Ponadto zakochał się w Dianie od pierwszego wejrzenia, co ją ujęło i złagodziło konieczność rezygnacji z nauki. Planowano już od razu wyjazd do Izraela, którego termin nieco się przesunął.
Diana zaszła w ciążę, urodziła córkę. A w tamtych czasach nie mieściło się nikomu w głowie, aby zamężna kobieta z dzieckiem podejmowała naukę. Druga córka przyszła na świat po kilku latach, już w Izraelu.
Brak wykształcenia Diana uważała za największą krzywdę, jakiej doznała w życiu. Ale uczyła się. Przechodziła program szkolny razem z córkami, później pomagając wnukom w nauce. Dużo czytała. Była niezwykle światłą osobą, z „otwartą głową”.
Diana miała duże zdolności językowe. Ze Szwecji wróciła ze znajomością szwedzkiego i po powrocie do kraju miała już dzięki temu propozycje pracy. Na starość nie straciła tych zdolności. W czasie mojej wizyty w Izraelu byłam świadkiem, jak swobodnie prowadziła rozmowę w czterech językach jednocześnie.
Po przyjeździe do Izraela rodzinie nie było łatwo, jak wszystkim w tamtym, ciągle pionierskim i wojennym okresie. Dzięki pracy i zapobiegliwości po kilku latach zdołali wydobyć się z biedy. Wtedy umarł ojciec Diany, tak jakby uznał, że już może sobie na to pozwolić, rodzina jest bezpieczna. Przetrzymał getto, obozy, przemarsz do Terezina z ciężką chorobą serca, wykrytą jeszcze przed wojną.
Matka zmarła mając osiemdziesiąt sześć lat, doczekała pierwszego prawnuka. Mąż opuścił Dianę dziesięć lat później. Została z poczuciem samotności, której nie wypełniały córki, sześcioro wnuków i dwoje prawnuków, ponieważ nie mogła się nimi zajmować. Miała ciągle silną potrzebę aktywności, której zaspokojenie nie było możliwe przy jej stanie zdrowia.
Mój pobyt u niej przyniósł jej trochę radości. Byłyśmy zawsze bardzo ze sobą związane, chociaż przez pół wieku widziałyśmy się zaledwie kilka razy. Nie mogłam jednak dłużej pozostać w Izraelu, nie byłyśmy obie dostatecznie bogate na taki luksus. Mówiąc Dianie do widzenia, nawet przez ułamek sekundy nie pomyślałam, że to jest ostateczne pożegnanie.
Halina
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl