Edmund Rudolf de Pellier, urodzony w 1931 r.
Do nieba pójdę w pierwszej kolejności
Wspomnienie czyta Tomasz Kocuj
Filmowe wspomnienie Edmunda Rudolfa de Pellier jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
Strzępy wspomnień
Byliśmy dziećmi szczęścia i radości: moja bliźniacza siostra Ida-Joanna i ja.
Nasza mamusia – Luiza z domu Sprecher – ukończyła farmację, a tatuś – Jan – był lekarzem medycyny. Rodzina naszej mamy należała do najbogatszych we Lwowie. Mieliśmy wiele fabryk, hoteli (m.in. słynny hotel George’a), kamienic, kin itp.
Sprecherowie zajmowali się również działalnością charytatywną na rzecz ubogich:Żydów, Polaków i Ukraińców. Wybudowali szpital dla Żydów przy ul. Kurkowej i ponosili koszty jego utrzymania. Z naszych fabryk czekolady (Branka i Hazet) przekazywano bezpłatnie dary dla biednych, a wytwórnia lekarstw Lancon wspomagała szpitale i apteki.
Mieszkaliśmy razem z dziadkiem i babcią, rodzicami naszej mamy, przy ul. Akademickiej 2, naprzeciwko naszego hotelu George’ a. Zajmowaliśmy piąte piętro. Dom miał siedem pięter i był najwyższym budynkiem we Lwowie. Nazywano go „drapaczem chmur”. Na zewnątrz (i wewnątrz) ściany były wyłożone jasnobrązowym marmurem. Dom był piękny, nowoczesny, miał żelbetonową konstrukcję, szybkobieżną windę.
W roku 1936 poszliśmy z siostrą do pierwszej klasy, do szkoły św. Kingi. Była to duża i piękna szkoła. Do szkoły odwoził nas dziadek bardzo ładnym fiatem lub mercedesem, czasami też – bryczką.
Co tydzień po lekcjach dziadek i babcia obwozili nas po należących do nas przedsiębiorstwach: do fabryki czekolady Branka, do wytwórni lekarstw Lancon, do hoteli i innych majętności. W poniedziałki dzieci w szkole zawsze na nas czekały, bo przywoziliśmy wiele cukierków i ciasteczek.
W dniu św. Mikołaja jeździliśmy do szkoły bryczką, jechał z nami Święty Mikołaj z paczkami dla dzieci: biednych i bogatych, polskich, żydowskich, ukraińskich – które z nami chodziły do szkoły.Co roku dziadek zabierał jedno biedne dziecko z nami na wakacje. Byliśmy w Gdańsku, w Berlinie, Paryżu.
Lata 1936-1939 przechodziły beztrosko – nauka, wyjazdy z rodziną. Uczyliśmy się bardzo pilnie, mieliśmy w domu wychowawcę, który odrabiał z nami lekcje, uczył dobrych manier, właściwego zachowania się w szkole i przy stole, a także poszanowania dla każdej religii, szacunku dla ludzi starszych, miłości do rodziny.
Czasem przymykam oczy i widzę to nasze dzieciństwo beztroskie z lat 1936-1939. Jak ciemna noc – wszystko przepadło, to nie sen – to tragiczna prawda.
Był 1939 rok i na ulicach już odbywały się ćwiczenia przeciwlotnicze, wojna wisiała na włosku. My, dzieci, nic sobie z tego nie robiliśmy, nie rozumieliśmy zagrożenia. Wszyscy w domu otrzymali maski przeciwgazowe, dziadek kazał przygotować schron w naszym żelbetonowym „drapaczu chmur”.
Piwnice były dwukondygnacyjne i w ciągu kilku dni cztery pomieszczenia urządzono jak salony, że prawie niczym się nie różniły od pokoi na górze, a żywności w spiżarniach nagromadzono tyle, że można by mieszkać i dwa lata nie wychodząc. Dziadek, wujek i babcia mówili, że tu żadna bomba nam nic nie zrobi, bo to jest prawdziwy bunkier.
Już w pierwszych dniach nauki we wrześniu 1939 roku nasz profesor od języka polskiego, pan Wójcicki, ze łzami w oczach mówił do nas: „Drogie, kochane dzieci, w najbliższych dniach na pewno przerwiemy naukę i może się już nigdy nie zobaczymy, bo to jest wojna – nie zapominajcie o Bogu i Ojczyźnie”.
No i zaczęło się. Pierwszy nalot – padły bomby na Pasaż Mikolascha, na dworzec kolejowy. Huk był tak potężny, że nasz dom aż się zachwiał. Zaczęliśmy płakać i chować się w ramiona rodziców, zrozumieliśmy, że dzieje się coś strasznego, ale to był dopiero początek wojny.
Wszystko, co było piękne w naszej rodzinie: szczęście, radość, majętność, wszystko jest niczym wobec wojny, wszystko przeminęło. Trudno to wszystko opisać, ale życie się stało drogą przez mękę.
Wojna 1939 roku trwała bardzo krótko. Pamiętam jak przez mgłę, że stale byli u nas goście, nawet podczas alarmów lotniczych. Byli to oficerowie, magnaci, fabrykanci i naradzali się, co robić. Tata mój i mama mieli paszporty amerykańskie, liczyli, że to nas uchroni.
Siedemnasty września. We Lwowie było wielkie zaskoczenie, bo wojna była z Niemcami, a do Lwowa wkraczają wojska sowieckie. Z okna naszego „drapacza chmur” widzieliśmy,jak tłumy ludzi witają bolszewików. Zauważyliśmy też, że wyżsi oficerowie przebrali się w cywilne ubrania.
Dla naszej rodziny to był pierwszy cios, bo bolszewicy przede wszystkim szukali fabrykantów, bankierów i innych bogatych ludzi. Byliśmy pierwsi na liście do wywiezienia na Sybir. My też myśleliśmy o ukryciu się. Musieliśmy uważać na niektórych żydowskich sąsiadów, o których wiedzieliśmy, że to komuniści. W całej rodzinie popłoch, strach, co będzie z dziećmi – o majątki już nikt się nie martwił.
Przez kilka dni trwała martwa cisza. Pewnego dnia byliśmy z siostrą w hotelu George’a naprzeciwko naszego wieżowca, bo tam pakowano różne wartościowe rzeczy – gdy wyszliśmy z wujkiem z hotelu, zobaczyliśmy, że pod domem stoją dwa rosyjskie samochody osobowe i duży gazik.
Wujek zaczął nas przekonywać, żebyśmy poczekali na ulicy, aż odjadą, albo wrócili do hotelu, ale my się uparliśmy, że chcemy do mamy i taty. Okazało się, że dom jest pełen gości. Byli to rosyjscy oficerowie wysokiej rangi, później dowiedzieliśmy się, że to bolszewickie NKWD.
W domu nie było widać lęku, mama ożywiona, oficerowie bardzo grzeczni. To całe towarzystwo przyprowadził do nas komunista Zusman Aray z biednej żydowskiej rodziny, który jeszcze niedawno sprzedawał na targowisku lemoniadę.
Mama się ucieszyła, gdy przyszliśmy. Na stole było wiele jedzenia i wino, a Zusman zachowywał się jak u siebie w domu. Powiedziano nam, że nic nam nie grozi, wprawdzie rząd radziecki przejmie nasze majątki, ale tato będzie dyrektorem. Ta uczta trwała do późnej nocy. Nikt nie uwierzył Zusmanowi i rodzina postanowiła uciekać i to jak najdalej od Lwowa.
Pamiętam jak dziś, w listopadzie 1939 roku bardzo późno wieczorem przybyło do nas NKWD w asyście znanych nam Żydów (bo dawniej byli naszymi pracownikami), w mundurach rosyjskich. Ci Żydzi byli bardzo agresywni. Moja mama była bardzo piękna i jak sobie przypominam z późniejszej rozmowy dziadków, to dwóch tych Żydów z NKWD chciało posiąść moją mamę. Uspokajał ich oficer.
Żądali przekazania dokumentacji fabryk, hoteli, kin i innych majątków: „Skończyła się pańszczyzna, teraz władza komunistyczna rządzi”. Rodzice zachowali spokój, poprosili, żeby usiedli, napili się herbaty. Ale oni powiedzieli, że sami sobie zrobią, chodzili po mieszkaniu, otwierali szuflady.
Rosyjski oficer zwrócił im uwagę, żeby niczego nie ruszali. Doszło do sprzeczki, oficer powiedział, że on tu rządzi, wyjął pistolet, było bardzo groźnie. Postawił ich na baczność i kazał odmaszerować. Dom był cały w strachu.
Dostał całą dokumentację, nawet pokwitował i powiedział, no a teraz, gospodarzu, daj nam wódki (tego świństwa było u nas
w bród), dostali jadło i picie, było ich trzech i kazali jeszcze przyprowadzić tych, co odmaszerowali. Dobrze sobie pojedli, popili i na zakończenie otrzymali po kilka flaszek wódki Baczewskiego i sporo jedzenia, lecz ci Żydzi, którzy u nas pracowali, a obecnie byli w mundurach w NKWD, po pijanemu stanowczo żądali od oficera NKWD, ażeby obowiązkowo dzisiaj odstawił nas do więzienia garnizonowego.
Omal ponownie nie doszło do strzelaniny. W końcu oficer zatelefonował do komendantury wojskowej, skąd bardzo szybko przyjechali i tych czterech Żydów z NKWD zakuli i zabrali do samochodu. Jak się później dowiedzieliśmy, zostali rozstrzelani w więzieniu na ul. Jachowicza.
Wprawdzie to wiele nie zmieniło, tylko odroczyło wyrok na nas, i tak byliśmy skazani jako burżuje albo na wywiezienie na Sybir, albo na zabicie na miejscu.
Przetrwaliśmy najazd bolszewicki. Cała nasza rodzina liczyła 29 osób. Bolszewickie wywozy na Sybir przetrwali wszyscy, tylko jeden wujek, brat mojej mamy, w 1940 roku popełnił samobójstwo.
Ukrywaliśmy się u naszych dobrych przyjaciół. Byliśmy zupełnie bezpieczni i w bardzo dobrych warunkach, podzieleni na 5 grup. W 1941 roku wojska bolszewickie uciekły rozgromione. Po wkroczeniu Niemców wyszliśmy z ukrycia. Bez przeszkód wróciliśmy do domu.
Wkrótce jednak sytuacja powtórzyła się. Pewnego dnia do naszego domu przybyli Niemcy. Zachowali się elegancko: mówili, że wiedzą o naszych majątkach, że nic nam nie grozi. Niedługo będzie utworzona na Zamarstynowie odrębna dzielnica i tam wszyscy Żydzi będą mieszkać i pracować. Te wizyty niemieckich oficerów powtórzyły się kilkakrotnie.
Od wejścia hitlerowców do Lwowa tato i mama byli zatrudnieni w naszej wytwórni lekarstw Lancon na Zamkowej 6. Nosili zielone opaski z gwiazdą Dawida jako pracownicy firmy wojskowej.
Bardzo wiele krzywdy doznaliśmy ze strony Judenratu i żydowskiej policji. Ale to było później, w getcie, na razie mieszkaliśmy po stronie aryjskiej, tylko wszyscy nosili na rękawach opaski z gwiazdą Dawida. Od nowa strach, lęk, bo było wiadomo, że z nami będzie koniec. Kto nie przeżył tego strasznego koszmaru, tylko zna z opowiadań, to nigdy tego nie zrozumie. Jak pamiętam, żyłem stale w strachu i lęku.
Później ukazało się obwieszczenie, że wszyscy Żydzi z rodzinami mają przejść na peryferie Lwowa. Tam będziemy mieszkać i żyć sobie – tak zarządził Stadthauptman miasta Lwowa. Zamknięto nas w getcie: stale huk – strzelanie – ogień – nieludzkie krzyki.
Ja i moja bliźniacza siostra bardzo to ciężko znosiliśmy i tatuś dawał nam jakieś leki, żebyśmy się nie bali i nie płakali; byliśmy na wszystko obojętni. Jak długo jeszcze byli rodzice z nami, to dostawaliśmy leki. Gdy zabrakło rodziców, zostaliśmy z moją siostrą sami, chowaliśmy się jak myszy, leków nie mieliśmy i całą tę grozę przeżywaliśmy na żywo.
Jednak ręka boska nad nami czuwała. Przed likwidacją getta zabrała nas rodzina aryjska, która znała rodziców z lat przedwojennych, oni ocalili moje życie; siostra zginęła. Była to bardzo zacna rodzina, powiązana z AK. Im zawdzięczam moje nędzne życie.
Pan Stanisław Grabowski, u którego się ukrywałem, otrzymał podziękowanie z Żydowskiego Instytutu Historycznego w Warszawie i medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata z Yad Vashem w Jerozolimie. Cała jego rodzina otrzymała cztery takie medale.
Do Polski przywiózł mnie pan dr Smerek i w Przemyślu przekazał rodzinie państwa Kędzierskich. Dr Kędzierski z kolei przekazał mnie swojej rodzinie w Krakowie, małżeństwu lekarzy, państwu Marii i Eliaszowi Kędzierskim.
Był rok 1946, byłem wrakiem, oddano mnie do szpitala. Spędziłem tam około 3 miesięcy. Stale ten koszmar, który mnie męczy i prześladuje, ten ogień – te krzyki – lęk – nie ma się gdzie schować. Ale to przemija i jest dobrze. Stale dostaję te leki i gdy nie zapomnę ich brać, to jest bardzo dobrze; żyję jak kosmonauta, ale żyję.
Przez moją chorobę nigdzie nie mogłem pracować, a gdy mój stan się pogarszał, leczyłem się w szpitalu psychiatrycznym. Obecnie leczę się ambulatoryjnie w Poradni Zdrowia Psychicznego. Gdy biorę leki, nic mnie nie obchodzi, nie boję się – nie mam lęku ani strachu, ale czasami wracają wspomnienia i wtedy świat się wali.
Lekarze mówią, że nie wolno mi wspominać tamtych lat, a gdy coś mnie korci, powinienem zaraz zażyć leki. To, co przeszedłem na tej ziemi, pozostanie w książkach, w filmach. A do nieba pójdę w pierwszej kolejności za to wszystko, co przeszedłem, za nasze cierpienia, krzywdy i upokorzenia.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl