Ela Waśniewska, urodzona w 1930 r.
Dlaczego, dlaczego, dlaczego…
Ela Waśniewska – Mieszkaliśmy w Warszawie. Rodzice kupili parcelę w Henrykowie pod Warszawą i zaczęli budowę domu. W 1938 roku dom został skończony i wprowadziliśmy się do niego. Przed wojną byliśmy już ludźmi bogatymi, bo mieliśmy jako jedni z nielicznych samochód. Ojciec razem z matką prowadzili sklep. Znajomi rodziców i ich przyjaciele byli to ludzie w większości wykształceni: inżynierowie, prawnicy, lekarze. Nie byli to ludzie prości. Oni byli Żydami, ale to nie byli „tacy ydzi”…
Katarzyna Meloch– Nie tradycjonaliści?
Nie. Poza tym rodzice mieli wielu przyjaciół Polaków. Po prostu obracali się w różnych środowiskach. W ogóle nie było rozgraniczeń, że w tej części przyjaciół są Polacy, a ci… to są Żydzi.
Wiedziałam, że jestem Polką. Byłam jedynaczką, miałam rodziców, którzy mnie bardzo kochali, szczególnie ojciec był w stosunku do mnie bardzo miękki. Mama była szalenie wymagająca. Ja, jeśli zrobiłam coś złego, musiałam zaraz przeprosić. Mama żądała ode mnie… Ja byłam uparta, miałam swoje zdanie.
Mama już od wczesnych lat kupowała mi książki. Miałam swoją biblioteczkę, miałam własny exlibris. Po prostu był to dom… Mieliśmy pianino, mama pięknie grała na pianinie i pięknie śpiewała. Poza tym miała ogromne zdolności manualne. Miałam pokoik.
Już od dziecka mama wpajała zasady, że należy być uczciwym, że jeśli się coś znajdzie, to należy się o to „przewrócić”, ale nie wziąć. Pamiętam taką sytuację, że znalazłam jakiś łańcuszek, przyniosłam do domu, a mama powiedziała, że to natychmiast trzeba zanieść do księdza, żeby ogłosił z ambony, że taki łańcuszek został znaleziony.
Mama wpajała mi zasady, według których należy żyć. Uważam, że to było bardzo potrzebne i bardzo mi się w póź
niejszym życiu przydało, bo ciągle wspominałam – po tym jak już zostałam sama, że należy właśnie tak postępować, a nie inaczej. Bo jak się wychodzi z domu z jakimś „kośćcem”, to ten „kościec” potem się ma.
Po za tym moja mama wyznawała takie zasady, że jeśli jest jakieś przyjęcie, to nie ma miejsca dla dziecka. Dziecko ma iść spać, dziecko ma zostać w swoim pokoju. Jest przyjęcie dla osób dorosłych i dziecko nie powinno ani słuchać rozmów osób dorosłych, ani być między dorosłymi. Ja się buntowałam. Zdarzył się taki epizod, bardzo brzydki: było jakieś przyjęcie, ja już miałam iść spać, wszystko było naszykowane na przyjście gości. Ja wyszłam ze swojego łóżeczka, weszłam do pokoju, gdzie było wszystko przygotowane i poobgryzałam spody od ciastek. Ponieważ nie lubiłam kremów, poobgryzałam spody. Jak mama weszła i weszli goście, na stole było spustoszenie. Wyglądało to strasznie. Mama nie mogła mi tego zapomnieć do końca życia, tej kompromitacji.
Moja mama niechętnie zajmowała się kuchnią, była służąca. Natomiast ojciec świetnie gotował, ponieważ pochodził z wielodzietnej rodziny. Jego ojciec był zarządcą majątku i wszystkie dzieci były przysposobione do życia. On umiał gotować, piec.
Jeżeli małżeństwo rodziców było mieszane, to prawdopodobnie twój ojciec musiał się ochrzcić, żeby się ożenić z Polką-katoliczką?
Ja byłam małym dzieckiem, to mnie zupełnie nie interesowało. Wiem, że ojciec miał na imię Aleksander Jan. Nie znam jego imienia żydowskiego – znam polskie. Prawdopodobnie się ochrzcił… Nie wiem, kiedy moi rodzice się urodzili, ani nie wiem, gdzie się urodzili. Wiem tylko tyle, że mój dziadek nazywał się Waśniewski i to było panieńskie nazwisko mojej mamy. Mój pradziadek był w Powstaniu w 1863 roku. Brał w nim udział i został zesłany na Syberię, a był lekarzem. I z tej Syberii został ściągnięty do Petersburga i tam jako lekarz pracował w szpitalu.
Najpierw umarła moja babcia ze strony matki, a mama została oddana na „pensję”. Potem umarł ojciec i za mamę na tej „pensji” płaciła ciotka ze strony dziadka, która miała winnice w Besarabii. I to wiem z opowiadań rodzinnych. Ojciec też był w Rosji. Rodzice poznali się w Rosji. Z Rosji przyjechali do Polski, pobrali się.
Do ’39 roku było cudowne dzieciństwo, kochający rodzice, którzy robili wszystko, żeby dziecko było mądre, żeby dziecko było dobre, żeby dziecko było dobrze wychowane, żeby dać jakieś podwaliny na przyszłość temu dziecku. I nagle wybucha wojna.
Ojciec, który bardzo nas kochał, idzie dobrowolnie do getta w Warszawie, a my ukrywamy się. Dom nasz zajmują Niemcy. My ukrywamy się u naszej służącej, która była żoną Jasia i w domu mówiło się na nią „Jasiowa”. Jesteśmy u babci Jasiowej. Ona mieszkała daleko na wsi, to było gdzieś koło Białołęki. Dom był na skraju wsi i tam mało ludzi docierało. Ta kobieta nas ukryła.
Mieszkałyśmy w bardzo podłych warunkach. Mama zachorowała najpierw na grypę, potem z tej grypy wyszła gruźlica płuc i nerek. Galopujące „suchoty” i bardzo szybka śmierć.
Ile miałaś lat?
Jak wojna wybuchła, miałam 9 lat, 9 albo 7? Już nie wiem. Wiem, że zaczęłam chodzić do szkoły. Ponieważ byłam dzieckiem inteligentnym, więc zaczęłam chodzić do szkoły od 6 lat, przed wojną było to możliwe.
Ojciec poszedł do getta w Warszawie, a ponieważ strasznie się bał o nasz los, wyszedł z getta przez Sądy na Lesznie. Potem trafił do getta w Ludwisinie [dziś – dzielnica Legionowa]. Koło Warszawy w miejscowości Ludwisin, blisko Jabłonny, Niemcy zorganizowali getto, wysiedlili chłopów z ich domów, ogrodzili teren i tam było getto.
Moja mama umiera. Dosłownie w przeciągu dwóch tygodni umiera, ja zostaję sama. Ta babcia Jasiowa mówi, że mną się nie będzie opiekowała i nie wiem, jakimi drogami musiałam pójść do ojca do getta w tym Ludwisinie.
Tam był obóz pracy przymusowej dla Żydów. Pracowali przy melioracji pól. Razem z ojcem chodziłam do tej pracy. Co ja tam mogłam robić? Ale byłam, musiałam tam być. Warunki były straszne, ponieważ wszystkie drzewa dla bezpieczeństwa Niemcy powycinali i to była taka „patelnia”, na której stały domy. Cały teren był ogrodzony. Takie laski brzozowo-sosnowe, takie młodniaki były poza gettem. Mieszkało po 40 osób w tych domach. Był straszny brud. Warunki potworne – nie do wyobrażenia – wszy, głód, brak wody, sprzeczki między ludźmi. Jak tak dużo ludzi mieszka w jednym domu, to są niesnaski.
Ojciec tak jakby coś czuł, on się nie mógł dostosować. Był to człowiek, który zawsze żył w dobrobycie, więc nie mógł się dostosować do warunków, jakie tam były. Nie mógł się dostosować do tej pracy, kompletnie się nie nadawał do pracy fizycznej, zaczął podupadać na zdrowiu, czuł się coraz gorzej, miał coraz większe problemy zdrowotne i strasznie bolał nad tym, że ja jestem wychudzona, bo nie ma co jeść. On mi oddawał jeszcze pół swojej racji. Ja niechętnie jadłam, bo to nie było dobre, ale on mi tłumaczył, że to trzeba jeść, żeby żyć.
Następuje taki moment, że ojciec nawiązuje kontakt z jakimś człowiekiem, który pewnego dnia przychodzi wieczorem. Jest zrobiony podkop pod drutami w piachu i ja tym podkopem prześlizguję się. Malutka, chuda – prześlizguję się jak żmijka pod drutami i przechodzę na drugą stronę, do lasu. A w tym lesie czeka człowiek, daje mi rękę i idzie ze mną w noc, w inny świat.
Dosłownie za dwa czy trzy dni – wiem to z opowieści Małgosi Bonikowskiej – całe to getto w Ludwisinie zostaje zlikwidowane. Małgosia twierdziła, że z tego getta nie ocalał ani jeden człowiek. Wszyscy zostali wywiezieni do Treblinki. I tak ginie mój ojciec. Ja zostaję kompletnie sama.
U tego człowieka, który mnie zabrał – jestem kilka dni, przerażona, spłakana, bojąca się wszystkiego. A potem, ponieważ ojciec dał mu adres, zawozi mnie do Warszawy do Krysi, córki przyjaciółki mojej mamy. I tam mnie zostawia.
Ja jestem u Krysi. Tam mają w kuchni taką skrzynię na węgiel (bo paliło się wtedy węglem), która była przykrywana deską, a ja jestem w środku tej skrzyni pod tą deską. Były chyba jakieś otwory. Tam po prostu w pozycji embrionu leżałam w tej skrzyni na węgiel. Ponieważ Krysia prowadziła „komplety”, bo była nauczycielką i tam ciągle ktoś przychodził na lekcje, ja musiałam być ciągle schowana.
Mąż jej pracował na lotnisku. Był pierwszym skrzypkiem w Filharmonii Warszawskiej, ale Filharmonia wtedy nie działała, w związku z tym on pracował na lotnisku. Coś tam robił na lotnisku, nie wiem co. Niechętnie patrzył na to, że jest w domu obce dziecko. Mało tego – uważał, że mają tak mało pieniędzy, że ja jestem darmozjadem i wiele razy rzucił mi to w twarz.Ja miałam tam obowiązki: musiałam pozmywać, posprzątać. Nie nadawałam się kompletnie do tej pracy, ponieważ byłam strasznie mała, strasznie chuda i w ogóle nie miałam siły. Ale musiałam to robić.
Mieli sąsiada – to było na Pańskiej w Warszawie, dawniej myśmy też mieszkali w tym samym domu – i ten sąsiad był dawniej granatowym policjantem. On ciągle do nich zachodził, więc oni się strasznie bali. W związku z tym wynajęli mieszkanie w Henrykowie. Do Henrykowa przeprowadziła się matka Krystyny – tej przyjaciółki mojej mamy – razem z ich dzieckiem, a któregoś dnia wieczorem – także ja.
Miałam rude włosy, kasztanowe; owinęli mi głowę chustką i przewieźli mnie kolejką wąskotorową – jeszcze wtedy jeździła
– do Henrykowa. I byłam tam jakiś czas. Ale znowu było niebezpiecznie, bo przecież w Henrykowie mnie znali. W ogóle z domu nie wychodziłam. Nie uczyłam się, czytałam tylko książki, które tam były.
Moja opiekunka postanowiła, że odda mnie do sióstr zakonnych. I oddała mnie do zmartwychwstanek, ponieważ ona u tych sióstr kończyła Seminarium Nauczycielskie i one ją znały. Ona powiedziała im wszystko: że ma takie dziecko i że potrzebuje odpowiedniego schronienia.
Te siostry zakonne mnie przyjęły, ale one wymagały opłaty. Moja opiekunka nie miała pieniędzy. Płacił za mnie ojciec jej męża, który był dyrektorem fabryki butów dla wojska niemieckiego. On miał żonę i dwoje swoich dzieci, ale żona była dobrym człowiekiem i płaciła za mój pobyt u zakonnic. Najpierw mieszkałam w Warszawie na ulicy Szczekocińskiej na Mokotowie. Sądzę, że tam było więcej żydowskich dzieci. Często wpadali tam Niemcy i siostry zakonne przenosiły te dzieci w inne miejsca. Tam były dzieci małe i duże.
Ja byłam tego wszystkiego zupełnie nieświadoma. Zupełnie nie rozumiałam, dlaczego tak się dzieje: przecież ja się urodziłam w Polsce, mówię po polsku. O co tu chodzi??? W ogóle nie byłam w stanie tego pojąć, że nagle straciłam wszystko, że nie mam ojca ani matki, że nie mam niczego swojego, i jeszcze ciągle się boję.
Po jakimś czasie siostry mi powiedziały, że mają za dużo dzieci i znowu szukano dla mnie jakiegoś miejsca. To były takie sytuacje, że byłam trzy dni w jakimś domu, potem znowu trzy dni w innym, tak że ja nie pamiętam ani imion, ani nazwisk, ani ulic. Pod osłoną nocy skakało się od bramy do bramy, bo była godzina policyjna, żeby dotrzeć do domu, w którym miałam zostać. Nauka żadna. Tylko czytanie jakichś książek, które nie zawsze były dla dziec- ka. Potem zakonnice znowu mnie przyjęły, bo już nie mogli dla mnie znaleść nowego schronienia. Był to inny klasztor, na ul. Chłodnej, więc byłam znów u zakonnic.
Nie mogę powiedzieć, że było mi tam źle. Tam zaczęłam się trochę uczyć i zaczęłam być strasznie wierząca. Pamiętam, że była tam kaplica i że do tej kaplicy musiałyśmy ubrać beret, welon – najpierw, a potem – beret. Uczono nas pieśni mszy gregoriańskich, musiałyśmy je śpiewać. Śpiewałyśmy, bardzo byłyśmy pobożne. Bardzo często był wystawiony Przenajświętszy Sakrament. Pamiętam, że mnie bardzo zależało na tym, żeby klęczeć na klęczniku w kaplicy przed tym Najświętszym Sakramentem. Zależało mi na tym, żeby być tam długo, bo wydawało mi się, że będę lepsza, że będzie mi lepiej, że coś spłynie na mnie.
A jak reagowałaś na pieśni, które w tej kaplicy się śpiewało, o tym, co zrobili żydzi Chrystusowi? Czy reagowałaś?
Słyszałam to, ale w ogóle tego nie rozumiałam, bo uważałam, że to jest sprawa, która mnie nie dotyczy. Uważałam, że mnie to zupełnie nie dotyczy, ja jestem Polką, a to, co się dzieje… Ja nie wiem, dlaczego cierpię, za co? Ciągle zadawałam sobie pytanie: za co mnie to spotyka, przecież ja byłam grzeczna, przecież ja nic złego nie zrobiłam? Dlaczego mnie spotykają same smutne historie, dlaczego ja jestem sama, dlaczego nikt mnie nie odwiedza, dlaczego nikt mi nic nie daje, dlaczego inne dzieci jadą na święta do rodziny, dlaczego do innych dzieci ktoś przychodzi i coś im przynosi, a ja jestem zdana tylko na łaskę tego człowieka, który płaci za mnie?
W którymś momencie – a często się one zdarzają – on przestaje płacić i wtedy te wspaniałe zakonnice mówią, że ja już nie mogę u nich być, bo nikt za mnie nie płaci. Znowu przechodzę do innego zakładu. Pamiętam, że ten zakład był na Starym Mieście, to były jakieś siostry „skrytki”. Nikt tam za mnie nie płacił i tam byłam. Ale teraz nie pamiętam, jak to się stało, że ten zakład został zamknięty.
Ja się znalazłam w jakimś innym zakładzie, który się mieścił na Lesznie. Były tam dzieci i dorośli, i dzieci z rodzinami. W którymś momencie ja tam też nie mogłam pozostać i moja opiekunka zaprowadziła mnie na dworzec kolejowy – ona była w AK i wiedziała wiele rzeczy – i akurat przyjechał transport ludzi ze Wschodu. Ona włączyła mnie do tego transportu. Jak ludzie wysiadali z wagonu, ona po prostu wepchnęła mnie w tłum i kazała mi iść. Poszłam.
Znalazłam się jakby w małym getcie, bo to było na ul. Ogrodowej, ludzie nie wychodzili na zewnątrz. Byli tam Rosjanie, różni ludzie, jacyś Kałmucy. Z tego domu nie można było wyjść, pilnowali go Niemcy. Niemcy mi bardzo współczuli, bo tam były w większości rodziny, tylko ja byłam sama. Ci ludzie byli dobrzy dla mnie. Ktoś mi dał trochę masła topionego, Niemiec mi dał kawałek chleba. Najbardziej współczujący byli ci strażnicy niemieccy, bo im było żal dziecka, które jest samo, które nie ma ani pościeli – tamci ludzie mieli jakieś szmaty, które kładli na podłogę, a ja nie miałam nic. Nie wychodziliśmy w ogóle na zewnątrz.
Znowu przyszła moja opiekunka, zapłaciła coś Niemcom – Niemcy bardzo mi współczuli – i wyszłam stamtąd pod jej opieką. Coś im tam dała, że oni mnie wypuścili. Oni lubili mnie – mieli własne dzieci i bardzo mi współczuli, że tu są całe rodziny, jest mama, tata i dzieci, a ja jestem sama i tak się błąkam, chodzę, wyglądam przez okno i nikt się mną nie zajmuje, jestem taka opuszczona, przygaszona, smutna. Jestem dzieckiem, ale jak starzec się zachowuję.
Dokąd ona cię zabrała?
Znowu mnie oddała do jakiegoś domu noclegowego.
Zakonnego?
Nie, cywilnego. Już nie znalazła dla mnie innej rodziny, bo ludzie się po prostu bali. To już było na polskiej stronie, na aryjskiej stronie.
Ja byłam jak zaszczuty pies. Nie miałam żadnych rzeczy osobistych; nigdzie nie zagrzałam dłużej miejsca; ciągle byłam przeprowadzana z miejsca na miejsce. Dlatego nie pamiętam nazwisk, adresów. Wreszcie znalazłam się w takim domu, gdzie było dużo dzieci – nie wiem, czy to nie był „dom korczakowski”. Tak mi się wydaje, bo opis z książki, którą czytałam, bardzo ten dom przypominał. Zaopiekowała się mną rodzina, która tam mieszkała, były dwie dziewczynki i ich matka w ciąży. Miało się urodzić dziecko, a przecież tam nie było nawet wanienki…
Myśmy we trzy pojechały na Mokotów po wanienkę, i właśnie wtedy wybuchło Powstanie Warszawskie. Myśmy stały na przystanku na ul. Puławskiej, naprzeciwko po drugiej stronie był sklep Wedla.
I tak stałyśmy na przystanku we trzy z tą wanienką, pod domem, w którym byli AK-owcy, a z tyłu za tym domem była żandarmeria na ulicy Dworkowej i oni strzelali do tej żandarmerii z okien z klatki schodowej i z mieszkań. Oczywiście była to siła żadna, ani siła rażenia, ani siła walki, tych żołnierzy polskich było niewielu.
Niemcy bardzo szybko stłumili ten atak, a nas wszystkich: mieszkańców i ludzi z przystanku, którzy byli w bramie, wyprowadzili na dziedziniec żandarmerii, gdzie stały już ustawione karabiny maszynowe i chcieli nas wszystkich na tym podwórku rozstrzelać. Ale zobaczyli, że nas jest dużo i zaniechali rozstrzelania. Tylko wyprowadzili nas z tej żandarmerii w kierunku ogródków działkowych, żeby do nich dojść, trzeba było iść po schodach, a u góry były ustawione karabiny maszynowe. Ludzie, którzy pobiegli, w większości zginęli, dlatego że te karabiny maszynowe strzelały.
A ja miałam drewniaki, jeden mi spadł, bo ktoś mi nadepnął na nogę, czy mnie kopnął. Dla mnie to było szalenie ważne obuwie, bo ja innego nie miałam. Ja miałam tylko drewniaki. Pomimo że jeszcze strzelali, pomimo że wszyscy biegli, ja się wróciłam, żeby szukać tego drewniaka i wtedy, ostatnia fala ludzi schodziła z tej góry i ja się wywróciłam, a oni się wywrócili na mnie. Leżała taka kupa ludzi i ja leżałam gdzieś pod spodem.
Tam jest tablica wmurowana, że tu był rozstrzał – jak byłam w Warszawie, poszłam to zobaczyć. Smutno mi się zrobiło, zginęło tam dużo ludzi, a napis na tablicy niewiele mówi.
Wreszcie pojawili się jacyś ludzie, to był patrol Czerwonego Krzyża. Ktoś powiedział, kto może wstać, niech wstanie, a kto nie może wstać, to niech się podeprze, czy da znać, że jeszcze żyje, oni wrócą i zabiorą żywych.
Ja cały czas leżałam jak martwa. Miałam na sobie krew, miałam na sobie cudzy mózg. Wyglądało na to, że jestem nieżywa. Ktoś chodził po mojej ręce, a ja ani drgnęłam, ale jak przyszli po nas ludzie, to zaczęłam się wydobywać. Oni mi jeszcze pomogli. Ja nie wierzyłam, że mogę iść. Oni mnie wyciągnęli. Stanęłam, okazało się – że stoję…
Zaprowadzono nas do zakonnic na ulicę Belwederską.Teraz – jesteśmy u tych zakonnic, jest nas niewiele i zakonnice zastanawiają się, co zrobić. Boją się nas u siebie zatrzymać. Ja się dostaję do domu, w którym mieszkał Kornel Makuszyński na ul. Grottgera. Kornel Makuszyński miał zapasów żywnościowych na kilka miesięcy. Zawiązuje się tam komitet; on wydaje zapasy. Gotują tam zupy i wszyscy dostają jedzenie. Mieszkamy w piwnicy w tym domu. Mieszkamy tam jakiś czas, nie jestem w stanie teraz ustalić, jak długo.
W którymś momencie przyjeżdża mnóstwo Niemców i wypędzają wszystkich Polaków z tych domów na Grottgera, ponieważ oni tam chcą założyć kolonię niemiecką. Więc wypędzają… Makuszyńscy wychodzą z Warszawy, a ja z tą dziewczynką… Ona chce do rodziców, a ja chcę wrócić do tamtego domu, gdzie został mój płaszcz.
Więc my idziemy Belwederską w kierunku placu Trzech Krzyży czy placu Św. Aleksandra. Idziemy. Droga zasłana trupami. Dochodzimy tam, gdzie z jednej strony była ul. Mokotowska, z drugiej Marszałkowska i jeszcze jakaś – nie pamiętam jaka – Niemcy chcą zdobyć barykadę, tę, która jest na Marszałkowskiej, i nas, którzy idziemy tą drogą – a szło dość dużo ludzi – pchają przed czołg. I my mamy osłaniać ten czołg, bo oni w ten sposób chcą zdobyć barykadę.
Podchodzimy już blisko barykady, jako żywe tarcze – w którymś momencie ja słyszę głos mówiący po polsku – po lewej stronie pod barykadą, i ja skokiem „lecę” tam i przechodzę na drugą stronę barykady i znajduję się w części zajętej przez Polaków. Koleżanka nie idzie za mną, tracę z nią kontakt. Nie wiem, czy zginęła, czy ocalała, bo powstańcy strzelali. Starali się nie zabijać ludzi, ale jednak to była walka. To było zdobywanie barykady, a myśmy mieli służyć jako osłona czołgu.
Przechodzę na drugą stronę barykady, od razu tam się znajduje ktoś, kto bierze mnie za rękę, gdzieś mnie prowadzi do jakiegoś domu. Oczywiście w tym domu nic nie ma, bo tam są sami żołnierze, ale ja koniecznie chcę się dostać do domu na Lesznie, tam zostawiłam płaszcz. W pojęciu dziecka, które ma jeden płaszcz, ten płaszcz jest rzeczą bezcenną. Wprawdzie jest lato, ale w perspektywie myśl, że ja tego płaszcza mogę nie mieć… A skąd ja bym wzięła płaszcz – była to dla mnie rzecz bezcenna.
Idę piwnicami, ulicą i dochodzę do Alei Jerozolimskich, chcę przejść na drugą stronę, aby dojść do celu, czekam, kiedy będzie mniejszy ostrzał od dworca PKP i BGK. Na ulicy położone są worki z piaskiem, wzdłuż nich trzeba się przeczołgać. Jest sygnał, że można próbować przejść. Przede mną idą żołnierze, jeden z nich ginie. Ja przechodzę bez szwanku. Przeprawa została przerwana. Poszłam dalej.
Poszłam dalej, wreszcie zatrzymuję się przed jakimś domem. Jestem bardzo zmęczona i jakaś pani pyta mnie, skąd ja się tu wzięłam, bo nie mieszkam w tej kamienicy. Ja jej mówię, skąd idę… Po krótkim odpoczynku znowu podnoszę się i idę dalej do kamienicy obok na ulicy Siennej, bo ta kamienica jeszcze stała. Znowu tam przygarniają mnie ludzie. Śpię w piwnicy na ziemi przykryta workiem.
Na całym ciele robią mi się wrzody. Największy na brzuchu, wielkości dłoni. Ból okropny. W najbliższym szpitalu polowym lekarze robią mi zabieg, przecinają wrzód i czyszczą ranę bez znieczulenia. W tym czasie jest nalot, lecą bomby, lekarze chowają się, ja zostaję na stole sama. Po powrocie tłumaczą, że gdyby oni zginęli, pacjenci zostaliby bez opieki lekarskiej.
Wracam do domu, w którym się zatrzymałam. Nie ma możliwości zmiany opatrunku, nie ma możliwości umycia się. Ktoś mi daje ubranie syna, który poszedł walczyć, dostaję spodnie, które są na mnie tak wielkie, że dwa razy muszą być związane (w pasie i pod szyją).
Jest straszny głód, kompletnie nie mamy co jeść. Zabijają jakiegoś konia, z tego konia wycinają kawałki mięsa i robią z tego jakieś jedzenie, ale obok na ul. Krochmalnej jest Haberbusch, w związku z tym posyłają mnie tam. Ja idę i przynoszę stamtąd cukier (był tam w ogromnych ilościach) i przynoszę też piwo – tym ludziom, u których jestem. Oni są szczęśliwi, że jest cukier, bo go nie mieli. Pan domu jest zadowolony, że ma piwo i wszyscy się tym piwem posilają. Po napiciu się piwa ludzie tracą strach, nabierają dobrego humoru, wszystko nie jest takie czarne.
Było jeszcze jedno makabryczne przeżycie. Obok domu, w którym byłam, zaczęto robić cmentarz. Chowają tam ludzi w gruzowisku (no bo gdzie mają chować?) i w ten cmentarz uderza „Berta”. Są gdzieś osobno ręce, nogi; chodzi po tym jakiś pies. Jest to widok makabryczny, który zostaje człowiekowi w oczach.
Gdzieś tam odkryli, że jest sklep z butami, ale nie mogą otworzyć drzwi, wybijają szybkę u góry – podsadzają mnie, ponieważ byłam chuda i bardzo zwinna. Ja przez ten otwór wchodzę do sklepu i wyrzucam na ulicę pudełka z butami lub same buty. Wyrzucam, a ludzie odbierają. Oczywiście przy tym wyrzucaniu zapominam, że ja też potrzebuję butów, bo ich nie mam i że trzeba mnie stamtąd, z tego okna wyciągnąć. Więc ja krzyczę, płaczę przerażona, bo tam są kraty i ja tam po prostu umrę w zapomnieniu, a oni rozdrapali buty i sobie poszli. Wreszcie jakiś człowiek pomaga mi wyjść, wyciąga mnie z tego okienka. A butów nie mam nadal. Na ziemi jest pełno pudełek po butach. Ludzie wzięli buty, pudełka rzucili i poszli dalej.
Koło PASTY (to wszystko jest blisko PASTY) jest ogromny lej w ziemi i tam trzeba zejść, żeby nabrać wody i ci państwo, którzy dali mi schronienie, posyłają mnie po wodę (to są starsi ludzie) i ja idę po wodę. Znowu pada jakiś pocisk, iluś ludzi ginie, a ja z tego leja wychodzę z wodą.Na swojej drodze mam mnóstwo sytuacji, gdzie jestem o krok od śmierci. I tak do końca Powstania Warszawskiego: ciągle moje losy się tak kłębią.
A jak wychodzisz z Warszawy?
Przychodzą Niemcy i każą wszystkim wyjść na podwórko i wrzucają wiązki granatów do piwnic. Jeśli ktoś nie wyszedł, to zginął. Ja wychodzę z piwnicy na podwórko. Wszystkich nas pędzą na Dworzec Zachodni, do Pruszkowa.
Jestem w Pruszkowie. Śpię na kawałku papieru i na kilku słomkach, leje mi się cały czas ropa z rany, ta rana mi się przykleja do ubrania. Jestem sama. Mam łańcuszek na szyi. Ktoś mi go zrywa w nocy, przecinając mi szyję.
Tam z zupą przyjeżdżał beczkowóz (ja mam książkę o Pruszkowie, o tym obozie). Była zrobiona z „balasek” ścieżka, jedną się wchodziło, a drugą się wychodziło i stał Niemiec, żeby nikt nie mógł wejść drugi raz. Ja znalazłam jakąś puszkę i cieszę się, że do tej puszki dostanę trochę zupy. Stoję w ogonku do zupy, podchodzę i jest już ostatnia porcja, którą mi wlewają. Wychodzę tą drugą drogą, a ktoś, kto stał w kolejce i nie dostał zupy, potrąca mi rękę i zupa się wylewa. A ja już drugi raz nie mogę stanąć! Jestem pozbawiona nawet tej odrobiny zupy.
To, co się działo w obozie w Pruszkowie, jest nie do opisania. Na przykład latryna – ogromny dół i w tym dole jest tylko belka i człowiek ma się publicznie załatwić (czego ja nigdy nie mogłam zrobić). Jest po prostu strasznie. Część ludzi choruje, część ludzi umiera, część ludzi mając jakieś środki wydostaje się, przekupując Niemców. Któregoś dnia, jest już jesień, jest już zimno – przychodzi Niemiec i każe wszystkim wyjść i my wszyscy wychodzimy.
Wychodzimy i idziemy drogą między hangarami (tam, gdzie był obóz przejściowy, była zajezdnia tramwajowa w Pruszkowie). Wychodzimy, są dwa stoliki, nie wiem, do którego podejść. Podchodzę do jednego z nich i okazuje się, że to jest stolik na tzw. wolność.
Wychodzimy. Załadowują nas do wagonów bydlęcych i jedziemy. Jedenaście dni jedziemy. Obsikani, zanieczyszczeni, bez jedzenia, bez picia. Jest strasznie. Jest coraz zimniej, a te wagony, jak są naloty, stoją na bocznicach, nie jadą dalej. Jedenaście dni jedziemy i docieramy do Skawiny. Tam otwierają wagony. Część ludzi jest martwych, zamarzniętych, część ludzi jest żywych, ale to są
żywe trupy.
Są chłopi z podwodami, którzy zabierają ludzi, „rozbierają” tych ludzi w okoliczne wsie… Ja dostałam się do rodziny, która mieszkała koło Mogilan w Chorowicach. Tam się dostałam. Wzięła mnie gospodyni do pomocy w domu. Ona miała dzieci dorosłe, które pracowały we dworze (był to dwór Doboszyńskich w Chorowicach). Jedyny syn był wzięty do kopania okopów.
I u tej gospodyni byłam aż do wyzwolenia. Mogilany, góra mogilańska – tam ciągle były walki i raz te wsie były w rękach Rosjan, a raz w rękach Niemców. Jak byli Niemcy, to ja na nich w zasadzie narzekać nie mogłam, dlatego że oni mieli litość nade mną, nad dzieckiem. Mówili, że zostawili żonę, dzieci i dali mi trochę zupy, jakąś czekoladę (mieli frontowe czekolady), dali mi kawałek chleba.
Natomiast jak byli Rosjanie, to było już inaczej, było źle. Ci Rosjanie zanieczyszczali okropnie chałupę. To była izba, kuchnia, po drugiej stronie była stajnia i w środku była sień i to wszystko, co było w tym domu. W którymś momencie gospodyni moja, która się bała o swoje dzieci i o swoje krowy – udaje się do lasu, gdzie są ziemianki, żeby się schować z dziećmi i z krowami, a mnie zostawia w tej chałupie, do opieki nad chałupą, żebym czuwała. Niemcy nie są w stanie tego zrozumieć, jak można było dziecko zo-tawić samo w chałupie. Ja im mówię, że ona nie jest moją matką (łamaną ja-
kąś niemczyzną).
Jeszcze jest taka makabryczna zupełnie sytuacja. Tam były straszne walki; „kocioł”, zginęło bardzo dużo Niemców, bardzo dużo Rosjan, i kopią ogromne rowy i nieżywych wrzucają do tych rowów. Jest zima, przesypują, czym mogą i wrzucają…
Jest jeszcze jedna historia nie do opisania, dlatego że gospodyni, traktując mnie jako siłę roboczą, podaje jedzenie w jednej misce. Ja nie umiem jeść z jednej miski – ta jedna miska jest dla wszystkich, jej dzieci są przyzwyczajone – nim ja wyciągnę cokolwiek, to one już zjedzą. One proszą, żeby ona mi dała dwa ziemniaki, ale żeby mi je dała osobno. „Nie godzi się”, i mówi jeszcze: „ona się musi nauczyć, albo się nauczy, albo zdechnie”. Tak jest do końca wojny.
Zainteresowała się moim losem stara nauczycielka. Ona uważa, że ja się marnuję i że moje pozostanie na wsi to byłoby kompletne zmarnowanie się. Ja tam pasę krowy, wyrywam buraki, zajmuję się dzieckiem, łuskam groch. Mam tam ciężki żywot i w dalszej perspektywie ja się cofam.
Zaraz po nastaniu wolności, kiedy Kraków został oswobodzony przez Rosjan, ta nauczycielka wysyła mnie do Pogotowia Opiekuńczego w Krakowie. Ja się tam dostaję. Dzieci są w strasznym stanie: z obozów, z robót przymusowych – chore, zaświerzbione. W Pogotowiu jest okropna nędza. Tam nie ma nic. Starsze dziewczynki muszą jechać przez całe miasto, na ul. Szlak… z takim dużym garnkiem po zupę do kuchni, która wydaje zupę dla ubogich. Potem zupa była wydawana dzieciom. Czasami to była zupa, czasami kasza…
Było to w ’45 roku, zaraz po wyzwoleniu. Weszłam do sali, widziałam dzieci, które miały świerzb, lejący świerzb. Nie miałam ochoty dostać jeszcze świerzbu, bo miałam wszy, miałam również wrzody. A świerzb to byłoby już dopełnienie wszystkiego. Postanowiłam: „Ja się położę pod stołem na ziemi” (w takiej sali, gdzie było ze dwadzieścioro dzieci). Ja wtedy miałam 15 lat…
Ponieważ panie w Pogotowiu stwierdziły, że ja jestem inteligentna, w związku z tym dostałam się do Domu Dziecka w Krakowie. Tam poprzednio była stacja krwiodawstwa. Jak tam się weszło, zobaczyło się umywalki pełne krwi. Wyglądało to makabrycznie. Nie było na czym spać. Nawieźli mnóstwo słomy na podwórko – tę słomę
ładowałyśmy w sienniki i spałyśmy na siennikach. Nie było co jeść. W dalszym ciągu jedzenie było przywożone z kuchni dla ubogich.
Teraz byłam piętnastoletnią dziewczyną, która nie ma żadnego świadectwa wcześniej ukończonej szkoły, ale już jest w wieku gimnazjalnym. Z tego Domu Dziecka posyłają mnie do gimnazjum. Ja ciągle nie rozumiem jednej rzeczy – jak ja sobie poradziłam z nauką, nie chodząc do szkoły przez całą okupację, będąc w getcie, będąc w obozach, będąc na służbie u ludzi – jak ja sobie poradziłam w szkole. Nie wiem. To jest następny jakiś cud.
Ja zaczęłam w tej szkole radzić sobie z niektórymi przedmiotami. Nie ze wszystkimi. Jeśli chodzi o język polski – radziłam sobie, bo byłam bardzo oczytana. Mówiłam poprawnie, więc umiałam się wypowiadać. Geografii można się było nauczyć, historii też. Ale mając straszne luki w matematyce, gdzie jednak trzeba mieć podstawy, żeby kontynuować je na wyższym stopniu – nie mogłam sobie poradzić. Poszłam do pierwszej klasy gimnazjum i jej nie ukończyłam. Pozostałam jeszcze na drugi rok, ponieważ nie miałam podstaw. Potem, jak już powtórzyłam pierwszą klasę, to dalej mi poszło.
W którymś momencie okazało się, że jestem bardzo chora na tarczycę i z mądrego dziecka stałam się dzieckiem, które nic nie było w stanie zapamiętać. To powodowała tarczyca. Nikt nie mógł zrozumieć: dlaczego z dobrej uczennicy nagle zmieniłam się w złą? Zaczęto mnie leczyć na tarczycę.
Pojawiali się ludzie, którzy chcieli wziąć dzieci na wychowanie. Ja miałam niejedną propozycję. Chciała mnie adoptować nauczycielka, samotna, która nie miała dzieci. Nazywała się Zofia Wilczyńska. Znalazła się rodzina jakiegoś leśnika, on również chciał mnie adoptować.
Była jeszcze trzecia osoba – pani, która straciła męża i syna (męża Niemcy wzięli w łapance, syn poszedł mu zanieść ciepłe ubranie, został przechwycony i obaj zginęli, Niemcy tam założyli
„kocioł” i zabili tych ludzi). Ta pani zrobiła mauzoleum swemu synowi… jego marynarskie ubranko wisiało i jego zabawki. Kobieta ta zaprosiła mnie do siebie, pokazała mi ten pokój. Ja się przeraziłam, nie wyobrażałam sobie zamieszkania u tej pani.
Na samym początku po przyjęciu mnie do Domu Dziecka przeżyłam coś takiego, co rzutowało na moje dalsze decyzje. Jacyś państwo wzięli dziecko na wychowanie, ono zawiodło ich oczekiwania i oddali je z powrotem do Domu Dziecka. Dziewczynka okropnie to przeżywała, nie mogła się z tym pogodzić. Ja widząc – jak ta dziewczynka przeżywa, jak ona płacze, z nią nie można było nawiązać kontaktu, bo była ciągle w strasznym stresie, zagubieniu – pomyślałam sobie: ja nie jestem łatwa, mogą się zawieść; jestem uparta; mogę nie spełniać ich oczekiwań. Wolę być wdzięczna Państwu niż komuś… Nie skorzystałam z propozycji tych rodzin.
W Domu Dziecka uważano, że jestem inteligentnym dzieckiem, dlatego jak przychodzili ludzie i chcieli wziąć dziecko, posyłano między innymi mnie. A ja po którymś pobycie (byłam u jednej pani, byłam u drugiej, byłam u trzeciej rodziny) stwierdziłam: nie. I zostałam w Domu Dziecka. Tam skończyłam gimnazjum, liceum i nie miałam gdzie stamtąd pójść, bo nie miałam żadnej rodziny. Pojawiła się u mnie potworna chęć zdobywania wiedzy. Jakbym chciała na całe życie tę wiedzę zdobyć.
Będąc w gimnazjum – potem w liceum – zrobiłam kurs harcerski, bibliotekarski, poszłam na dwuletni kurs pedagogiczny (dodatkowo ucząc się w liceum). Dostałam uprawnienia do wykonywania zawodu (na kursie były tylko przedmioty pedagogiczne, a w liceum ogólnokształcące i to zostało wszystko zaliczone, dostałam świadectwo ukończenia Studium Pedagogicznego) i rozpoczęłam pracę w szkole, mieszkając w Domu Dziecka.
Byłam bardzo młoda. Miałam sukcesy, ale ciągle odczuwałam niedosyt i któregoś dnia znalazłam się na zebraniu w Towarzystwie Społeczno-Kulturalnym Żydów, gdzie przyjechała pani i mówiła o żydostwie. Powiedziała coś takiego, co utkwiło mocno w mojej świadomości, że mamy wielu wybitnych Żydów, bo Żydzi zawsze mieli pęd do wiedzy. Zaczynali bardzo wcześnie, mieli pęd do wiedzy i tę wiedzę ciągle pogłębiali. Na skutek tego osiągali wielkie efekty, bo Żyd nie miał domu, nie miał ojczyzny, nie miał majątku; jedynym jego majątkiem była wiedza, ponieważ tej wiedzy nikt nie był w stanie mu odebrać. Dom mógł mu ktoś zabrać, z ojczyzny mógł go ktoś wypędzić, natomiast wiedzy nikt mu nie mógł zabrać.
Ja wysłuchawszy tego, przyjęłam sobie to jako „idee fixe”, że ja, ponieważ nic nie mam (nie mam rodziny, nie mam majątku, nie mam nikogo, kto by mnie wspierał, kto mógłby stanąć za mną i pomagać mi), to ja muszę zdobywać jak najwięcej wiedzy. I zapisałam się na Wyższe Studium Kultury i Oświaty Dorosłych, które skończyłam (uczyli tam profesorowie uniwersyteccy). Kończyło się to pracą dyplomową. Miałam znowu niedosyt.
Dostałam się bez egzaminu na studia wyższe, na Uniwersytet Jagielloński na pedagogikę, którą „zrobiłam” ze specjalizacją kulturalno-oświatową. Wtedy chodziło się najpierw na studia pierwszego stopnia, a potem drugiego. Na drugi stopień dostawali się ci najlepsi, nie każdy się dostawał. Ja się dostałam, ale to było okupione straszną pracą, wręcz… Nie chodziłam na zabawy, na randki. Ja się uczyłam, ciągle uczyłam. Dzięki temu mam satysfakcję, że coś w moim życiu swoją własną pracą osiągnęłam.
Czy wiecie co to nie mieć domu,
Przed ludźmi kryć się w nocy mrok,
Być niepotrzebnym już nikomu
Nie wiedzieć gdzie skierować krok…”
Rozmawiała Katarzyna Meloch
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl