Ewa Janowska z d. Kleinberg, urodzona w 1931 r.
Hanna Janowska z d. Kleinberg, urodzona w 1936 r.
Ojciec nie wrócił z zesłania
[Publikujemy cztery wspomnienia sióstr Kleinberg. Pozostałe można przeczytać wybierając „Hanna Janowska (1)”, „Hanna Janowska (2)” albo „Ewa i Hanna Janowskie — listy”w zakładce „wspomnienia”]
Filmowe wspomnienie Ewy Janowskiej jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
Pochodzimy z wielodzietnej rodziny żydowskiej, zamieszkałej od lat w Krakowie. Ojciec tatusia Wilhelm Kleinberg miał zakład fotograficzny. Jego żona Antonina wychowywała sześcioro dzieci: Zofię (po mężu Minderowa), Paulinę (po mężu Keiner), Irenę (po mężu Kirsh), Edwarda (aryjskie nazwisko Śliwiński), Juliusza i naszego tatusia Romana – Kleinbergów .
Ojciec mamusi Jakub Paster był urzędnikiem bankowym, jego żona miała czworo dzieci (dwoje umarło w dzieciństwie): Zygmunta, Irmę (po mężu Laksberger), Alice (po mężu Kleinberg) i Rudolfa.
Przed wybuchem wojny zamieszkaliśmy w Rabce, górskiej miejscowości uzdrowiskowej, gdzie tatuś był dentystą. Życie nasze było szczęśliwe, bez trosk i zmartwień.
Jeszcze w 1939 roku nikt nie przypuszczał, że Niemcy, potomkowie Heinego, Schillera i Goethego, postawią sobie za cel zgładzenie całego narodu żydowskiego i przeprowadzą go z niemiecką dokładnością i niewyobrażalnym okrucieństwem.
W końcu sierpnia 1939 roku znaleźliśmy się w Krakowie u cioci, Zosi Minderowej. Ja miałam wówczas niepełne 8 lat, Hanka skończyła 3 lata. Z Krakowa nasz tatuś wyruszył któregoś dnia z plecakiem, na rowerze, aby dołączyć do wojska z kartą powołania. Więcej już go nie zobaczyłyśmy.
Zaczęły się naloty niemieckie na Kraków. Nie schodziliśmy do schronu, bojąc się, że w razie zbombardowania domu – nie wydostaniemy się spod gruzów. Zbieraliśmy się w sieni gotycko sklepionej, ludzie myśleli, że takie sklepienie nie zawali się.
Po kilku dniach do Krakowa weszli Niemcy. Pamiętam, jak szli ulicą Karmelicką zmęczeni, zakurzeni, pieszo, a niektórzy jechali na ciężkich, masywnych koniach. Na początku września wróciłyśmy do Rabki – mama, moja siostra i ja, a także nasza bliska krewna Lola Schifeldrim.
Z naszej luksusowej willi, w której był gabinet tatusia, wyrzucili nas Niemcy do getta rabczańskiego. Musiałyśmy nosić opaski z gwiazdą Dawida. Mama sprowadziła z Krakowa dwie babcie – Laurę Paster i Antoninę Kleinberg, a także dziadka Wilhelma Kleinberga (dziadek Jakub Paster zmarł przed wojną).
Sądzono, że na prowincji łatwiej będzie utrzymać się przy życiu. Stało się inaczej. Rozszalało się gestapo. W dawnym gimnazjum św. Tereski utworzono szkołę SS. Szefem był Wilhelm Rozenbaum, wówczas około dwudziestoośmioletni. Oficerowie SS ze swoimi żonami i narzeczonymi mieszkali na terenie szkoły.
W miasteczku narastał terror, rewizje, rabunki. Ludzi ogarniał strach i rozpacz. Do tego wszystkiego doszły choroby. Babcia Tońcia chorowała na różę, ja miałam szkarlatynę, a Hanka – dyfteryt. Babcia niestety wyzdrowiała, niestety, bo lepiej byłoby jej umrzeć śmiercią naturalną, niż zginąć potem z rąk hitlerowców.
Dwudziestego maja 1942 roku hitlerowcy przeprowadzili pierwszą tzw. akcję – rozkazali przyprowadzić Żydów – ludzi starszych i kaleki – na gestapo. Wśród tych starych ludzi była nasza sześćdziesięcioośmioletnia babcia Laura i siedemdziesięciopięcioletnia babcia Tońcia.
Przeprowadzono selekcję, stawiając przy nazwiskach na liście odpowiednie znaki: znak ,,+” oznaczał wyrok śmierci i taki właśnie otrzymały nasze obie babcie. Nie pomogły starania mamy, aby,,+” zmienić na,,-„.
Po paru dniach wezwano skazanych ponownie. Mama odprowadziła swoją matkę i teściową, mając pełną świadomość, że idą na śmierć. Niemcy trzymali stłoczonych ludzi nago (a maj w górach jest zimny), w starej szopie, a o zmierzchu wyprowadzono ich do pobliskiego lasku.
Strzelano do stojących nad wykopanymi wcześniej dołami. Potem doły zasypano, a ci, których nie dosięgła kula, zostali pogrzebani żywcem, jak opowiadali naoczni świadkowie – robotnicy żydowscy, zatrudnieni do kopania i zasypywania dołów.
Parę tygodni później, już świadomie, zginął w drugiej „akcji” dziadek Wilhelm.
W obliczu tej straszliwej tragedii mama podjęła decyzję ucieczki z Rabki. Mój wuj Edward poprosił powinowatego swojej żony – Polaka – żeby nas wywiózł z tego piekła. Przyjechał ten szlachetny człowiek i wziął nas, dzieci, ze sobą. Mama i Lola musiały zostać, ponieważ nie miały jeszcze wyrobionych fałszywych dokumentów.
Człowiek, który wywożąc nas, ocalił nam ży cie, nazywał się Marian Sikorski, miał żonę i troje małych dzieci, był kierownikiem szkoły w małej wsi Szerzyny. Wtedy, jesienią 1942 roku, wziął nas ze stacji Skomielno, moją małą siostrę z trudem wydarto z objęć mamy i Loli.
Jechaliśmy parę godzin pociągiem, nie pamiętam jak długo. Wysiedliśmy na stacji Siepietnica, potem furą zajechaliśmy do domu państwa Sikorskich.
My, dzieci, byłyśmy bez żadnych papierów. Po drodze zatrzymaliśmy się obok domu wójta, aby napić się wody. „Jakie ładne czarnulki”, powiedział wójt, „Pewnie Żydóweczki”. „Nie” – odpowiedział, z pokrywającym strach uśmiechem, pan Sikorski-„To są krewne mojej żony”.
Nie ma takich słów, które oddałyby wielkość jego czynu. Przecież cała jego rodzina mogła być rozstrzelana za pomoc Żydom. Za swój bezinteresowny i bohaterski czyn został – niestety już pośmiertnie – odznaczony medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Medal odebrały jego córki Bożena i Lidia.
Wydawało nam się, że wieki całe minęły, zanim przyjechała mama, a to były tylko dwa tygodnie wyczekiwania w lęku, rozpaczy i tęsknocie. Trudno sobie wyobrazić, jakich uczuć doznawała nasza mama w czasie rozłąki, nie mając pewności, czy dojechałyśmy i czy uda jej się uciec z getta i połączyć z nami.
Na szczęście mama wyrobiła sobie fałszywą kenkartę.Było to w ostatnim momencie przed całkowitą likwidacją getta w Rabce. Okazało się, a już było za późno, żeby można było cokolwiek poprawić, że kolor pieczątki był inny na kenkarcie, a inny na doklejonej fotografii mamy. To był wyrok śmierci.
Mama wpadła na desperacki pomysł, aby wylać atrament na zdjęcie, a w razie gdyby legitymowali ją Niemcy, miała tłumaczyć, że dzieci zrobiły kleks, przewróciwszy niechcący kałamarz.
Kilkakrotnie w czasie naszego pobytu na wsi legitymowali mamę żandarmi niemieccy. Jeden z nich, pamiętam, aż zagwizdał na widok poplamionej kenkarty. Mama opowiedziała mu bajeczkę o rozlanym przez dzieci atramencie. On pogłaskał nas, dzieci, po głowach i poszedł.
Za drugim razem inny Niemiec po obejrzeniu kenkarty zrobił sobie taki „żart”, że wyjął rewolwer zza pasa i przyłożył go Hance do głowy. Nie strzelił, powiedział: „pif-paf’, zarechotał i poszedł. Nie mogę sobie wyobrazić tego, co czuła wte dy mama.
Nie chcąc narażać rodziny państwa Sikorskich, mama zdecydowała się przenieść do pobliskiej wsi Święcany. Zamieszkałyśmy u gospodarzy, którzy nazywali się Szynalowie. Gospodarzom mama powiedziała, że jest żoną oficera i dlatego jest dla niej najbezpieczniej mieszkać z dziećmi na wsi.
Miałyśmy przykazane przez mamę, abyśmy zagryzały usta, bo wydatne wargi mogłyby zdradzić nasze pochodzenie. Zdradzały nas jednak kruczoczarne i kręcone, mimo ciągłego szczotkowania, włosy. Podejrzenia łagodziła mama o pięknych złotych włosach i regularnych rysach twarzy.
Nasze mieszkanie to była mała izdebka, z podłogą uklepaną z gliny. Podłogę sprzątało się pomiotłem zrobionym z gałęzi. Na łóżkach były sienniki ze słomy, która nas kluła do krwi. Wodę nosiło się ze studni, mama grzała ją w małej miedniczce na piecu i tak wyglądało nasze mycie. W lecie, aż do późnej jesieni, myłyśmy się w rzece. Klozet był na dworze.
Z pozycji tej nędznej izdebki patrzyłyśmy zazdrośnie na typowe, bogate gospodarstwo z wielką kuchnią, białą izbą paradną, z górą poduszek z koronkami na łóżkach, stodołą, oborą i stajnią. Koń ciągnął kierat, gospodarze młócili zboże na klepisku. Do mielenia mąki służyły żarna. Gospodyni wieczorem przędła len na kądzieli.
Mama miała trochę kosztowności, trochę ubrań i pościeli ze sobą, tylko tyle, ile mogła unieść w rękach, wyjeżdżając z Rabki. Rzeczy te powoli sprzedawała, aby zapłacić za mieszkanie i żywność. Powoli ubrania się wydzierały, pieniądze się kończyły. Wyrosłyśmy ze zniszczonych butów. Mama dała nam zrobić u miejscowego szewca drewniaki. Wierzch był wykonany z przedwojennych celtowych rękawic narciarskich taty.
Nękały nas wszy, pchły i karaluchy, a także świerzb. Bieda zaczęła doskwierać. My, dzieci, musiałyśmy paść krowy u gospodarzy za obiad. Dzieci wiejskie nauczyły nas, jak chodzić po ściernisku boso, żeby nie kłuło w stopy – trzeba było biegać, to wtedy pod naciskiem stóp ściernisko się kładło i nie czuło się bólu.
Zawsze będziemy pamiętać ciężkie chwile, kiedy w deszczowe dni, boso, skostniałe z zimna, głodne, ze łzami w oczach modliłyśmy się, żeby już nadeszła godzina zaganiania krów do obory. Ze strachu przed gospodynią nie miałyśmy odwagi zrobić tego wcześniej.
Zimy wówczas były srogie i mroźne; pod koniec wojny nie wychodziłyśmy z domu, bo brakowało ciepłych ubrań i butów. Na szczęście w tej niedoli pomagali mamie różni ludzie.
Aby stworzyć pozory, że mamy rodzinę, że się nie ukrywamy, przyjeżdżała do nas Lola, która sama ukrywała się na aryjskich papierach. Narażając własne ży cie, przywoziła nam pieniądze od cioci Zosi, która już wtedy była w getcie krakowskim.
Odwiedzał nas także ksiądz z pobliskiej parafii, który od czasu do czasu przywoził nam żywność. Pamiętam, że nazywał się Józef Wilk. Przez wielkie śniegi przychodziła do nas Maria Wnęk, krewna pana Sikorskiego, nauczycielka. Pokonywała pieszo kilkanaście kilometrów, aby uczyć nas katechizmu i jak się zachować w kościele.
Hanka skończyła 6 lat i powinna iść do szkoły. O mojej edukacji nie było mowy, ponieważ w naszej wsi była tylko szkoła trzyklasowa. Edukacja Hanki zakończyła się po pierwszych kilku dniach, ponieważ każde rozstanie z mamą, pobyt w szkole, a nawet powrót odbywały się z płaczem. Ona się panicznie bała, że jak wróci, to zastanie mamę i mnie zabite przez Niemców. Ten strach nie opuszczał nas ani na chwilę.
Były takie dni, kiedy mama nakazywała nam ukryć się w pobliskim lasku, bo była zapowiedź, że do wsi przyjdą żandarmi niemieccy. Umierałyśmy wtedy ze strachu, czy po powrocie zastaniemy jeszcze mamusię przy życiu.
W tej wsi mama poznała czło wieka pochodzącego z Sieradza, który uciekł z pociągu wiozącego go na ro boty do Niemiec. Był to Władysław Nogala, niezwykle dobry i szlachetny człowiek. Pomagał nam, przynosił cebulę, „żeby dzieci nie miały szkorbutu”, kurczęta i co tylko mógł zdobyć. Władysław Nogala był we wsi szanowany, współpracował z partyzantami, działającymi na tym terenie.
Pewnego dnia sołtys, wiedząc, że Władysław przyjaźni się z naszą mamą, powiedział mu: „Ludzie gadają, że pani Janowska jest Żydówką, i będę musiał donieść o tym na policję”. Władysław Nogala odpowiedział: „Jeśli wy to zrobicie, to wasza głowa będzie leżała na tym gnojowisku”. Od tego zdarzenia sołtys milczał.
Bohaterstwo Władysława Nogali było ogromne, mógł przecież sprowadzić na siebie, na nas i na gospodarzy, u których mieszkaliśmy nieszczęście.
I wreszcie przyszedł styczeń 1945 roku. Któregoś dnia usłyszałyśmy strzały. Do wsi wchodzili Rosjanie. Strzelanina trwała całą noc. Mama, my i cała rodzina gospodarzy schowaliśmy się za wielkim piecem chlebowym i tam wśród huku wystrzałów przesiedzieliśmy całą noc. Nad ranem zrobiło się cicho. Zobaczyliśmy, że szyby w oknach były podziurawione kulami.
Najpierw starsi, potem my, dzieci, wyszliśmy przed drzwi i zobaczyliśmy żołnierzy rosyjskich, biegnących z pobliskiego, pokrytego śniegiem wzgórza, za uciekającymi Niemcami, z okrzykiem „hurra”.
Mama stała na progu i płakała, my byłyśmy przytulone do niej. Ja w swojej dziecinnej naiwności nie mogłam zrozumieć, dlaczego mama płacze, skoro koszmar się skończył. Nie wiedziałam jeszcze wtedy, że można płakać z radości.
Jednak radość nie była pełna. Nie znałyśmy jeszcze losów tatusia. Przez całą wojnę nasza mama i my ciągle wspominałyśmy go i prosiłyśmy Boga, żeby powrócił. Tak się jednak nie stało. Jego losy po wyjeździe z Krakowa potoczyły się tragicznie.
Najpierw dostał się do Lwowa, skąd jeszcze przychodziły rozpaczliwe listy o daremnych jego staraniach, aby wrócić do Polski. Były przepojone wielką troską i niepokojem o nas. Potem korespondencja urwała się. Po wojnie dowiedziałyśmy się, że został wysłany do łagru w Jarosławskiej Obłasti.
Z relacji świadków wiadomo, jak nieludzkie były warunki życia i pracy w łagrach, mimo to tatuś przeżył ten okres, został zwolniony, tułał się po ogromnej Rosji, aby dostać się do armii Andersa. Nie doszedł, wycieńczony obozem zachorował na tyfus, a potem na zapalenie płuc i zmarł w sowchozie Kalinin w Uzbekistanie 7 stycznia 1942 roku, mając 39 lat; piękny, dobry, ubóstwiający nas i mamę, pełen radości życia człowiek.
Pochowano go na cmentarzu dla uchodźców w grobie numer 9, po którym zapewne nie po został nawet ślad. Wiadomość o tragicznym losie naszego tatusia przekazała nam pani Emilia Czternastek, pielęgniarka, która była przy jego śmierci. Mówiła, że umierał z imionami mamy i dzieci na ustach. Przekazała nam także nasze zdjęcia i skrawki ostatnich listów od mamy.
Ten cios nie był ostatni. Doszły wiadomości o tragicznych losach większości naszej licznej rodziny. Zginęła ciocia Zosia Minderowa w obozie koncentracyjnym w Stutthofie, jej mąż Izydor – podobnie jak tatuś zmarł w Rosji, a syn Jurek, młody, utalentowany literat, przeżył wprawdzie gehennę Rosji, przeszedł z armią Andersa przez Palestynę, dostał się do Anglii, ale tu zmarł na gruźlicę, nabytą w czasie wojny.
Wujek Julek z żoną Sabiną i synkiem Erykiem zginęli w nieznanym miejscu na Podhalu. Przeżyła wojnę ciocia Pola z synem Olkiem w Rosji i ciocia Irka, która przez Rumunię wydostała się do Anglii.
Z rodziny naszej mamy przeżyła obóz koncentracyjny w Płaszowie i Często chowie ciocia Irma z córką Adą (żyje w Izraelu). Jej mąż Rajmund zmarł w Buchenwaldzie w przededniu wyzwolenia, a syn Jurek przeżył ten obóz i mieszka w Ameryce.
Wujek Zygmunt z żoną Małą i śliczną córeczką Anitką w wieku Hanki zginęli też na Podhalu, nie ma nawet ich grobu. Wujek Rudek również zginął w nieznanym miejscu. Jak widać, to tragiczny bilans, ale trzeba było dalej żyć.
Z naszą mamą- po paru miesiącach od zakończenia wojny – skontaktował się Władysław Nogala. Wspólne przeżycia wojenne połączyły ich małżeństwem. Był dla nas dobrym ojcem, a dla mamy opiekunem i podporą, tak jak w czasie wojny.
Z tego małżeństwa urodził się synek Jacuś, lecz po dwóch tygodniach zmarł. To też tragiczny skutek wojny, mocno nadszarpnięte zdrowie psychiczne i fizyczne mamy. Współczucie nasze dla ojczyma było ogromne, nie dane mu było mieć własnego syna, a tyle serca oddał obcym dzieciom.
Dalsze nasze losy są już banalne. Zostałyśmy w Polsce, bo tu była nasza najbliższa rodzina, wykształciłyśmy się, założyłyśmy rodziny. Pracowałyśmy zawodowo, byłyśmy uznawane i szanowane w pracy i w naszym środowisku. Nie doznałyśmy żadnych przykrości z powodu naszego pochodzenia.
Jednak nie pozostało bez śladu nasze tragiczne dzieciństwo. Hitler zgotował ludziom straszny los. Cierpieli wszyscy głód, zimno, choroby, strach, rozłąkę, a także utratę bliskich. To cierpienie trwa w pamięci, wszyscy jesteśmy okaleczeni, niezależnie od tego, ile się miało lat w ciemnym czasie hitlerowskiej masakry i jakim cudem ocaliło się swoje jedyne przecież życie.
Nieważne, czy przeżyło się w getcie, w obozie, w ukryciu, czy w nieludzkich warunkach w Rosji i czy to trwało dzień, miesiąc, czy lata. Nie można ważyć doznanych cierpień ilością czasu czy rodzajem represji.
Na koniec chciałybyśmy oddać hołd wszystkim ofiarom wojny, tym, którzy pomagali przeżyć, a przede wszystkim naszej, niestety już nieżyjącej wspaniałej mamie, która mając dwoje małych dzieci, w tak nieludzkich wa runkach, po tragicznej utracie własnej matki, w ciągłym strachu o życie swoje i dzieci, o los męża i całej rodziny- dzielnie dotrwała do końca wojny.
Zapytywana przez nas, jak to było możliwe, odpowiadała skromnie:
„Potrzeba stwarza energię, a poza tym ciągle wierzyłam, że zdarzy się cud i ta gehenna się skończy”. Miała rację, to, że przeżyłyśmy, rzeczywiście było cudem.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl