Halina Bania, urodzona w 1935 r.
To nagranie zostanie
Filmowe wspomnienie Haliny Bani jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
Nazywam się Halina Bania, nazwisko panieńskie – Selinger, urodziłam się 9 czerwca 1935 roku w Drohobyczu.
Robert Czajkowski – Kilka słów o Pani rodzicach?
Ojciec pochodził z Drohobycza – kupiec zbożowy, matka przed ślubem przyuczyła się krawiectwa, potem zajmowała się domem. Po wojnie wróciła do krawiectwa. Po ślubie rodzice krótko mieszkali we Lwowie, wrócili do Drohobycza w nadziei, że łatwiej będzie przeżyć czas wojny. Mieszkaliśmy w małym domku babci przy ul. Samborskiej. Pamiętam sielski widok – ogródek, babcia wołająca kurki po imieniu. Rosjanie zburzyli domek podczas wyzwolenia miasta.
Pamięta Pani moment wybuchu wojny?
Jak przez mgłę, miałam wtedy cztery latka. Mama siedziała na ganku, widziałam przemarsz wojsk radzieckich. W 1939 roku Drohobycz stał się radziecki. W 1941 roku wkroczyli Niemcy, ale my byliśmy już „w ukryciu”. Ślepa ściana… piwnica… kołdry… poduszki… reszta dobytku. Rodzina! Babcia, mama, tato, ciotka – stara panna, która zawsze mieszkała z nami. Potem musimy iść do getta. Wokół pełno obwieszczeń: każdy Żyd napotkany poza gettem będzie zgładzony.
Czy pamięta Pani, co robiliście między 1939 a 1941 rokiem?
Absolutnie nic nie pamiętam, nie mówiło się potem o tym czasie. Pamięć sięga okresu zamieszkania w getcie, była to najbrzydsza dzielnica Drohobycza. Widzę ten obskurny dom, wszędzie były pluskwy. Smród rozgniatanych pluskiew prześladował mnie jeszcze długo po wojnie. Ten, chyba dwuletni, pobyt w getcie pamiętam dokładnie. Potem ojciec znalazł lepsze mieszkanie w większej kamienicy i tam już mieszkaliśmy w jednym pokoju przez cały okres pobytu w getcie.
Na naszym piętrze mieszkał żydowski policjant. I to było nasze szczęście, wiedział o planowanych łapankach, powiadamiał nas, a my mogliśmy się ukryć. Trudno sobie wyobrazić pomysłowość ludzi zaszczutych jak zwierzę.
Pierwsza kryjówka, którą pamiętam, to wydzielony kawałek strychu pod sufitem. Ukrywało się tam podczas łapanki mnóstwo ludzi. Co jakiś czas odbywały się łapanki, wyłapywano ludzi do obozów i zagłady.
Ta kryjówka była w miarę bezpieczna, ale okazało się, że kamienica miała takie charakterystyczne okrągłe okienka. Niemcy zaczęli się zastanawiać, dlaczego od strony ulicy widać te okienka, a od strony strychu nie. Tylko temu żydowskiemu policjantowi, którego rodzina też była ukryta na strychu, udało się zapobiec złapaniu nas. Dokładnie nie pamiętam, w jaki sposób nam pomógł, miałam zaledwie sześć lat i niektóre wydarzenia uciekły z mojej pamięci.
Druga skrytka – jak dostaliśmy informację, że będzie wywózka do Oświęcimia. Och, jaka była wymyślna – w bocznej ścianie szamba wykopany był na kilkanaście metrów tunel, przejście i znowu ślepa ściana, wzdłuż niej ustawione prycze, mnóstwo ludzi z naszej kamienicy tam się ukryło.
Niemcy nie znajdując mieszkańców w domach, zaczęli podkopywać się pod szambo, ale ono było w bocznej ścianie, więc nas nie znaleźli. Do dzisiaj nie mogę zrozumieć, jak nam się udało wyjść z tego cało. Ukryci, słysząc podkopujących się Niemców, zaczęli krzyczeć, płakać, myśląc, że to już koniec. Że też Niemcy nie usłyszeli tych wrzasków… Na szczęście nie wpadli na pomysł, żeby kopać w bok, nic nie znaleźli i zrezygnowali z dalszych poszukiwań.
Pewnego dnia żydowski policjant powiedział, że będzie likwidacja getta i że już nie da się uniknąć wywiezienia do obozów. Wtedy moi rodzice zgłosili się do Judenratu i zostali zakwalifikowani do obozu przymusowej pracy. Najpierw do obozu Chubicze, a potem Dereżyce.
Jeszcze chciałem wrócić do czasu, gdy byliście w kamienicy. Jak Niemcy wyłapywali Żydów? Chodzili po mieszkaniach?
Tak, tak, wiedzieli gdzie szukać. Jak już panu wspominałam, atmosfera jak z filmu Spielberga – te oderwane podłogi, zaślepione ściany, stare wnętrza w kamienicach, domkach małego miasteczka.
Tak, przypomina mi się to wszystko, łapanki nie tylko na ulicach, ale i w domach. O likwidacji getta uprzedził nas właśnie ten żydowski policjant, nazwano to potem „krwawy czwartek”.
Rodzice byli młodzi, silni i zakwalifikowano ich do pracy. Ciotka, którą będę zawsze wspominała, pracowała już wcześniej w innym obozie. Moja babcia złamała nogę w biodrze i nie było możliwości, żeby ją zabrać ze sobą.
Mnie rodzice zapakowali do plecaka i zostali odprowadzeni do obozu. Ja z wyprzedzeniem mówiłam o „krwawym czwartku”, ale właśnie wtedy zabito moją babcię, leżała w łóżku. Po wojnie matka z ciotką pojechały do tej kamienicy, łóżka już nie było… tylko ta zakrwawiona ściana!!! Zbryzgane brązowe ślady.
W obozie nie wolno było być z dziećmi, to był obóz pracy, nie koncentracyjny. Matka ukrywała mnie w starym gołębniku albo w formach rafineryjnych. To były takie piętrowe jakby formy do ciasta, kilkanaście centymetrów, jedna nad drugą. Leżałam tam całymi dniami i nocami. Rodzice przynosili mi coś do jedzenia nocą albo jak pędzono ludzi do pracy poza obóz.
Moja matka, która była zatrudniona przy praniu i prasowaniu bielizny esesmanom, gdy nie było głównego dozoru, zabierała mnie do swojego baraku. Pamiętam taki jeden moment – matka prasowała esesmańskie koszule, a ja siedziałam na pryczy i bawiłam się kłębkiem białej bawełny.
Nagle matka, która stała i prasowała przy drzwiach, zobaczyła zbliżającego się Niemca. Błyskawicznie wepchnęła mnie pod łóżko. Ja trzymałam koniec bawełny, a kłębek poturlał się pod nogi esesmana. On kopnął go pod pryczę. Nie widział mnie? A może nie chciał widzieć? Matka oddała mu wyprane koszule. Wydawało mi się, że to już koniec.
Czy było jeszcze jakieś dziecko na terenie obozu?
Tak, był jeszcze chłopiec. Do niedawna pamiętałam jego imię, ale już zapomniałam. Jak przyszła wiadomość o likwidacji obozu, to rodzice tego dziecka nie chcieli uwierzyć, że to prawda i nie chcieli uciec.
Mówiło się, że z dwóch obozów przewiozą nas do jednego w Drohobyczu. Potem okazało się to nieprawdą, przewieźli więźniów do Auschwitz. Moja matka zaryzykowała ucieczkę. Chłopiec z rodzicami zginął.
Jak wyglądała ucieczka z obozu?
Rodzice też wierzyli, że zostaną przeniesieni do Drohobycza, ale ze względu na mnie, wiedząc, że nie wolno tam przebywać dzieciom, a ja już byłam sporą, siedmioletnią dziewczynką, zdecydowali się na ucieczkę.
Okoliczni partyzanci ukraińscy, wiedząc, co czeka więźniów, przecięli druty okalające obóz. Ojciec nie zdecydował się na ucieczkę. Matka postarała się o ukraiński strój dla siebie i dla mnie i nocą wyczołgałyśmy się pod przeciętymi drutami.
To była późna jesień albo zima. Szłyśmy po ściernisku, ja strasznie płakałam, bo miałam pokaleczone nogi. Mama wzięła mnie na ręce i niosła, żeby jak najszybciej oddalić się od obozu i dojść do szosy. Los czuwał nad nami, bo przejeżdżał tamtędy Ukrainiec mieszkający niedaleko domu mojej babci, nazywał się Znak.
Wracając jeszcze do obozu. Czy rodzice byli razem?
Mężczyźni i kobiety mieszkali w oddzielnych barakach.
Czy pamięta jeszcze Pani coś, co się działo w obozie?
To takie luźne strzępy. Z tych form rafineryjnych widziałam pracujących więźniów i pilnujących ich esesmanów. Przyjeżdżali z Drohobycza z psami, szczuli ludzi, popychali kolbami karabinów, to mogłam zaobserwować. Poza tym niewiele widziałam, bo musiałam leżeć na wznak i nie wychylać się, żebym nie została zauważona. Zrozumiałe, że jako siedmioletnie ciekawskie dziecko wystawiałam głowę.
Skończyliśmy na tym, jak uciekała Pani z mamą i spotkałyście zaprzyjaźnionego Ukraińca…
Tak. Wiózł przymusowy kontyngent do Bolesławia i właśnie wracał do
Drohobycza. Matka poznała go i zaczęła błagać, żeby nas zabrał. I on, z narażeniem własnego życia, dowiózł nas przykryte sianem na miejsce i na jedną noc ukrył nas w swojej stodole.
Ze względu na swoją matkę nacjonalistkę, która nienawidziła wszystkich – i Polaków, i Żydów, nie mógł nas zostawić dłużej, bo ona byłaby gotowa nas wydać. Poszedł więc do sąsiadów mojej babci, Ukraińców o nazwisku Pysko, i zapytał, czy wezmą nas do siebie. Zgodzili się. Znak dostarczał jedzenie, a oni nas przechowali.
Ukrywało się u nich już dużo Żydów. Było tam bardzo niebezpiecznie. Pysko, alkoholik, mógł w każdej chwili wygadać się, że przechowuje Żydów. Na szczęście jego żona, istny anioł, jakoś to wszystko organizowała.
W ich domu było kilka schowków za „ślepymi ścianami”. Pierwszy był w szafie od strony pokoju, a wgłębienie było między przedpokojem a pokojem. Potem wykopano kilkumetrowy dół w łazience, sąsiadującej z pełnym szczurów chlewikiem. Mieliśmy tam niską pryczę. Wejście z łazienki było zamaskowane dużą nierówną płytą chodnikową, przykrywało się ją jeszcze ceratą i stawiało w tym miejscu drabinkę.
Po kilku tygodniach, gdy likwidowano obóz w Drohobyczu, na ucieczkę zdecydowała się ciotka i udało jej się dotrzeć do nas. Pysko zgodził się, aby została. W „naszym” domu stacjonowali Niemcy, zresztą tak jak w innych, które miały w miarę dobre warunki. Mówi się, że pod latarnią jest najciem-niej i dlatego najbezpieczniej. I też tak było.
A jednak… Kiedyś jedna z córek gospodarzy weszła do łazienki, nie zamykając za sobą drzwi, odsunęła drabinę, zdjęła ceratę i chodnik i nachyliła się nad schowkiem, żeby zabrać od nas kubeł z nieczystościami i dać coś do jedzenia. W tym momencie wszedł mieszkający na kwaterze Niemiec.
Był zszokowany tym co zobaczył, natychmiast wycofał się i zamknął za sobą drzwi. Nie umiem tego wytłumaczyć, była w tym jakaś opatrzność. Dziewczynka, Stefcia, bardzo się przestraszyła i opowiedziała całe zajście rodzicom. Oni w nocy przenieśli nas do stodoły pod siano. Owinięte byłyśmy kocem. Jeszcze po wielu latach po wojnie, jak już mieszkaliśmy w Krakowie, z tego koca nie można było wyskubać resztek słomy.
Gospodarze szybko zakupili spirytus, bimber, okowitę i w naszej kryjówce urządzili barek. Nasz gospodarz, wielki pijak, demonstracyjnie zaproponował Niemcowi mieszkającemu na kwaterze wspólne wypicie alkoholu i w wielkiej tajemnicy pokazał mu ukryty barek. Zaprosił go do łazienki, zdjął drabinkę, ceratę, wyciągnął płytę – Niemiec zobaczył te same czynności, które wykonywała wcześniej Stefcia – i pokazał swoje „skarby”. I tak rozeszła się po kościach cała, bardzo niebezpiecznie wyglądająca, sytuacja.
Nie wiem, jak długo przebywałyśmy w stodole. Chyba aż zmienili mieszkającego na kwaterze Niemca. I znowu czuwała nad nami opatrzność. W łazience, podczas kąpieli nowo zamieszkałego Niemca, pękła rura. Woda zaczęła zalewać naszą, mającą metr wysokości, kryjówkę. Matka siedząc, było za nisko, żeby mogła stać, trzymała mnie na ramieniu. Zatopione szczury pływały wokół nas. Do dnia dzisiejszego panicznie boję się szczurów i myszy.
Niemiec, jak się okazało, był z zawodu hydraulikiem, koniecznie chciał udowodnić gospodarzom, jakim jest dobrym fachowcem i samodzielnie naprawić awarię. Ledwie udało się go odwieść od tego zamiaru. I znowu przeżyłyśmy.
W tym schowku doczekałyśmy wyzwolenia. Ojciec, niestety, nigdy do nas nie dotarł. Matka przypuszczała, że zginął podczas likwidacji obozu. A my w sierpniu 1944 roku, po ośmiu miesiącach, nie licząc pobytu w stodole, wyszłyśmy na zewnątrz i zobaczyłam światło dzienne.
W maju 1945 roku mama, ciotka i ja pociągiem ewakuacyjnym przyjechałyśmy do Krakowa. W Drohobyczu był już Związek Radziecki i każdy, kto czuł się Polakiem, jechał do Polski.
Jeszcze chciałem zapytać, jeżeli chodzi o ten schowek, kto go budował?
Chyba właściciele, tam był jeszcze osiemnastoletni syn. Bywało tak, że gospodarz pijak, jak nie miał pieniędzy, upominał się u mojej matki, która obiecała wszystko wynagrodzić mu po wojnie. Upił się, wyszedł na dwór i krzyczał, że tych jewrejów nie budu trymate, że mu nie płacą.
Jego żona tłumaczyła, że nazwał krowę jewrejka, mleka nie daje i krzyczy, że się jej pozbędzie. Nie wiem, czy sąsiedzi uwierzyli, czy też byli dobrymi ludźmi. Bo przecież wśród Ukraińców też byli dobrzy. Ważne, że znowu nam się udało.
A ile osób było w tym schowku?
Była jeszcze jedna rodzina – dziecko i rodzice. Oni też się uratowali. W pewnym momencie było 39 osób, to byli ludzie, którzy nie mieli takiego sąsiada jak moja matka, który dostarczał nam jedzenie. Pysko na pewno ich nie wydał, ale znajdowali inne schronienia. Ale w 1944 roku wyszło nas z ukrycia sześć osób.
Siedziałyście tam w ciemnościach?
Była świeczka, ale trzeba było oszczędzać – jak był posiłek albo mycie, to wtedy była zapalona. Miałyśmy jakiś ług połączony z piaskiem i tym się myłyśmy. Jak niedawno likwidowałam mamy krakowskie mieszkanie, to znalazłam kawałek tego „mydła” i wyrzuciłam.
A jak wyglądało wasze mycie w tym schowku?
Spuszczano nam wodę w wiadrze i myliśmy się albo w wiadrze, albo w misce. Nie pamiętam. Był drugi kubeł na nieczystości i tak jeden spuszczano, drugi zabierano, raz dziennie.
Natomiast jedzenie to ten znajomy babci, Znak, raz na tydzień przynosił bochenek chleba, czasem owoce ze swojego sadu, jakąś marchew, gotowanego nie było, ale woda była – bardzo smaczna. Można było przeżyć. Jednak po wojnie miałam chore płuca, popsute zęby, tik nerwowy oczu, ważyłam tyle co czteroletnie dziecko.
Jakie miała Pani odczucia, gdy wyszła Pani pierwszy raz ze schowka?
Matka z ciotką nie wychodziły z obawy, że Niemcy mogą wrócić. Ja, gdy tylko usłyszałam, że możemy opuścić schowek, zaczęłam strasznie płakać, że chcę wyjść. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłam po wyjściu, to w ogrodzie zerwałam kilka bratków. Miałam je jeszcze do niedawna, zasuszone, miały ponad 50 lat. Niedawno moja wnuczka wysypała je niechcący z książki i pokruszyły się.
Nie mieliśmy gdzie zamieszkać, dom babci był zburzony. Do wyjazdu do Polski mieszkałyśmy w jakimś domu w rynku. Pamiętam wspólny ganek z wejściami do poszczególnych mieszkań. Stałam na tym ganku i do dziś pamiętam egzekucję dwóch Ukraińców – faszystów, którzy wspomagali esesmanów. Wieszano ich na rynku, był to straszny szok dla dziesięcioletniego dziecka. Wisieli z pętlami na szyjach przez kilka dni. Bałam się wychodzić w nocy na zewnątrz do ubikacji, bo widziałam z ganku tych wisielców.
Czy w Drohobyczu ocaleli jacyś Żydzi?
Z całej rodziny: matka, ciotka, ja i kuzyn Klinkofer, jego cała rodzina, on też wyemigrował do Polski. Poza tym wszyscy znajomi naszej rodziny zginęli.
Kiedy poszła Pani do szkoły? Czy to było jeszcze w Drohobyczu?
Tak, niecały rok w pierwszej klasie, z językiem wykładowym ukraińskim. To było w 1944 r., a od września 1945 już w Polsce, w Krakowie. W czwartej klasie matka przeniosła mnie do szkoły żydowskiej z językiem wykładowym żydowskim i hebrajskim.
Przy szkole był internat, rodzaj sierocińca. Dzieci mające tylko jednego pracującego rodzica po całym dniu szły do domu, a wojenne żydowskie sieroty zostawały w internacie. Bardzo mi się nie podobało w tej szkole, musiałam tam chodzić ze względu na internat.
Szkoła była w dzielnicy żydowskiej, na Kazimierzu, przy ul. Estery. Stary drewniany dom ze skrzypiącymi podłogami, szczurami i mysza- mi. Mało sympatycznie. Przetrwałam tam do końca podstawówki.
Czy dużo było uczniów?
Dość dużo, klasa była liczna, ale nie pamiętam, ilu nas było.
Chciałbym, żeby więcej opowiedziała Pani o tej szkole.
Tak jak wspomniałam, językiem wykładowym był hebrajski i jidysz. Uczono historii żydowskiej, obok polskiej. Uczniowie to żydowskie sieroty wojenne przybyłe z całej Polski. Wyjeżdżaliśmy na kolonie letnie. Pamiętam wyjazd do Karpacza. Pamiętam też, że przy szkole był zastęp harcerzy żydowskich. Wychowywano ich na przyszłych członków izraelskich kibuców.
Miała tam Pani jakichś kolegów, przyjaciół?
Miałam koleżanki. One były pełnymi sierotami. Traktowały mnie jak
„bogaczkę”, ja miałam mamę. Ja wracałam do domu na noc, one zostawały. Wiem, że wszystkie potem rozjechały się po świecie.
Tamara, sympatia pana Majewskiego, późniejszego reżysera. Ona teraz jest w Australii. Później Dora i Pola, siostry, rozjechały się. Malwinka jest w Izraelu. W Polsce chyba nikt nie został z tych moich koleżanek. Chociaż jedna moja koleżanka, która później chodziła ze mną do Technikum Geologicznego. Sierota, nikt nie wiedział, gdzie i kiedy się urodziła, kompletnie nic… Potem razem pracowałyśmy i utrzymujemy kontakt do dzisiaj.
Później przeniesiono tę szkołę?
Tak. Na ulicę Skawińską, do budynku międzywojennego, jasnego i przestronnego z szerokimi oknami. Niedaleko był internat.
W którym roku ukończyła Pani tę szkołę?
W 1951 roku i zdałam egzamin do Technikum Geologicznego. Po ukończeniu dostałam nakaz pracy do Katowic. Tam pracowałam sześć i pół roku, jeżdżąc po terenach przyszłych kopalń. Po urodzeniu córki przeniosłam się do innego przedsiębiorstwa. Nie musiałam być ciągle w podróży i tylko na niedziele wracać do domu, soboty były pracujące.
Jak Pani odnalazła się w polskim technikum po ukończeniu szkoły żydowskiej?
Ja byłam zasymilowana. Uczyłam się języka polskiego. Zawsze miałam
bardzo dobre oceny. A dlaczego Pan sądzi, że miałam jakieś kłopoty?
Czy po prostu nie brakowało Pani w szkole jakichś związków ze swoim żydostwem?
Nie. Dopiero teraz, jak szukam swoich korzeni. W wieku 15 lat nie zwraca się na to uwagi, tym bardziej że matka z ciotką w domu rozmawiały przeważnie w jidysz, chodziło się do bóżnicy, obchodziło święta żydowskie, musiałam też pościć na Nowy Rok.
Gdzie i kiedy poznała Pani swojego męża?
W terenie, w pracy, on z zawodu też jest wiertnikiem. Poznaliśmy się 1957 roku, a pobraliśmy się w 1959. W 1960 urodziła się pierwsza córka – Marta.
Proszę opowiedzieć o swojej rodzinie, o córkach, gdzie pracują? Ich wykształceniu i o swoich wnukach.
Marta skończyła Technikum Górnicze, pracuje w przedsiębiorstwie wiertniczym. Kontynuuje tradycje rodziców. Ma córkę – dziewięcioletnią
Maję. Młodsza, Monika, studiowała i ukończyła romanistykę. Wyjechała za granicę, wyszła za mąż za swojego szkolnego kolegę, który w latach osiemdziesiątych postarał się o obywatelstwo niemieckie z racji pochodzenia swoich rodziców.
Monika została za granicą. Ma synka, my go nazywamy Gucio, dla kontrastu z Mają, wygląda jak truteń. Naprawdę nazywa się Kevin-Jakub, ma 5 lat. Rzadko go widuję. Córka przyjeżdża dwa, trzy razy do roku (to ponad 100 kilometrów). Ja w tym roku się do nich wybiorę.
Czy na koniec rozmowy chciałaby Pani przekazać jakieś przesłanie dla przyszłych pokoleń? To nagranie zostanie.
Na pewno nie będę oryginalna, uważam, że najgorsza rzecz, jaka istnieje, to nacjonalizmy, to wojna i nietolerancja. Prawda, że to nie jest oryginalne? No, ale z tego co obserwuję, wszystko zło to nietolerancja, fanatyzm, antysemityzm. I tak ciągle jesteśmy udręczani co parę pokoleń. Oby tylko nie powtórzyła się wojna, bo na pewno kozłem ofiarnym będą znowu Żydzi. Obym była złym prorokiem. To wszystko.
Wywiad z 7 sierpnia 1996 roku przeprowadzony dla archiwum Spielberga
Rozmawiał Robert Czajkowski
Celem założonej w 1994 r. przez reżysera Stevena Spielberga Fundacji Zapisu Historii Ocalonych z Shoah było zebranie i utrwalenie na taśmie filmowej relacji ocalonych oraz świadków Holokaustu. Fundacja zebrała w 56 krajach 52 tysiące relacji wideo.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl