Halina Szostkiewicz, urodzona w 1930 r.
Bałam się tylko mamy
Wspomnienie czyta Dorota Liliental
Nigdy nie zastanawiałam się nad tym, czy jestem Żydówką, czy Polką. Niewątpliwie byłam rozpieszczonym żydowskim dzieckiem. Mój ojciec wpoił we mnie przekonanie o naszej polskości.
O sobie mówił, że jest narodowości polskiej, wyznania mojżeszowego. Był polskim patriotą. Jeszcze jako chłopiec uciekł do Legionów, nie przyjęto go, był za młody. Śmierć Piłsudskiego przeżył jak osobistą stratę.
W pierwszym dniu wojny ogolił po żołniersku głowę i poszedł na ochotnika do wojska, bronić Polski. Tym razem również nie przyęto go, nie było broni dla tłumu zgłaszających się. Wrócił do domu, aby natychmiast organizować kopanie rowów, do czego nawoływały władze. Rowy miały uchronić kraj przed armią hitlerowską!
Potem na apel władz ruszył do Warszawy, gdzie miały być skoncentrowane siły zbrojne. Wrócił po kapitulacji Warszawy, przywożąc ciężko chorego najmłodszego brata mojej mamy, z którym spotkali się na ulicy nieprawdopodobnym zrządzeniem losu. Ojciec zabrał go do Toli, swojej kuzynki, u której przebywał w czasie oblężenia. Tola, energiczna i przedsiębiorcza, potrafiła zdobyć u Niemców pozwolenie i paliwo na przewiezienie chorego do Łodzi samochodem. Uratowała mu życie.
Moja mama była Polką, katoliczką, z tradycyjnej rodziny drobnomieszczańsko-robotniczej. Pochodziła z Dąbrowy Górniczej. Dziadek był hutnikiem, mistrzem przy wytopie stali, należał do PPS. Umarł w 1930 roku. Babcia, chociaż zniszczona życiem, umarła mając 86 lat. Rodzeństwo mamy było liczne – pięć sióstr i dwóch braci. Ale młodego pokolenia było znacznie mniej, dwóch synów starszej siostry i ja. Z dużym opóźnieniem przyszedł na świat syn najmłodszego brata.
Cała ta rodzina gromadziła się regularnie w święta, było tłumnie i wesoło, zwłaszcza od czasu, gdy przybył mój mąż. Wkrótce jednak rodzina zaczęła się wykruszać, umierali kolejno starsi, potem w młodym jeszcze wieku dwaj kuzynowie. Mama przeżyła wszystkich. żyła 97 lat.
Mama była bardzo ładna, ale też ambitna i przedsiębiorcza. Wojna przerwała jej naukę szkolną, kończyła więc różne kursy i przez krótki czas pracowała jako sekretarka. Potem była kasjerką w dużej restauracji w Sosnowcu – nocnym lokalu – i zarazem przedstawicielką swojego szwagra, współwłaściciela tego lokalu. Tam właśnie poznała późniejszego męża, który grał w zakontraktowanym na sezon zespole muzycznym.
Rodzice pobrali się z wielkiej miłości, głównie dzięki determinacji ojca. Obie rodziny kategorycznie sprzeciwiały się temu małżeństwu – dla obu stron przeszkodą była różnica religii, absolutnie bez jakiegokolwiek podtekstu narodowego ani rasowego. Ślub wzięli cywilny, w Katowicach, gdzie takich ślubów udzielano, obiecując obu rodzinom, że religijny nastąpi po przejściu współmałżonka na wiarę ojców, co nigdy się nie stało.
Z czasem obie rodziny pogodziły się z losem i moimi rodzicami. Pierwsza gałązkę oliwną wyciągnęła matka żydowska – po moim przyjściu na świat przejechała pół Polski, aby obdarować moją mamę pięknym prezentem i zobaczyć wnuczkę. Było jej o tyle łatwiej, że to nie syn wyrzekł się wiary, lecz synowa; nie mając ślubu kościelnego była wykluczona z Kościoła.
Ze ślubem rodziców wiązała się opowieść charakteryzująca mojego ojca. Jego matka, żeby zapobiec małżeństwu, pojechała do Sosnowca i przywiozła go do Łodzi. Ojciec posłusznie wrócił, ale po kolacji powiedział, że idzie po papierosy, po czym wsiadł w pociąg i na drugi dzień wziął ślub.
Postawy w rodzinie mamy były różne, przyjazne sióstr i braci, ale babcię katoliczkę poznałam dopiero, gdy miałam pięć lat. Wszystkie religijne mury runęły po wojnie. Między ocalonymi powstała przyjaźń i wzajemna pomoc.
Urodziłam się w l930 roku w Krakowie, gdzie rodzice zamierzali założyć kwaterę główną. Prowadzili bowiem życie koczownicze. Ojciec był muzykiem, grał w renomowanym zespole angażowanym na sezon, po którym przenosił się tam, gdzie był następny kontrakt. Wędrowanie i mieszkanie w hotelach z małym dzieckiem było bardzo uciążliwe.
W sukurs przyszedł mamie kryzys gospodarczy. Z braku korzystnych kontraktów orkiestra nie dawała odpowiednich zarobków. Ojciec zrezygnował z grania i w 1933 roku rodzice zjechali do Łodzi, do rodziny ojca. Mając oprócz wykształcenia muzycznego przygotowanie do pracy w handlu, skończył bowiem znane gimnazjum Zgromadzenia Kupców, ojciec podjął pracę w firmie swojego starszego brata.
Rodzice ojca mieszkali w jednym z miasteczek w okolicach Łodzi, byli tkaczami, rzemieślnikami, robili wzory tkackie dla fabryk. Zmarli młodo, własna, rodzona matka zaraz po urodzeniu mojego ojca. Dziećmi zajęła się jej siostra z mężem, najmłodszego syna zgłaszając w urzędzie jako własne dziecko. Był to mój ojciec właśnie.
Dziadek – przybrany ojciec mojego taty – „handlował z Rosją”, tak określano zajęcia, które dawały zarobki, najwyraźniej bardzo dobre. Rodzina była zamożna, miała aspiracje kształcenia dzieci, a było ich pięcioro – trzech braci i dwie siostry. Najstarsza wcześnie wyszła za mąż. Pozostali, łącznie z młodszą siostrą, skończyli średnie szkoły, co w tamtych czasach nie zdarzało się często. Mojego ojca wysłano do konserwatorium muzycznego, do Wiednia. Zamożność skończyła się po pierwszej wojnie, ale daleko było do biedy.
Bardzo dobrze pamiętam babcię. Całymi dniami siadywała przy stole i załatwiała jakieś interesy. Przychodzili jacyś ludzie z pełnym uszanowaniem dla babci. Nie ruszając się z domu zarabiała, co wiem, bo zawsze miała pieniądze i pożyczała, gdy była taka potrzeba w rodzinie. Kupowała nam prezenty, przynosiła je na zamówienie pani Mejerowa, trudniąca się handlem po domach.
Wiem również, że babcię uważano za osobę bardzo mądrą i wielu przychodziło do niej po radę, a najczęściej byli to mężczyźni. Grało się z babcią w karty, co było jej główną rozrywką. Nie pamiętam, żeby wychodziła z domu. Ubierała się tradycyjnie, w długie spódnice, czesała się w kok, włosy miała czarne, bardzo niewiele siwych. Wyglądała staro, a przecież nie była bardzo stara, gdy wybuchła wojna, nie miała jeszcze siedemdziesięciu lat. Zginęła w Auschwitz w 1944 roku.
Dziadek umarł w 1933 roku. Pamiętam jego pogrzeb, tak mi się zdaje. Mam też w pamięci obraz dziadka, siedzącego w fotelu przy oknie ze mną na kolanach i pojącego mnie herbatą ze spodeczka, bo ze szklanki była zbyt gorąca. Mogłam mieć wtedy dwa lata.
Babcia mieszkała z siostrą mojego ojca, ciocią Rózią, jej mężem, wujkiem Leonem i ich córką, Felusią, starszą ode mnie o trzy lata. Bardzo się kochałyśmy i stale kłóciłyśmy się, bo ona uważała mnie za głupią smarkulę, a ja nie dawałam się pognębić. Tam właśnie był „dom”, tam zapadały ważne decyzje na rodzinnych naradach i tam obchodziło się święta. Ciocia Rózia z moją mamą były nierozłączne. Nie pamiętam, aby się sprzeczały albo obrażały na siebie, chociaż obie miały niełatwe charaktery.
Do wybuchu wojny zdążyłam skończyć trzecią klasę szkoły powszechnej w prywatnej szkole żydowskiej. Nie było do pomyślenia w mojej rodzinie, aby dzieci uczyły się w szkole publicznej i były narażone na przykrości. Lęk przed antysemityzmem towarzyszył mi przez całe dzieciństwo. Nie wychodziło się z domu na przykład w czasie manifestacji robotniczych 1 Maja. Natomiast święta państwowe obchodziliśmy uroczyście i pamiętam defilady oglądane z balkonu u znajomych na ul. Piotrkowskiej.
Pierwszy rok wojny jawi mi się we wspomnieniach jako ciągła, śnieżna zima i jeżdżenie na łyżwach po oblodzonych ulicach. Bardzo szybko po ogłoszeniu, że Żydzi mają zamieszkać w getcie, przenieśliśmy się do względnie porządnej kamieniczki, z której wyrzucono poprzednich lokatorów – Polaków. Zabraliśmy, co się dało. Różne cenne przedmioty złożono do schowka na strychu domu, w którym mieszkała siostra mojego ojca z rodziną. Schowek ten zrobił dozorca, niezwykle porządny człowiek, a uważano, że na pewno można mu zaufać, ponieważ był świadkiem Jehowy.
Właścicielem domu był stary Niemiec, który udawał, że o niczym nie wie. To, czego nie dało się zabrać albo schować, zostało w opuszczonych mieszkaniach. Wszyscy nasi krewni ulokowali się w tym samym domu, ale każda rodzina miała dla siebie duży pokój z piecem kuchennym. Woda była na korytarzu, ubikacja na podwórzu. Okres spędzony w getcie jest całkowicie wymazany z mojej pamięci. Nie wiem, jak spędzało się czas, czy się uczyłam, co robili starsi. Nie wiem…
Późną jesienią, a może już zimą, ojciec z bratem zostali zatrudnieni przez Niemców „po aryjskiej stronie”, jako fachowcy i zakwaterowani w dużym mieszkaniu wraz kilkoma innymi panami. Po jakimś czasie widocznie okazało się możliwe, abyśmy zamieszkały tam z ojcem. Jacyś ludzie, już po zmroku, doprowadzili mamę i mnie do drutów odgradzających getto, unieśli druty i przeszłyśmy na drugą stronę. Tam czekał na nas znajomy, majster z fabryczki prowadzonej przez ojca, oczywiście jeszcze przed wojną. Mieszkał on tuż za ogrodzeniem getta, więc zabrał nas do siebie, a rano poszłyśmy do ojca.
Ten okres pamiętam, życie toczyło się względnie normalnie. Przychodziła do mnie nauczycielka, chodziłam z mamą do miasta, byłyśmy z ojcem. Długo ta sielanka nie trwała. Pewnego dnia, chyba jesienią 1941 roku, rano zjawili się Niemcy z policji kryminalnej (nie gestapowcy, co ważne), zrobili rewizję i aresztowali wszystkich obecnych.
Ja ocalałam dzięki odwadze i przytomności umysłu osoby, która do nas wtedy przyszła. Była to sąsiadka sprzed wojny, której macocha była Niemką i z tej racji zmuszono ją do przyjęcia Volkslisty. Wzbraniała się, bo była wielką polską patriotką, ale mój wujek przekonał ją, że jako „Niemka” będzie mogła pomagać ludziom, a w przeciwnym wypadku zaszkodzi sobie i córce.
I rzeczywiście. Wylegitymowała się, mówiła wyniośle (co zapamiętałam) po niemiecku, zapakowała jakieś moje rzeczy, wzięła mnie za rękę, mojego pieska na smycz i wyszłyśmy stamtąd. Dopiero u siebie w domu zdała sobie sprawę ze wszystkiego, co zrobiła, i dostała niemal ataku nerwowego.
Jej determinacja brała się zapewne stąd, że była moją chrzestną matką.
Zostałam bowiem ochrzczona jeszcze pierwszej wojennej zimy. Akt ten, w mniemaniu rodziny, miał zdjąć ze mnie groźne, żydowskie piętno. Ksiądz metryki chrztu nie dał, zapewne ze strachu. Pani Marta poważnie traktowała obowiązki chrzestnej matki. Miałam u niej dobre życie.
Uczyłam się, nie tylko religii, miałam serdeczną opiekę. Fundusze na moje utrzymanie pochodziły z cennych rzeczy zdeponowanych u pani Marty przez rodzinę wcześniej. Ja też coś miałam, bo jeszcze przed rewizją schowałam w dłoniach parę mamy pierścionków i z nimi wyszłam.
Jakimś cudem bezpiecznie mieszkałam w kamienicy, której właściciel – Niemiec i wszyscy lokatorzy dobrze wiedzieli, kim jestem. Interesował się mną „blokowy”, taki gestapowski agent. Wtedy mieszkająca drzwi w drzwi z nami młoda Niemka z Magdeburga, pracująca prawdopodobnie w Gestapo, nawrzeszczała na niego, co było słychać, że podejrzewa ją o tolerowanie Żydów. Bardzo potem była z siebie dumna. W zamian miała u nas ciepło prawie rodzinne i miejsce przy wigilijnym stole.
Mnie u pani Marty było dobrze, byłam traktowana jak rodzona wnuczka. Martwiłam się o rodziców razem z panią Martą, jej córką i znajomymi, nie byłam osamotniona.
Rodzice zostali aresztowani. Mama była w więzieniu przy ul. Gdańskiej. Ktoś dał znać i nosiłyśmy jej tam paczki. Z tego więzienia zwolnił ją naczelnik – Ślązak. Na jakiej podstawie – nie wiadomo. Nosił to samo co ona nazwisko, a podobno mama siedziała bez śledztwa i wyroku, więc „krewniaczkę” wypuścił. Trudno uwierzyć, ale tak było. Ten naczelnik nie wiedział, że to nazwisko jest „międzynarodowe”, popularne wśród Żydów, Polaków i Ślązaków.
Zamieszkałyśmy obie u pani Marty. Ona wkrótce przeniosła się do lokalu na niższym piętrze, a my zostałyśmy w jej mieszkaniu. Było to możliwe, ponieważ oficjalnie głównym lokatorem został brat mamy, Romek, pracujący w dużej fabryce w Pabianicach. Jej niemieccy właściciele chronili swoich pracowników. Dopiero przed kilku laty dowiedziałam się, że właścicielami tymi byli krewni wielkiej postaci w przedwojennej Polsce, biskupa ewangelickiego Juliusza Bursche, zamordowanego przez nazistów.
Ojca skazano „prawomocnym” wyrokiem i przeniesiono z więzienia w getcie do Sieradza, ale między jednym a drugim więzieniem trzymano go kilka dni w areszcie przy ul. Kopernika. Stamtąd udało mu się zawiadomić nas przez przekupionego strażnika, że określonego dnia i godziny będzie w piwnicznej celi od frontu. Jeżeli będziemy tam spacerować, to nas zobaczy. I tak się stało. My nie widziałyśmy ojca, usłyszałyśmy tylko jego głos, zawołał: widzę was.
Z Sieradza ojciec przysyłał strażnika po trochę żywności. Ten strażnik nie brał nawet dużych pieniędzy, mówił, że ojciec jest bardzo lubiany, gra i śpiewa, podtrzymuje ludzi na duchu. Po jakimś czasie strażnik przyszedł powiedzieć, że ojciec zachorował i zmarł. Więźniów nie leczono. Do getta przyszło urzędowe zawiadomienie. Było to zimą l942 roku. Długo nie mogłam, nie chciałam uwierzyć w śmierć ojca.
Przez parę miesięcy żyłyśmy względnie spokojnie. Ja cały czas uczyłam się u niezwykłej nauczycielki, już niemłodej pani. U niej zdobyłam nie tylko wiadomości, ale wpoiła mi wartości i potrzeby, które w tamtych okolicznościach, w domu, schodziły na drugi plan. Czytać zaczęłam bardzo wcześnie i to nie głównie bajeczki.
Ojciec nie był intelektualistą, był muzykiem, artystą, miał fantazję i rozległe zainteresowania. W domu słuchało się radia, muzyki, znałam nazwiska wybitnych wykonawców i twórców, nawet poetów i pisarzy. Słuchałam rozmów o bieżących wydarzeniach i o polityce, i sporo z nich zapewne rozumiałam, bo nie byłam zaskoczona postępowaniem hitlerowców wobec Żydów i Polaków.
Nie byłam tak przerażona wydarzeniami wojennymi i represjami, jak bywały dzieci trzymane na dystans i odsyłane do swojego pokoju. Zresztą nie było w naszej rodzinie dziecinnych pokoi. Słuchałyśmy z kuzynką wszystkiego i dzieliłyśmy się wiadomościami. Moja nauczycielka też nie traktowała mnie jak głupiutkiego dziecka i rozmawiała ze mną poważnie.
Po pewnym czasie względnego spokoju przyszła do nas nieznajoma pani i ostrzegła, że mamy być aresztowane. Pani ta pracowała jako sprzątaczka w instytucji dbającej o czystość rasową w III Rzeszy i podglądała spisy ludzi, których planowano aresztować. W ciągu jednego dnia mama spakowała tobołki, przy pomocy znajomych wyszukała przemytników przeprowadzających przez zieloną granicę, to znaczy nielegalnie, do Generalnej Guberni, bo Łódź należała do Reichu.
Nie wiem, jak znalazłyśmy się na tej granicy. Pamiętam tylko, że po ciemku czekałyśmy na jakiejś łące, a rano już byłyśmy w Koluszkach, w umówionym domu, na uboczu. Tam mieszkałyśmy parę miesięcy.
Ale w Koluszkach robiło się niebezpiecznie, było za blisko granicy. Dobrze pamiętam odgłosy strzałów w pobliżu, potem mówiono, że Niemcy zabili Żydów. Był jednak duży problem, bo ja nie miałam żadnego dokumentu i w tej sytuacji wybieranie się w podróż gdziekolwiek było jeszcze bardziej niebezpieczne. Wtedy do Koluszek przyjechała nieoceniona pani Marta (jako Niemka dostała pozwolenie) i udała się do proboszcza. Nie wiem, jakich argumentów użyła, ale metrykę przyniosła. Mam ten papierek do dzisiaj.
Mimo okupacji, wojny i podziału kraju poczta działała i mama zdobyła adresy swoich kuzynów w Warszawie. Dostałyśmy się do Warszawy przepełnionym pociągiem, z dworca jacyś ludzie zaprowadzili nas i paru innych podróżnych do prywatnej noclegowni, pamiętam, że na ul. Widok, a było to już blisko godziny policyjnej albo później. Zatrzymałyśmy się początkowo u przyjaciółki naszej pani Marty, osoby już wiekowej. Mieszkała na poddaszu, gdzieś na Kruczej.
Zamożni krewni nie mogli nam pomóc, natomiast znacznie mniej zamożna kuzynka natychmiast dała nam swoją kawalerkę. Sama nocowała poza miastem, bała się bombardowania. Gospodarstwo miała w drewnianym baraczku-kantorku w składzie opałowym, który prowadziła z mężem.
Kawalerka była mała, na czwartym piętrze, z „wygodami” na podwórku, z widokiem na palące się – później – getto. Ale kamienica należała do niemieckiej rodziny polskich patriotów, którzy otoczyli nas opieką i serdecznością.
Przedsiębiorcza mama jakimś sposobem potrafiła trochę zarabiać, żyłyśmy nie najgorzej. Polecona nam nauczycielka okazała się wspaniałym człowiekiem. Chociaż była jedynie polonistką, uczyła mnie wszystkich przedmiotów, i to tak dobrze, że nie miałam żadnych zaległości, gdy po wojnie poszłam do szkoły. Była bardzo religijna, na skraju dewocji, ale zarazem dość przytomna. Wprowadziła mnie do kościelnego chóru, dzięki czemu miałam jakieś koleżanki, a nawet kolegów.
Miałam również renomę w kamienicy, zamieszkanej głównie przez rodziny robotnicze i drobnych handlarzy, bo wieczorne modły na podwórku ozdabiało moje śpiewanie. Moja nauczycielka zaprotegowała mnie również do biblioteki. Dzięki temu mogłam buszować po półkach, pożyczać, co i ile chciałam, a nawet pomagać przy prowadzeniu kartoteki.
Pewnego dnia, bardzo wcześnie rano, obudziło nas łomotanie do drzwi. Dobijali się niemieccy żandarmi w towarzystwie „granatowego” policjanta, który natychmiast pokazał palcem na mnie. Kazali się ubierać, wsadzili do „budy” i powieźli na Willową, gdzie była komenda żandarmerii. Tam czekałyśmy nie czując niczego, ani głodu, ani pragnienia, nawet strachu, obie kompletnie odrętwiałe.
Po jakimś czasie zabrano nas w al. Szucha, na Gestapo i zaprowadzono do pokoju bez krzeseł, za biurkiem stał gruby, niski, niezbyt młody człowiek w cywilu. Mama odpowiedziała na jakieś jego pytania i potem właściwie napadła na niego, że do czego to podobne – tyle godzin bez jedzenia i picia, i to bez powodu. Potem pamiętam tylko, że ów człowiek kazał mi mówić modlitwy, które przecież doskonale znałam. Wreszcie polecił nas wypuścić i – naprawdę – dał mamie swoją wizytówkę, żeby w razie czego powołała się na niego.
Wróciłyśmy do domu, chyba dorożką. Tam była pełna mobilizacja. Właściciele domu już znaleźli dojście do Gestapo, gromadzili kosztowności. Podwórkowa społeczność modliła się pod figurą, bo przecież „nasza Halinka nie może być Żydówką, skoro tak dobrze śpiewa kościelne pieśni”. Taki też był polski antysemityzm, religijny.
Coś jednak było na rzeczy. U sąsiadki przebywała młodsza ode mnie dziewczynka, która w ogóle nie wychodziła, widywało się ją przez otwarte drzwi albo w oknie. Ktoś z kamienicy zapewne doniósł na policję. Ale ja – religijna dziewczynka – byłam poza podejrzeniem. Na szczęście tego fatalnego dnia sąsiadki z dziewczynką nie było w domu. Zdaje się, że już więcej się nie pojawiła.
Kolejną zimę spędziłyśmy już w lepszych warunkach. Umarł jeden z kuzynów mamy. Wdowa dała nam jego pokój w mieszkaniu podzielonym między dwóch lokatorów. Ona miała domek w Wilanowie i tam na stałe mieszkała. Rodzina mamy – ta mniej zamożna – bardzo nam pomagała, przede wszystkim nie byłyśmy osamotnione i miałyśmy na kogo liczyć.
Bardzo przyjemne było smażenie placków kartoflanych u ciotki w kantorku. Nie bez znaczenia był opał, który wujek przysyłał nam przez pracownika. Były to kostki bukowe używane jako paliwo do ciężarówek, jeżdżących na tzw. Holzgas. Latem jeździłyśmy do Wilanowa, przywożąc owoce. Odwiedzałyśmy, owszem, naszych zamożnych krewnych, ale wyłącznie kurtuazyjnie.
Były niestety i straty. Z powodu nalotów i bombardowania, mieszkając jeszcze w owej kawalerce na czwartym piętrze, nocowałyśmy na parterze u krewnej wujka, tego od opału. Pewnego ranka zaspałam i z pośpiechu, bo bałam się mamy, ubierając się, zdjęłam woreczek z biżuterią, który miałam na wypadek, gdyby los rozdzielił mnie z mamą. Po piętnastu minutach już tego woreczka nie było. Wujek interweniował, ale bezskutecznie, po czym zerwał wszelkie stosunki z tą rodziną.
Ku naszej wielkiej radości pojawiła się u nas cała i zdrowa Tola. Tola zdołała uciec z getta ze swoim synkiem. Ulokowała go gdzieś pod Warszawą, dając do zrozumienia, że chłopiec jest jej nieślubnym dzieckiem, więc nie może mieszkać z nią. Płaciła za jego utrzymanie. Sama krążyła po Warszawie, dzięki temu spotkały się z mamą.
Czasami, ale bardzo rzadko, przychodziła do nas. Obie bały się zdemaskowania. Tola miała ładne, regularne rysy, ale była ruda i piegowata. Utleniła włosy na jasny blond, poprawnie mówiła po polsku, chociaż u niej w rodzinie rozmawiało się głównie po żydowsku. Nie wiem, jakim sposobem, ale była dobrze ubrana, nawet elegancka. Jednak w jej zachowaniu było coś, co niepokoiło moją mamę. Przyjmowała Tolę, gdy była ona w potrzebie, mając wobec niej dług wdzięczności, ale w czasie jej odwiedzin była bardzo zdenerwowana.
Po wojnie Tola wróciła z uratowanym synem do Łodzi, wyszła za mąż i wyjechała do Australii. Żyje, ma ponad dziewięćdziesiąt lat.
Powstanie przeżyłyśmy, do ostatniego dnia, tułając się po cudzych domach i piwnicach. Nasze mieszkanie było bowiem na linii frontu. Pierwsze trzy dni spędziłam sama, ale nie osamotniona. Powstała niemal od razu wspólnota sąsiedzka obejmująca przechodniów, których początek walk wpędził do naszej bramy. Restauracja żywiła głodnych. Przebito w murze przejście do sąsiednich kamienic. Pojawili się pierwsi ranni, przechodnie i powstańcy, ja pomagałam ich opatrywać. Jedna z sąsiadek była pielęgniarką, ale potrzebowała pomocy, a dorosłe osoby mdlały na widok krwi. Mama wróciła po trzech dniach.
Kiedy po kapitulacji szłyśmy do Pruszkowa, udało nam się uciec. Jacyś ludzie w Szczęśliwicach pomagali w tej ucieczce. Przenocowali nas i okradli. Wraz z zaprzyjaźnionymi sąsiadami pojechałyśmy do Milanówka, gdzie przygarnął nas w swojej willi znajomy tych sąsiadów. Willa pękała w szwach, ale znalazło się miejsce do spania na podłodze w kuchni. Dom był gościnny i kwitło życie kulturalne. Prof. Rączkowski (słynny organista) grał na pianinie, liczne dzieci – już nastoletnie – śpiewały patriotyczne pieśni i piosenki, recytowało się poezje. Chodziłam nawet na koncerty, które odbywały się w Milanówku, w prywatnych domach oczywiście.
Mama nawiązała kontakt ze swoją siostrą, mieszkającą w Sosnowcu. Zdobyła ona dla nas przepustki, na które czekałyśmy w Częstochowie u dawnej koleżanki cioci. Była już zima, gdy znalazłyśmy się w Sosnowcu, względnie bezpieczne. Wojna się jeszcze nie skończyła, ale dla nas najgorsze minęło. Przejście frontu, my, weteranki Powstania, traktowałyśmy lekceważąco, chociaż przebywałyśmy wtedy z rodziną na wsi, gdzie trudno było o schronienie przed artyleryjskim ostrzałem.
Całą wojnę mama przeżyła w ogromnym napięciu i strachu. Bała się o nasze życie, bała się biedy, choroby, ale nade wszystko antysemityzmu. Przed wojną, w czasie wojny i po wojnie ten lęk jej nie opuszczał. Była bardzo niezadowolona, że moje szkolne koleżanki znają nasze żydowskie koneksje. Ten lęk zaczął słabnąć dopiero po moim zamążpójściu, gdy okazało się, że rodzina mojego męża traktowała pochodzenie – wszelkie – zupełnie obojętnie.
Ja nie pamiętam, żebym w czasie wojny bała się czegokolwiek poza niezadowoleniem mamy.Matka nie karciła mnie, nawet niczego mi nie zabraniała w wyraźny sposób, traktowała mnie jak osobę odpowiedzialną – niemal jak dorosłą. Tak było od początku wojny. Zapewne dlatego największą karą było dla mnie jej zdenerwowanie i płacz w trudnych chwilach, których przecież nie brakowało.
Nie buntowałam się, nie sprzeciwiałam, nie spóźniałam się. Może z głupoty nie bałam się ani w czasie aresztowania rodziców, ani przechodząc przez zieloną granicę, ani nawet, gdy bomby leciały na głowę. Podczas powstania nie spałam w piwnicach, zostawałam sama, gdy wszyscy schodzili do „schronu”.
Dopiero po wojnie naszedł mnie strach, właściwie trudno powiedzieć, czego się bałam. Dawałam sobie radę w szkole, na studiach, w pracy, umiałam wszystko załatwić. Ale całe powojenne życie musiałam przezwyciężać strach. Mimo tego strachu byłam samodzielna. Zaraz po wojnie, jeszcze w Sosnowcu, sama wybrałam sobie szkołę, zapisałam się, nikt nie musiał czuwać nad moją nauką. Mama ze swoją siostrą zaczęły jakiś handel i trochę zarabiały.
Potem zdarzył się cud. Odnalazła się ciocia Rózia, ocaleli wujek Leon, jej mąż i Jerzyk, bratanek mojego ojca. Pojawiła się Tola z synkiem.
Ktoś przyniósł tragiczną wiadomość, że Felusia nie żyje. Była rozpacz…
W tym czasie my z mamą wróciłyśmy do Łodzi. Wujek Leon uważał, że mama dosyć była sama i musi nas wziąć pod opiekę.
I pewnego dnia zdarzył się kolejny cud. Rano przyjechała z Sosnowca i wpadła do nas, bo mieszkaliśmy wszyscy razem, siostra mamy, cała roztrzęsiona, z krzykiem, że Felusia żyje! Mimo wszystkich przeżyć Felusia zapamiętała imię i nazwisko siostry mamy i szukała jej przez Czerwony Krzyż. I znalazła. Felusia po obozowych przejściach, ciężko chora, została zabrana do Szwecji, gdzie doszła do zdrowia. Wróciła do nas.
Niedługo byliśmy razem. Cała ocalała rodzina rozjechała się po świecie, do Izraela, Australii, do Stanów Zjednoczonych. Moja mama nie chciała nigdzie jechać, mimo próśb wujka Leona, który nie mógł sobie wyobrazić, że ona zostanie sama.
Ja w tym czasie już byłam na pierwszym roku studiów. Wiedziałam, że wyjeżdżając musiałabym pożegnać się z wykształceniem, a to nie wchodziło w rachubę. Po trzecim roku studiów w Łodzi wyjechałam do Warszawy na kurs magisterski. I już tam zostałam.
Mama zamieszkała ze mną i moim mężem, gdy udało nam się zdobyć większe mieszkanie. Mój mąż umarł w 1988 roku. Tak się wyjątkowo złożyło, że moi najbliżsi zdążyli się poznać. Felusia z mężem przyjechali do Polski, pierwszy raz po wyemigrowaniu, trzy miesiące przed jego śmiercią.
Mama spędziła z nami, potem już tylko ze mną, ostatnie ćwierć wieku swojego długiego życia. Już się jej od dawna nie bałam. Starałam się, niekiedy ponad siły, aby jej niczego nie brakowało. Dobrze zapamiętałam, że nigdy, nawet w najgorszych czasach, pod jej opieką nie byłam głodna ani obdarta.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl