Hanka Grynberżanka, urodzona w 1933 r.
W białostockim getcie
Wspomnienie czyta Weronika Nockowska
Urodziłam się w Warszawie jako Chana Grynberg. Mój ojciec Hersz Lejb Grynberg pochodził z Płocka. Urodzony w 1903 r. był pierwszym synem Szlamy Jakuba i Dyny z Winbergów – Grynberg.
Rodzina była wielodzietna. Ojciec miał sześć sióstr i brata. Tylko dwie z nich i mój ojciec przeżyły wojnę: Henia Kępińska i Gucia Harke. Gucia do dziś mieszka w Łunińcu na Wołyniu (obecnie Białoruś). Henia i mój ojciec już nie żyją.
W latach trzydziestych po śmierci dziadka rodzina ojca przeniosła się do Warszawy. Żyli biednie i ojciec bardzo szybko odszedł z domu stając się samodzielny. Za działalność w ruchu komunistycznym został wyrzucony ze szkoły. Ukończył przed wojną tylko sześć klas gimnazjum i nie miał zawodu. Później twierdził, że to bieda pchnęła go na drogę komunizmu. Uważał, że komunizm uratuje świat i wszystkich uszczęśliwi. W starszym wieku zawsze mi mówił: „Pamiętaj, nie uszczęśliwiaj nikogo na siłę, tak jak ja to chciałem”.
Moja mama Chawa Szlang urodziła się w 1905 r. w Grodzisku Mazowieckim. Była z zawodu położną, ukończyła przed wojną w 1929 r. prywatną szkołę położnych im. dr Rejsa w Warszawie. Zawsze – jak pamiętam – pracowała w swoim zawodzie.
Na początku lat dwudziestych jej rodzina przeniosła się do Warszawy. Mieszkali na Nalewkach, powodziło im się nieźle, dziadek Szlang miał własną farbiarnię przy Nowolipkach 66 w oficynie. Zmarł w 1933 r. Babcia Brana z domu Dębinek zajmowała się domem. Pamiętam ją bardzo dobrze, bo dużo z nią przebywałam, gdyż mieszkaliśmy razem. Mama, najstarsza, miała jeszcze cztery siostry i brata. Z całej rodziny przeżyli w ZSRR: moja ciocia Aleksandra Bonk i najmłodszy jedyny brat mamy Jerzy Szlang.
Urodziłam się jako pierwsze dziecko w jednej i drugiej rodzinie. Można sobie wyobrazić, jak byłam kochana i rozpieszczana. Nazywano mnie Haneczką. W rodzinie były tendencje asymilacyjne, ojca nazywano Leonem, mamę Ewą.
Wybuch wojny w 1939 r. oznaczał rozstanie z całą wielką rodziną. Rodzice postanowili uciekać na Wschód na tereny zajęte przez Rosję. Osiedliliśmy się w Białymstoku. Dzięki temu żyliśmy stosunkowo spokojnie do czerwca 1941 r.
Niemcy prawie od razu utworzyli w Białymstoku getto – istniało już pod koniec lipca 1941 r. Mieszkaliśmy na ulicy Warszawskiej, która nie należała do getta, a więc musieliśmy się przeprowadzić. Podczas przewożenia rzeczy do dzielnicy żydowskiej Niemcy aresztowali moją mamę.
Furman Polak, który przywiózł rzeczy pod wskazany adres, powiedział nam, że jakaś kobieta pokazała mamę Niemcom mówiąc :
„To Żydówka i komunistka”. To wystarczyło. Mamy już nigdy nie zobaczyłam. Do dziś nie wiemy, jak zginęła. Domyślamy się , że ją rozstrzelano. Mama nigdy nie należała do partii komunistycznej, była tylko członkiem tzw. MOPR-u (Międzynarodowej Organizacji Pomocy Rewolucjonistom).
Utrata matki była wielkim przeżyciem, zawsze mi jej brakowało, zazdrościłam koleżankom, które miały matki i chyba dopiero wtedy, gdy sama stałam się matką, przestałam cierpieć.
W getcie białostockim mieszkaliśmy przy ulicy Nowy Świat 22 razem z siostrą mamy Reginą-Renią. Męża jej wcielono do armii sowieckiej. Była w ósmym miesiącu ciąży i w sierpniu 1941 urodziła w szpitalu w getcie córeczkę Danusię.
Nasze mieszkanie składało się z trzech pokoi i niedużej służbówki. W każdym z pokoi gnieździło się od czterech do dziewięciu osób. W naszym – Renia z Danusią, mój tatuś i ja. Sąsiednią, ciemną służbówkę, zajmowała moja druga ciocia Henia z mężem Zygmuntem i synkiem Markiem, cztery lata młodszym ode mnie. Obie ciotki czyniły wszystko, by zastąpić mi matkę.
W tymże pokoju z nami również mieszkała Edzia Nejman z synem Jankiem. Była nauczycielką, która pracowała jako służąca u doktora Kierszmana, świetnego okulisty białostockiego. Dzięki temu miała zawsze jedzenie, ale zamykała je w szafie przed innymi.
W pozostałych dwóch pokojach mieszkała jeszcze rodzina Trachimowskich:rodzice z trzema dorosłymi synami i dwiema synowymi, z których jedna miała małe dziecko. Czwarty pokój zajmowała rodzina, której nazwiska nie pamiętam. Było tam troje dzieci w wieku moim i Marka. Dzięki temu mieliśmy zawsze towarzystwo do zabawy.
Nie obchodziło się jednak bez swarów i kłótni, bo jedna kobieta zaglądała drugiej w garnki, a zasoby nie były jednakowe. Dzieci też patrzyły innym w talerze. Po jakimś czasie w każdym pokoju ustawiono kuchenkę z rurą do komina lub okna, na której gotowano i jednocześnie ogrzewano pomieszczenie.
Mój ojciec pracował w magazynach poza gettem. Codziennie wychodził rano i wracał późno. Do domu przynosił produkty żywnościowe z magazynów – Niemcy pozwalali zabierać przypalony cukier karmel. Zdobywał też stale kaszę jaglaną, kartofle i inne artykuły spożywcze. W getcie istniały sklepy w prywatnych mieszkaniach. Kupowano bardzo małe ilości: pamiętam, jak Renia posyłała mnie po dwa deka masła lub cukru.
W początkowym okresie jesienią 1941 r. w getcie było ciężko, ale jeszcze można było żyć. Ludzie wierzyli, że to się niedługo skończy. W 1942 r., po akcji w Warszawie, zaczęto już wyraźnie mówić o likwidacji Żydów.
Chodziłam wtedy do szkoły, a właściwie na rodzaj kompletów. Nie była to regularna nauka. Prawie nie pamiętam, abyśmy pisali lub rachowali. Nasza nauczycielka, pani Renia, niestety zapomniałam jej nazwisko, najczęściej czytała nam książki, na przykład „Serce Amicisa”, „Wśród naszych łąk i borów”, a także uczyła nas na pamięć wierszy i to bardzo poważnych jak na nasz wiek, na przykład, „Ojca zadżumionych” Słowackiego czy „Białą Szatę” nieznanego mi autora lub „Wędrowało sobie słonko” Adama Asnyka.
Prowadziła też różne zabawy, od czasu do czasu urządzałyśmy przedstawienia i chodziliśmy do ogrodu Pragiego oglądać drzewa i rośliny. Dziś z podziwem myślę o tej kobiecie, która starała się w małych dzieciach budzić hart ducha. Słuchając „Ojca zadżumionych” Słowackiego rozumieliśmy, że mimo ogromnego bólu po stracie najbliższych musimy żyć dalej.
Pani Renia uczyła nas też kłamać. Tak! Kazała sobie patrzeć prosto w oczy, bez mrugnięcia i odwracania wzroku, i powtarzać: „Nie jestem Żydem”. Już wtedy wiedziała – i mówiła nam często – że większość zginie, ale ktoś musi przeżyć, a ci co przeżyją, winni opowiedzieć światu to, co z nami Niemcy robili.
Wśród dzieci toczyły się rozmowy o tym, kto ma „aryjską” twarz, a kto nie, i kto może przeżyć, a kto nie. Najważniejsza jest odwaga, mówiła pani Renia, trzeba kłamać, nie przyznawać się do żydostwa, bo to oznacza śmierć. Myślę, że przeżyłam wojnę dzięki tej mądrej kobiecie, która uczyła nas, jak zachować się w tych strasznych czasach.
Na początku 1943 r. ojciec mój znalazł Polaków, którzy zgodzili się wywieźć mnie na wieś jako sierotę-katoliczkę z Warszawy.
Którejś lutowej nocy, ciemnej i zimnej – dziś wiem z lektury, że był to 5 luty 1943 r.
Pierwsza akcja likwidacyjna w getcie białostockim miała miejsce 5-12 lutego 1943 r. zob. Bernard Mark, Ruch oporu w getcie białostockim. Samoobrona, zagłada, powstanie, Warszawa 1952. s. 150.
– Tatuś wyprowadził mnie przez płot poza getto przy Częstochowskiej lub Polnej, tego już nie pamiętam. Nie odczuwałam żadnego strachu, traktowałam to jako przygodę. Poszliśmy w stronę kościoła Farnego. Tam tatuś mnie zostawił. Adres miałam „w głowie” i zaszyty w sukience. Ojciec uważał, że niebezpiecznie jest iść razem, kazał mi więc trochę poczekać, a potem pójść pod wskazany adres. Chwilę postałam, zrobiło mi się zimno, ruszyłam więc naprzód. Zatrzymałam się przed domem, gdzie było światło i… trafiłam prosto do Schupo.
Tam od razu zaczęto mnie wypytywać. Znalazł się polski tłumacz, który mnie zapytał o imię i nazwisko i inne rzeczy, których już nie pamiętam. Wiedziałam, co mam mówić, i na początku wszystko szło dobrze. Potem kazał mi się przeżegnać. Pierwszy raz się z tym spotkałam. Nie wiedziałam, o co chodzi. Kazał mi mówić „Ojcze nasz” – ja też nic. Dla nich było jasne, kim jestem.
Właśnie szedł oddział do getta na pierwszą akcję wysiedleńczą, zabrali mnie więc ze sobą. Na wartowni zobaczył mnie znajomy policjant i zaprowadził do swojej rodziny, która wtedy była jeszcze chroniona.
Akcja trwała od ósmej rano do czwartej-piątej po południu. Potem dowiedziałam się, że ciocia Renia z Danusią są w fabryce dziewiarskiej na Białostoczańskiej. Zatrudnieni korzystali jeszcze z pewnej ochrony. Po szłam tam. Nim ją odszukałam, minęło sporo czasu. Zaglądałam do każdej klitki przegrodzonej prześcieradłami. Ludzie patrzyli na mnie jak na intruza. Wreszcie za jednym z prześcieradeł znalazłam ją.
Kiedy mnie zobaczyła, oczy jej stały się ogromne jak spodki. „Po co tu przyszłaś?! – zaczęła krzyczeć histerycznie – przecież byłaś już poza gettem!” Dopiero kiedy jej wszystko opowiedziałam, przytuliła mnie do siebie i zapytała: „Co zjesz?” Nie pamiętam, abym była w ogóle głodna po całym dniu. Marzyłam tylko o tym, żeby się rozebrać. Wychodząc z getta miałam na sobie kilka par majtek, kilka koszul, ileś par skarpet, pończoch, dwie sukienki i płaszcz, a także czapkę pilotkę wciąganą przez głowę. Po całym dniu byłam zmęczona, i największą ulgę przyniosło mi zdjęcie tego wszystkiego i umycie się. Miska wody i ogromne oczy Reni najbardziej utkwiły mi w pamięci.
W fabryce tej przebywaliśmy cały tydzień, po czym „akcja” się skończyła, i pozwolono nam wszystkim pójść do domu. Udaliśmy się do swojego pokoju na Nowy Świat. Pod wieczór przyszedł tatuś. Spojrzał na mnie i powiedział:„Ty żyjesz? Myślałem, że cię już nigdy nie zobaczę. Zaraz potem, jak cię zostawiłem przy kościele, wróciłem obawiając się, że możesz nie trafić, ale ciebie już nie było”.
No i wtedy opowiedzieliśmy sobie wszystko i tatuś stwierdził: „Jutro wychodzimy drugi raz, ale teraz już pójdziemy razem. Najwyżej oboje zginiemy”.
Tej samej nocy znów przeszliśmy przez płot i tatuś zaprowadził mnie do Jadwigi i Michała Skalskich na ulicę Rzemieślniczą w dzielnicy Ogrodniczki. Państwo Skalscy mieli córkę Halinę, a pani Jadwiga jeszcze siostrę Wandę. W ich domu już wtedy ukrywało się małżeństwo Wajsfeldów.
Plan był taki: żeby uchodzić za Polkę, muszę nauczyć się wszystkich modlitw oraz jak się zachowywać w kościele. Potem zawiozą mnie na wieś do rodziny, z którą siostry Jadwiga i Wanda handlowały. Gospodyni chciała wziąć biedną sierotę z Warszawy: miała dwóch synów, a pragnęła mieć też córeczkę. Początkowo zamierzano dać mi metrykę Haliny Skalskiej, ale potem uznano, że byłoby to niebezpieczne, bo w razie czego łatwo dojść prawdy. Jednak do imienia Halina już się przyzwyczaiłam i tak się nazywam do dzisiaj.
Po niedługim czasie przygotowań, kiedy wszystko, co należało znać, umiałam na pamięć, pojechałyśmy na wieś. Wieś, a właściwie miasteczko, nazywało się Suraż. Przed wojną mieszkało tam sporo Żydów. Do dziś jest tam ogrodzony niezniszczonym murem cmentarz żydowski, ale macew już nie ma…
Gospodarstwo rodziny Leszczyńskich, gdzie miałam zostać, leżało na kolonii oddalonej około półtora kilometra od wsi.
Jechałyśmy z Białegostoku kilka stacji pociągiem, a potem szliśmy piechotą prze las.
Rodzina Leszczyńskich przyjęła mnie bardzo dobrze. Szczególnie dużo serca okazywała mi Zofia Leszczyńska – ciocia Zosia. Jej trzeci mąż pan Klemens był całkowicie pod pantoflem żony. Leszczyńska miała dwóch synów. Lonia Gryczuk z pierwszego małżeństwa był już wtedy żonaty z Marysią i mieli dwuletniego synka Loniusia. Najbardziej dokuczał mi młodszy, piętnastoletni Ziutek Leszczyński.
Znalazłam jednak i na niego sposób. Mimo że byłam młodsza o pięć lat, płynnie czytałam i opowiadałam. W domu Leszczyńskich nie było ani jednej książki poza książeczką do nabożeństwa. W getcie czytałam już dużo, znałam dobrze bajki braci Grimm, „Robinsona Cruzoe”, „Podróże Guliwera”, wspomniane już „Serce Amicisa” i inne . Ziutek czytał słabo, ale chętnie słuchał. Jak mi za mocno dokuczał, szantażowałam go, że nic mu nie opowiem.
Najczęściej w zimowe niedziele, kiedy dorośli szli do kościoła, a my zostawaliśmy w domu, opowiadałam mu bajki Grimma. Powoli zdobywałam przewagę nad nim, ale był to chłopak niemiły i sprytny. Ciągle podejrzewał, że jestem Żydówką, choć cała pozostała rodzina była głęboko przekonana o tym, że jestem katolicką sierotą z Warszawy.
Ziutek chodził przed wojną do szkoły podstawowej z żydowskimi dziećmi, znał kilka słów po żydowsku i stale próbował mnie zagadywać. Bardzo się pilnowałam i udawałam, że nie wiem, o co chodzi. W zasadzie nie znałam żydowskiego, ale po półtorarocznym pobycie w getcie byłam trochę osłuchana i dużo rozumiałam.
Warunki życia na wsi były zupełnie inne niż w mieście, a ja po raz pierwszy znalazłam się w środowisku nieżydowskim, o całkowicie odmiennej obyczajowości. Chodziło się „za stodołę”, myło się trochę ręce i twarz i to nie zawsze. Woda ze studni była zimna, a ja trafiłam do Suraża na przełomie lutego i marca 1943 r. w drugim tygodniu Wielkiego Postu.
Dzieci pracowały na równi z dorosłymi. Zimą i wczesną wiosną nie było tej pracy za wiele, ale ciocia Zosia uważała, że nie ma co siedzieć z założonymi rękoma. Zaczęto uczyć mnie robić na drutach. Potrzebne były skarpety. Swoją pierwszą skarpetę robiłam trzy miesiące.
Zimą w kuchni stał warsztat tkacki, na którym tkano płótno lniane i sukno wełniane. Ta praca bardzo mi się podobała, ale mnie do niej nie dopuszczano. Ponieważ w pracach na drutach byłam dość zręczna, ciocia Zosia orzekła, że w przyszłości pójdę na naukę do krawcowej. Ten pomysł nie podobał mi się tak dalece, że do dziś nie lubię szyć.
Zgodnie z tym, czego mnie nauczono w domu, i o czym słyszałam w szkole, robiłam wszystko, co mi kazano. Tatuś na pożegnanie obiecał mi, że napewno po mnie przyjdzie. Mocno w to wierzyłam. Życie na wsi toczyło się swoim torem. Wojna tu docierała jakby odbitym echem.
Wprawdzie w mojej rodzinie dzieci w getcie nie odczuwały głodu w takim stopniu jak dorośli, ale tam prawie nie widziałam mleka i normalnego jedzenia. Na wsi nabiału nie brakowało. I nie tylko nabiału. W porównaniu z życiem w getcie było nadzwyczajnie. Jednakże wszyscy siedząc razem przy stole jedli z jednej miski. Mnie posadziła ciocia Zosia oddzielnie. Jadłam tak wolno, że nie zdążyłabym się najeść. Ciocia Zosia litując się nad sierotą podsuwała mi lepsze kąski.
Przyszło lato i pasienie krów. Początkowo uczył mnie tej umiejętności Ziutek. Później pasłam sama lub z innymi dziećmi.
Któregoś dnia paśliśmy z Ziutkiem krowy koło żydowskiego cmentarza i on mnie zapytał -Ty wiesz, że tu jest żydowski cmentarz?- No to co? – powiedziałam patrząc mu prosto w oczy ani mrugnąwszy. – Byłaś na pogrzebie swojej mamusi? – zapytał mnie Ziutek. – Tak – powiedziałam. – A jak ją pochowano? – Jak to jak, zawiniętą w prześcieradle – odpowiedziałam. Przypadkowo w getcie byłam na żydowskim po grzebie.
– To ty jesteś Żydówka – z satysfakcją powiedział Ziutek. – Co ty gadasz, dlaczego? – odpowiedziałam. – Katolików chowa się inaczej. – Wtedy Ziutek wyjaśnił mi,jak wygląda katolicki pogrzeb, jak ubrane są kobiety i mężczyźni do trumny.
Z przerażeniem zrozumiałam, że wszystko się wydało. Moim pierwszym uczuciem było, jak strasznie zawiodłam rodzinę i panią Renię, moją nauczycielkę. Tak się starałam , i w końcu po trzech miesiącach wyszło na jaw…
Wieczorem, kiedy wróciliśmy z krowami do domu, Ziutek zwracając się do całej rodziny powiedział:„Halina jest Żydówką i wszyscy przez nią zginiemy”. – Co ty pleciesz? – zaczęła ciocia Zosia do syna. Wtedy on opowiedział o naszej rozmowie. Rodzina była przerażona. Za ukrywanie Żydów groziła śmierć.
– Jak tylko Skalska przyjedzie, zaraz ją oddamy – zdecydowała ciocia Zosia. – Co ja powiem w domu cioci Reni i tacie? – myślałam ze smutkiem.
Ale Skalska nie przyjeżdżała. Minęło kilka dni i Leszczyńscy niecierpliwili się coraz bardziej, nie znali bowiem jej adresu. W końcu ciocia nie wytrzymała, poszła do księdza. Wróciła bardzo zadowolona. Ksiądz powiedział – oznajmiła – że trzeba z dziecka zrobić prawdziwą katoliczkę. Ochrzcić i posłać zarazem z dziećmi do pierwszej komunii. Wtedy nikt się niczego nie domyśli, a ciocia Zosia będzie miała wielką zasługę u Boga za nawrócenie niewiernej duszy.
Decyzję ich przyjęłam z radością. – Wszystko, byle nie powrót do getta – myślałam. Poszłam z ciocią do księdza, który się szybko zorientował, że dobrze czytam, dał mi katechizm, powiedział, że mam się sama nauczyć i nie muszę codziennie przychodzić do kościoła na zajęcia. Z kolonii do kościoła było około czterech kilometrów.
Przed samą komunią zostałam przepytana z całego katechizmu. Żadnych problemów nie było. Wiedziałam, że muszę wszystko umieć, nie było to też trudne. Zostałam ochrzczona i poszłam do komunii z innymi dziećmi.
Przyzwyczajono się do mnie w Surażu, a u Leszczyńskich traktowano mnie jak córkę, chociaż powiedziałam im, że mam ojca, który na pewno po mnie przyjedzie. Któregoś dnia latem – była to druga połowa sierpnia – kiedy wróciłam z krowami z pastwiska, podszedł do mnie Ziutek i powiedział – Dziś spalono całe getto i twój tata po ciebie nie wróci. Teraz jesteś nasza. Nic na to nie odpowiedziałam, ale pomyślałam sobie – nigdy. Wierzyłam, że tatuś po mnie przyjedzie. Zawsze dotrzymywał słowa.
Życie na wsi odmierzały pory roku. Ciągle mówiło się, że front już blisko i że Niemcy zastaną wyparci przez „Ruskich”. Na przełomie czerwca i lipca 1944 r. rozpoczęła się ofensywa. Suraż leżący nad Narwią miał znaczenie strategiczne. Wiadomo było, że trzeba uciekać. W okolicznym, błotnistym lesie wykopano ziemianki, w których przez dwa tygodnie przeżywaliśmy ostrzał artyleryjski. W rezultacie ofensywy Suraż został częściowo spalony, między innymi spłonął dom Leszczyńskich na kolonii. Zamieszkaliśmy u sąsiadów w samej wsi.
Pamiętam, że byłam sama w domu pilnując rzeczy, Leszczyńscy gdzieś wyszli, kiedy ktoś zapukał i prawie od razu wszedł. W pierwszej chwili nie poznałam swego taty. Obraz, jaki mi pozostał w pamięci, był inny, choć minęło tylko półtora roku. Radość moja nie miała granic. Zaczęliśmy się nawzajem wypytywać o wszystko. Okazało się, że ojciec wyskoczył z pociągu wiozącego Żydów do Treblinki i nocami przedzierał się do Białegostoku, do Skalskich.
Ciocia Renia z Danusią zginęły w Treblince. Ciocia Henia podjęła heroiczną decyzję – mimo semickiego wyglądu postanowiła za wszelką ceną uratować syna. Zdobyła „aryjskie papiery” i zamieszkała po „aryjskiej stronie”. Udało im się przeżyć, głównie dzięki temu, że chłopiec nie był obrzezany. Donosy sąsiadów, że są Żydami, nie odniosły skutku. Każde badanie na Gestapo poprzedzały wszak oględziny.
Henia opowiadała mi po wojnie, że podczas ostatniego przesłuchania była przekonana, że nie wyjdą cało. Przesłuchiwano ją i sześcioletniego Marka w oddzielnych pokojach. Kiedy usłyszała, że chłopiec płacze, poczuła, że dłużej nie wytrzyma i postawiła wszystko na jedną kartę. Kiedy gestapowiec zaczął się jej przyglądać i powiedział – Przecież ty masz żydowski nos, po co się wypierasz?- odpowiedziała mu wtedy zdecydowanie i bezczelnie – A ty jaki masz nos, popatrz w lustro! Podobno Niemiec zbladł i przesłuchanie zakończyło się wypuszczeniem obojga. Kiedy wrócili do mieszkania, okazało się, że ich rzeczy zostały rozkradzione. Wojnę szczęśliwie przeżyli.
W czasie naszej rozmowy z ojcem nadeszli Leszczyńscy. Tatuś gorąco dziękował im za wszystko i prosił, aby mnie przez jakiś czas zatrzymali. W mieście nie było warunków do życia.
Nasze losy powojenne potoczyły się tak, jak losy innych Żydów, którzy przeżyli okupację hitlerowską na ziemiach polskich. Nie chcieliśmy być Żydami. Strach bycia Żydem stał się naszym kompleksem.
Przez ponad czterdzieści lat nie przyznawałam się do żydowskości. Czy można jednak uciec od siebie? W 1978 r. dzięki mojemu wujowi z Frankfurtu pojechałam nielegalnie z Niemiec do Izraela. Bardzo mi się tam podobało. Moje córki były już prawie dorosłe. Z mężem byłam rozwiedziona. Postanowiłam wyjechać do Izraela na stałe. W 1979 r. w październiku złożyłam podanie o wyjazd. Zezwolenia nie dostałam, ale wyrzucono mnie z pracy.
Po dwudziestu latach nienagannej pracy w szkolnictwie straciłam wszystko. Przyczyną odmowy – według ówczesnych władz polskich – był wyjazd mojej młodszej córki Magdy w 1978 r. (miała 21 lat) do Francji, skąd już nie wróciła. Obecnie Magda mieszka z mężem w Melbourne, gdzie prowadzą zakład rzemiosła artystycznego – witraże i rzeźba.
Starsza córka – Ewa pozostała w Polsce. Jest naukowcem w dziedzinie biochemii i fitopatologii. Zawsze marzyłam, by powrócić do Warszawy, gdzie mieszkałam przed wojną z rodzicami. Decyzję swoją zrealizowałam w 1986 r. Podjęłam pracę w Żydowskim Instytucie Historycznym.
Warszawa, 1992 r.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl