Helena Choynowska (Alter), urodzona w 1935 r.
Relacja z pobytu w getcie lwowskim
Wspomnienie czyta Weronika Nockowska
Na wstępie tego wspomnienia krótkie wyjaśnienie: pisze ją dorosły człowiek, ale o sprawach, które widziane były oczami sześcio-siedmioletniego dziecka. Stąd brak w niej np. konkretnych dat, a na całość składają się raczej poszczególne obrazy niż chronologiczny opis wydarzeń.
Krótko po wkroczeniu Niemców do Lwowa zostaliśmy wyrzuceni z naszego mieszkania przy ulicy Łyczakowskiej 63. Mieszkanie zajął Ukrainiec z rodziną. Razem z meblami. Na prośbę mojej matki Gustawy Alter, żeby pozwolił zabrać moje dziecinne łóżeczko, powiedział: „Nie, już dosyć naspaliście się na miękkim”.
Przeprowadziliśmy się do dzielnicy wyznaczonej przez Niemców dla Żydów. Z tego okresu pamiętam wiele „akcji”: raz szukali np. futer, innym razem zabierali tylko dzieci (mama zaścielała mnie wówczas w pościel zgromadzoną na jednym łóżku), a najczęściej ładowali na samochody wszystkich znalezionych w domu Żydów, całymi rodzinami.
W tym czasie mój ojciec i dziadek chodzili jeszcze do pracy poza dzielnicę żydowską, a ponieważ dom, w którym mieszkaliśmy, miał w piwnicy bardzo długi korytarz, od którego z jednej strony małe okienka wychodziły na podwórze, a z drugiej drzwi do poszczególnych piwniczek – codziennie o świcie schodziły tam kobiety z większymi dziećmi (żeby nie płakały),a mężczyźni przed pójściem do pracy zamurowywali koniec korytarza razem z ostatnią piwniczką, w której siedziałyśmy do ich powrotu z pracy, kiedy nas „odmurowywali”.
Przez okienko widziałyśmy, jak na podwórze podjeżdżały ciężarówki, na które ładowano i wywożono naszych sąsiadów. Tam przetrwaliśmy do chwili utworzenia zamkniętego getta. Pamiętam przeprowadzkę w stronę Zamarstynowa przez most (czy też wiadukt), na którego początku stali strażnicy i sprawdzali „dobytek”. Myślę, że naszym największym skarbem była kupka węgla, z której połowę kazali nam zrzucić. Byliśmy szczęśliwi, że udało się przewieźć drugą połowę.
W getcie zamieszkaliśmy już nie w samodzielnym mieszkaniu, ale w kilkudziesięcioosobowym baraku. Było nas wtedy jeszcze kilkoro; moi rodzice, dziadkowie i brat mojej matki. Mężczyźni w dalszym ciągu mieli przepustki i chodzili do pracy.
Któregoś dnia, w zimie, nie wrócił do domu mój ojciec i wujek. Po jakimś czasie przyszedł mężczyzna, który uciekł z transportu i przyniósł króciutki list od ojca Rachmiela Altera. Pamiętam każde słowo tej karteczki. Żegnał się z nami, wiedział, że jedzie do Bełżca.
W tym czasie warunki życia były już straszne – zimno, wielki głód, pamiętam, że chleb chowano tylko dla mężczyzn, bo pracują (moja matka kładła chleb wysoko na szafę, żebym w nocy nie mogła do niego sięgnąć, a śnił mi się ciągle).
W baraku były wszy i tyfus. Mój dziadek wychodził „na zewnątrz” do pracy, cyklinował podłogi w nowobudowanych domach. Czasem udawało nam się wyjść razem z nim i przesiedzieć w cieple cały dzień na budowie, żeby wrócić do getta wieczorem, kiedy już było trochę bezpieczniej.
Nocami mój dziadek razem z kilkoma jeszcze mężczyznami z baraku kopali – maskowany na dzień deskami – dół pod podłogą. Był niewielki, ale kiedy skończyła się możliwość wychodzenia z dziadkiem na budowę, tam właśnie przesiedzieliśmy kilka „akcji”. Po którejś kolejnej, kiedy nad głowami zapanowała już cisza, wyszliśmy, a w naszym baraku i w sąsiednich nie było już nikogo ze znajomych. Po kilku godzinach zjawiło się kilka osób, którym udało się gdzieś ukryć.
Wtedy moja matka podjęła pierwszą próbę ucieczki z getta. Zdobyła fałszywe papiery, marne, na dobre nie miała pieniędzy. Mówiła mi potem, że kiedy brało się je pod światło, widać było wyraźnie „przeróbki”. Ja byłam „kurierem” na „stronę aryjską”, miałam „dobry wygląd”. Zjawił się kuzyn rodziców z małą dziewczynką, prosił, żeby matka i ją próbowała ratować. Wsparł nas finansowo, czym mógł, i tak zaopatrzone, w trójkę wydostałyśmy się z getta.
Matka postanowiła natychmiast opuścić Lwów, gdzie mieszkała całe życie i łatwo mogła zostać rozpoznana. Niestety, dotarłyśmy tylko na dworzec. Tam zastąpił nam drogę mężczyzna w cywilu, ale mówiący po niemiecku,i zabrał nas na posterunek kolejowy. Był w nim sam.
Bardzo interesowała go zawartość walizek, mnie i moją małą kuzynkę wypytywał, gdzie mama kazała nam schować pierścionki (których niestety nie było), najbardziej jednak zainteresowało go zdjęcie mojego ojca, które znalazł w torebce matki. Rozpoznał go, podobnie jak moja matka wiedziała, z kim rozmawia, ale nie zdradzała się z tą wiedzą. Otóż był to człowiek, który przed moim urodzeniem bywał w naszym domu. Jego brat w czasie studiów wynajmował u moich rodziców pokój.
Nazywał się Kołcz (to wiem od matki z późniejszego, powojennego już okresu, kiedy próbowała go odnaleźć. Udało się, ale ktoś z przyjaciół poradził jej, żeby zostawiła tę sprawę, bo jest samotną kobietą, a obydwaj bracia Kołczowie są pracownikami Urzędu Bezpieczeństwa. Mieszkali wówczas w Zakopanem).
Wracając do tamtego wieczoru; było już ciemno, kiedy wyszliśmy z posterunku, a on powiedział, że teraz zaprowadzi nas na Gestapo. Przez całą drogę bardzo go prosiłam, żeby nas puścił, aż zatrzymał się i powiedział:„wracajcie sobie do getta”. Zabrał walizki i pieniądze, zostawił matce w torebce papiery i drobne na nocny tramwaj i poszedł.
Znalazłyśmy się znowu w getcie. Chyba po kilku zaledwie dniach podjęłyśmy z matką następną próbę. Samo wyjście z getta było już dość łatwe, nie trzeba było nawet przechodzić przez posterunki – po prostu okoliczna ludność rozbierała już okalające getto płoty na opał. Tym razem cały nasz dobytek mieścił się w jednej teczce (jakaś zmiana bielizny).
Poszłyśmy do dozorcy naszego byłego domu sprzed wojny, nazywał się Mielnik. Przechowywał nas przez dwie albo trzy noce w piwnicy i znalazł w tym samym domu starą kobietę, która zgodziła się mnie przyjąć. Matka chciała dostać się do Warszawy i potem mnie tam sprowadzić. Ale jeszcze przesiedziała w tej piwnicy kilka nocy.
Kiedy staruszka, u której byłam (głodna i zmarznięta, bo nie dawała mi prawie zupełnie jedzenia), upewniła się, że matki już nie ma, wyrzuciła mnie któregoś wieczoru z domu. Znałam tylko jeden adres – przyjaciółki mojej starszej siostry – Nuśki (Eugenii) Węgrzyn i tam poszłam. Ona i jej rodzice zajęli się mną, nakarmili i odwszyli. Byłam u nich do czasu, kiedy ustalili, gdzie jest moja matka, do której ta właśnie przyjaciółka mojej siostry mnie zawiozła.
Jednak do końca wojny nie byłyśmy razem. Matka pracowała w Warszawie jako służąca, ja u chłopa we wsi Wiśniewo za Mińskiem Mazowieckim pasłam krowy. Ale to już inna, nie gettowa historia.
Warszawa, październik 1992 r.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl