Henryk Hajwentreger, urodzony w 1937 r.? (2)
Dwa puszki wystarczą…
[Publikujemy dwa wspomnienia Henryka Hajwentregera. Drugie można przeczytać wybierając „Henryk Hajwentreger (1)” w zakładce „wyszukaj wspomnienie”]
Wspomnienie czyta Sławomir Holland
Jak pan przeżył wojnę? Co pan z tego okresu pamięta?
To brzmi nieprawdopodobnie, ale pamiętam dokładnie, jak siedziałem w wózku, który mama pchała przez jakieś piachy, i jak mama obierała wtedy banana. Wózek grzązł w piachu. Ten piach to były warszawskie ulice, kopanorowy, okopy.
Ojciec mój, Masze Hajwentreger, pięknie śpiewał, był kantorem w synagodze. Zawsze lubiłem te uroczyste zgromadzenia synagogalne. Pamiętam mykwę, jak ojciec mnie wycierał dużym ręcznikiem. Doskonale przypominam sobie też rodzinne spotkania szabasowe. To są bardzo miłe wspomnienia. Albo – na jednym łóżku troje dzieci, ojciec podawał kawałki chały, które maczaliśmy w winie… To było prawdopodobnie jeszcze przed gettem…
A kiedy pan się urodził?
Tego nie wiem. Sąd uznał, że przypuszczalnie w 1937 roku, ale to jest data umowna. Nikt tego nie był w stanie ustalić. Nikt, to znaczy ja, bo tylko ja zostałem z rodziny.
Pamiętam, jak zmarł mój ojciec i był pogrzeb. Zwyczajny, tradycyjny pogrzeb w Jeziornej, Piasecznie albo Konstancinie. Szukałem w tamtych miejscach jakichś śladów, ale nic nie znalazłem. Nosiłem wtedy marynareczkę, w której rozcięto mi klapę. Bardzo się zdziwiłem , dlaczego oni to robią, przecież to była zupełnie nowa marynarka. Ale tak nakazywał obyczaj.
Matka – Bronia Hajwentreger – została z trojgiem dzieci. Miałem siostrę Lucynę, brata Sylwka, i byłem ja, najmłodszy. Zaczęły się normalne życiowe kłopoty. Matka pracowała… Brat miał przystąpić do bar micwy. Bardzo mu tego zazdrościłem. Forowano go w nauce, zajmował pierwsze miejsce przy Arce. Grał na skrzypcach i uczył się Talmudu. Pocieszano mnie, że za chwilę i ja już będę mógł osiągnąć to samo co on.
Z dzieciństwa pamiętam jeszcze krzyk w nocy: „Pańska 113a pali się!” Wszyscy uciekają, opuszczają ten dom, bo płonie. Potem mieszkaliśmy na ulicy Dzielnej. Zapamiętałem nazwę, bo mówiło się – dzielna dziewczynka – a czy ulica też jest dzielna? Jakiś sklepik, w którym spałem pod ladą.
Posadzili mnie na chodniku przy rynsztoku, dali mi cynamon, który miałem sprzedawać. Nie rozumiałem, dlaczego ludzie chcą zapłacić więcej, ja nie mogłem wziąć więcej, bo przecież cynamon nie był tyle wart. Żył ki handlowej nie miałem od początku. Ale lubiłem handlować cynamonem, bo siedziałem przy deptaku i mogłem obserwować, co się dzieje na ulicy… (Na Grzybowskiej, w czasie Festiwalu Singerowskiego, odtworzono mniej więcej nastrój, jaki pamiętam z getta). To było dla mnie normalne życie, mocniejsze sprawy zaczęły się po zamknięciu getta.
Matka starała się o Ausweiss, żeby móc przechodzić na polską stronę. Pracowała wtedy w szopach, w zakładach szyjących mundury dla Niemców, i dostała takie zezwolenie. Któregoś dnia pod dom zajechała buda, ustawił się szpaler Niemców i wszystkich wyrzucali z domu. Kopano każdego, kto przechodził, żeby było szybciej. Ludzi z budynku przepychano do budy. Byłem wtedy z bratem. Udało nam się uciec ze szpaleru na podwórze, gdzie schowaliśmy się za kupą kamieni.
W pewnym momencie ktoś do nas podszedł.
– A co wy tu robicie?
– Czekamy na mamę, ona ma Ausweiss, poszła do roboty, a jak przyjdzie, musi nas znaleźć. Pozwolił nam zostać i w ten sposób po raz pierwszy się uratowaliśmy. Przyszła mama. Pamiętam, że była smutna. Ukradli jej piękny kołnierz z lisa, który chciała zamienić na chleb. Potem mama po kolei wyprowadzała nas poza teren getta, na polską stronę, gdzie za pieniądze i złoto przez pewien czas nas dożywiano.
Najpierw poszła siostra, następny był brat, na końcu ja. Znalazłem się na ulicy Puławskiej w Królikarni u państwa Aleksandrowiczów. Pan Józef Aleksandrowicz był piekarzem, to było służbowe mieszkanie przy Królikarni, nie w samym pałacu, tylko w domu pomocniczym. Dostałem jedzenie, miałem ciepłą wodę, kąpiel w balii – normalne życie poza jednym drobiazgiem – nie wolno mi było stanąć na nogi, musiałem poruszać się na kolanach, żeby mnie nie było widać przez okno.
Miałem swoje miejsce między szafą a ścianą. Takie maleńkie miejsce, że można było tylko siedzieć, a jak się chciałem położyć, to pod łóżkiem. Kiedy wychodzili z mieszkania, zamykali mnie w odpiłowanej do połowy szufladzie szafy. Musiałem się zmieścić między ścianką szafy a pozostawioną połową szuflady. Traktowano mnie dobrze, dopóki matka dostarczała ekwiwalenty za przechowywanie. Gdy getto zostało zamknięte, urwał się kontakt. Zostało tylko zdjęcie, jakieś listy… Zaczęli mnie gorzej traktować. Słyszałem: „A co ty tu robisz”, „Po cholerę się na to zgodziłam”…
Jednego roku, na imieniny Józefa, Aleksandrowiczowie zaprosili gości. Wsadzili mnie do szafy. Widocznie był tam środek przeciwmolowy, DDT, bo kichnąłem. Wtedy Aleksandrowiczowa powiedziała, że pokaże gościom jakąś swoją kreację. Otworzyła szafę i niby coś wyjmując, dała mi w łeb, żebym byłcicho… Skończyło się łagodne obejście ze mną. Siedemnastoletni syn Aleksandrowiczów kopnął mnie podkutym butem, rozkrwawił łuk brwiowy za to, że ukrzyżowałem Chrystusa. Nic z tego nie rozumiałem, ale ślad został do dzisiaj. Potem on zginął, pewnie w powstaniu warszawskim…
Okres wysiedlenia z Warszawy po po wstaniu warszawskim. Muszą opuścić Warszawę. Co zrobić z tym bagażem – ze mną? Postanowili zamknąć mnie w piwnicy. Zostawili mi woreczek z materiału z sucharami i dwie butelki soku – do dziś pamiętam – wiśniowego. Stała tam balia, w której było mnóstwo rupieci. W tej balii nocowałem. Przykrywałem się jakimiś łachami. Tam były szczury, z którymi obcowałem jak z kotami, choć trochę mnie gryzły. Kiedy zobaczyłem, że się dobierają do mojego chleba, to woreczek powiesiłem na ścianie, na gwoździu. Nie wiedziałem, że szczury chodzą też po ścianach…
Jak człowiek nie je, to czuje nie tyle głód, ile pragnienie. Sok je jeszcze potęgował. Bardzo mi się chciało pić. W ustach robiły się takie białe kulki. Nie załatwiałem się, bo nie było czym. Drzwi zamknięto od zewnątrz na kłódkę, więc nie można było wyjść, nie było szansy… W pewnym momencie usłyszałem tupot podkutych butów – jakaś ucieczka , bieganina – i do mojej piwnicy, przez przerwę między drzwiami a sufitem wpadła zadyszana postać. Przykryłem się szmatami, żeby mnie nie było widać, a on dyszy jak zwierzę. Spogląda w jedną stronę, w drugą stronę – dyszy… Jak ucichły odgłosy gonitwy, wyszedł znów przez przerwę pomiędzy sufitem a drzwiami. To mnie uratowało, bo zrobiłem tak samo.
Domek, w którym mieszkałem, był dwupiętrowy. Wszystkie drzwi były po otwierane. Dorwałem się do ziemniaków, które stały na kuchence, całe zzieleniałe. Zjadłem jak zwierzę, wypiłem resztki wody z czajnika – znowu się uratowałem. Nie bardzo moglem chodzić, nawet jak szklankę brałem do ręki, to mi wypadała, bo tak mi sztywniały ręce. Prawdopodobnie w piwnicy zachorowałem na ostre zapalenie stawów.
Obszedłem mieszkanie. Znalazłem słoik z puszkami do pudrowania, strasznie to miłe było, puszyste, miękkie. Włożyłem rękę, wziąłem sobie dwa puszki, choć można było wziąć ile się chce. Widać człowiekowi niewiele potrzeba w życiu – nawet, jak się dorwie do tego raju, to dwa puszki wystarczą.
Ruszyłem dalej przez splądrowane mieszkania i znów usłyszałem podkute buty. Schowałem się szybko między drzwiami a ścianą. Leżała tam taka kupa pościeli, jakichś brudów i wyżymaczka. Wlazłem pod pościel i przykryłem się wyżymaczką. Zapamiętałem te buty do dzisiaj – czarne, piękne, podkute bu ty, błyszczące i czyściutkie. Niemiec kopnął w wyżymaczkę, potem w tę kupę pościeli. Odchylił drzwi, i razem z drugim wywalali wszystkie szuflady. Ja znów się uratowałem, kolejny cud.
Wy szedłem powolutku na podwórze. Dookoła rosła trawa, na której stały drewniane skrzynki. Nachyliłem się nad jedną z nich. Cała się ruszała, bo były w niej pszczoły. Obsiadły mnie i pokąsały. Zacząłem płakać, aż w końcu zasnąłem na tej trawie… Pszczoły prawdopodobnie uratowały mnie od choroby stawów. Czyli kolejny cud.
Gdy się obudziłem, znów usłyszałem kroki, ale już nie podkute, normalne.
– Co ty tu robisz? – zapytał mnie.
– Mieszkam.
– A gdzie tu jest woda?
– Tu jest jakaś studnia, ale wody nie ma.
– Jak to, ty tu mieszkasz? Sam mieszkasz?
– Sam mieszkam.
– Dobra – my tu przyjeżdżamy na roboty (tam koło Królikarni kopali kartofle, pilnowali ich wartownicy w brązowych mundurach ze swastyką na rękawach)
– zaczekaj tu na mnie, jak się skończy robota, to cię wezmę do siebie, nakarmię i wszystko będzie dobrze.
Rzeczywiście, robota się skończyła i zobaczyłem go. Przyszedł, powiedział, że nie może ujawnić, że mnie wynosi, ale jego żona się mną zajmie. Wsadził mnie do worka i wiózł najpierw na rowerze, potem samochodem. Trafiłem do Rembertowa, ale nie tego za Wisłą. Dopiero później dowiedziałem się, że po stronie warszawskiej jest drugi Rembertów.
To było młode małżeństwo. Bardzo się mną zaopiekowali – odkarmili i umyli. Jednak po paru dniach okazało się, że obok jest szkoła, którą mają zasiedlić Niemcy. Trzeba mnie więc było odwieźć z powrotem. Znowu wziął mnie do worka i przewiózł jadąc na roboty do Króli karni. Wysadził mnie przy Puławskiej i powiedział:
– Pójdziesz prosto tym rowem i dojdziesz do Czerwonego Krzyża. Oni się tobą zaopiekują.
Nie chciałem do żadnego Czerwone go Krzyża, trzymałem się jego spodni. Był bardzo opiekuńczy, ale powiedział, że nie może mnie wziąć, musi wracać do roboty. Dał mi do ręki mały, pleciony koszyczek, w którym była książeczka do nabożeństwa i jakiś medalik. Rozpłakałem się, chciałem iść za nim, ale on uciekł… Po drodze spotkałem siostrę zakonną, zapytałem ją o Czerwony Krzyż, wskazała mi drogę. Zobaczyła książeczkę do nabożeństwa, bardzo się ucieszyła, pogładziła mnie po główce – po jasnoblond główce z kręconymi lokami. Tego nie zapomnę – bardzo nie lubiłem, jak wszyscy mówili: jaka śliczna dziewczynka, jakie ładne kręcone włoski.
Dotarłem do Czerwonego Krzyża. Wszedłem tam. Pani stojąca przy kuchni zobaczyła mnie, wzięła za rękę. Nie pytała o nic. To właśnie było dziwne – nikt mnie o nic nie pytał, wszyscy wiedzieli, o co chodzi. Jak usłyszę nazwisko „Topolski” – powiedziała (tak się nazywał ordynator szpitala) – mam wejść pod stół i nie wychodzić spod niego. Nakarmiła mnie, potem wzięła za rękę, otworzyła drzwi i pokazała: „patrz, na ziemi z tamtej strony leży moja córka”. Dziewczyna zauważyła mnie, pomachała ręką.
Obok Czerwonego Krzyża był dom dziecka, ale nie przyjmował dzieci, bo tam akurat panowała jakaś zakaźna choroba. Odwieziono mnie więc do Kościeliska, za Zakopanem. Wtedy po raz pierwszy w życiu jechałem pociągiem. Po jakimś czasie przyjechały dwie harcerki do opieki nad dziećmi. Jedna z nich przyjrzała mi się i spytała: „Czy ty byłeś w Pyrach”?
– Nie, nigdy – odpowiedziałem.
– A w Warszawie?
– Nigdy nie byłem w Warszawie! – Wiedziałem, że nie wolno się przyznawać, że nie wolno mi mówić prawdy
– Pamiętasz, moja mama wzięła cię za rękę i pokazała mnie. Leżałam na podłodze, byłam chora…
– Nie, nie pamiętam!
Doskonale wiedziała, że kłamię, poznała mnie. Później trochę mnie forowała. Chciałem na przykład mieć taki sam garniturek, jaki miał Piechocki, i dostałem! Pierwsze protekcyjne załatwienie sprawy. W końcu pani zapytała, czy nie chciałbym mieć prawdziwego domu, gdzieś w innym miejscu. Oczywiście powiedziałem: nie!, ale ona mi mówiła, że będę miał swój rower… W końcu dałem się przekonać. Załatwiła zezwolenie na zabranie mnie, z obietnicą, że będę adoptowany. Dla porządku ustalono orientacyjnie datę urodzenia. Wtedy nazywałem się Aleksandrowicz, po tych, którzy mnie przechowywali. Do Warszawy zabrały mnie harcerki, ale to już było po wojnie…
Pamięta pan moment zakończenia wojny?
Jeszcze z Pyr pamiętam rosyjskie samoloty lotem koszącym strzelające do ludzi… Koniec wojny zastał mnie chyba w Kościelisku. Potem wróciłem do Warszawy. Tu zostałem adoptowany, tu skończyłem studia i do dzisiaj mieszkam. Nigdy nie wyszedłem jednak z podziemia. Ułatwia mi to życie w środowisku, w którym pracuę.
Miałem dość niepospolite nazwisko, trudne do zapamiętania, ale zapamiętałem, tak jak wiele innych nazwisk, które mi się z czymś kojarzyły. Hajwentreger – jedni to tłumaczą „dźwigający niebo”, inni – „dźwigający drożdże”, „tragarz drożdży” albo „tragarz nieba”. Pamiętam też wszystkie imiona z mojej dawnej rodziny, ale szukać i pytać zacząłem po pięćdziesięciu latach…
Czy poczucie, że pochodzi pan z żydowskiej rodziny, towarzyszyło panu przez cały czas?
Kiedyś koledzy w szkole zaciągnęli mnie do ubikacji i powiedzieli: „Udowodnij, że nie jesteś Żydem”. Gdy to opowiedziałem w domu, przeniesiono mnie od razu do innej szkoły. Dojeżdżałem siedem kilometrów, ale te problemy były tam już mniej ważne. Przedtem jeszcze, na jakichś wakacjach, na koloniach, zdarzyło mi się coś podobnego. Napisałem list, przyjechali i zabrali mnie stamtąd.
Cały czas towarzyszyła mi świadomość, że muszę chodzić na klęczkach, żeby mnie nie zauważyli, wiedziałem, że moi opiekunowie są narażeni na rozstrzelanie, jeśli mnie ktoś znajdzie. Wiedziałem, że jestem chodzącym nieszczęściem…
I po wojnie też tak było?
Też. Gdy mnie pytano: „A powiedz mi, jesteś Żydziątkiem?” – moje przybrane siostry bardzo ostro reagowały: „On nie jest żadnym Żydziątkiem!” Wiedziałem po prostu, że nie ma się czym chwalić. W naszym środowisku do dzisiaj nie ma się czym chwalić.
Jak zatem doszło do tego, że rozpoczął pan swoje poszukiwania?
Opowiedziałem synowi swoją historię, gdy miał trzynaście lat. Zareagował zupełnie inaczej – że niepotrzebnie się maskuję, niepotrzebnie się ukrywam. Ten temat w nim dojrzewał i w końcu wziął mnie za kołnierz i zaprowadził do pani Małgorzaty Bonikowskiej.Poprosił o spis nazwisk, dałem mu.
Mniej więcej w tym czasie oprowadzałem wycieczkę po cmentarzu żydowskim na Bródnie. To jest taki opuszczony cmentarz, nie dla turystów. Tam ludzie płaczą, jak widzą macewy poskładane w kupę, zniszczone kamienie. W pewnym momencie – trudno uwierzyć – jedna z kobiet zapytała: „To jak ty się nazywałeś?”
– Hajwentreger.
– Tu jest napisane Haj-wen-trej-ger!
Obfotografowała macewę. Wróciła do Izraela i tam przez radio nadała informację, że jest taki człowiek, który poszukuje. Odezwała się rodzina, która nosi to samo nazwisko, pochodzi też z Jeziornej. Skontaktowali się, ja ich odwiedziłem, i zaczęły się poszukiwania. Niedawno odezwała się także jakaś rodzina z Londynu. Ci ludzie są rozproszeni po świecie, niektórzy zmienili nazwisko…
W swoim życiu obracałem się wśród ludzi, którzy mieli podobne przeżycia, ale mimo to przez pięćdziesiąt lat naprawdę nigdy nie rozmawialiśmy na te tematy. Jestem z natury wesoły i wolę być wesoły, dlatego bardzo rzadko o tym mówię. Bardzo często bywam natomiast w naszej synagodze, ale nie w poszukiwaniu Boga, tylko atmosfery…
Czy ktoś z pańskiej rodziny przeżył wojnę?
Nie.
A czy zaraz po wojnie rodzina, która pa na adoptowała, pomagała panu w poszukiwaniach?
Mimo że nie mogli darować Aleksandrowiczom, że zamknęli w piwnicy bezbronne dziecko, skazując je na pewną śmierć, postanowili pójść tam ze mną, aby odebrać zdjęcia mojej rodziny i listy pozostawione za szafą. Aleksandrowiczowie powiedzieli, że spalili wszystko,aby zatrzeć ślady. Uratowało się tylko jedno zniszczone zdjęcie mojej mamy, które miałem ze sobą w piwnicy.
Kiedyś odwiedził nas kapitan Kahane (potem był w rządzie Izraela). Chciał mnie koniecznie zabrać do Izraela, powiedział, że dostanę rower… Ale oni mi wtedy odradzili.
– I co – mówili – będziesz jak kot, zmieniał ciągle mieszkania? Zostań!
No i zostałem. Skąd się dowiedzieli? Nie wiem. Yale Reisner też zdobył zaświadczenie o mojej adopcji. On jedyny, ja przecież nie mam takich dokumentów – i Kahane mnie też znalazł, może właśnie dlatego, że byłem adoptowanym dzieckiem…
Miałem wiele propozycji, żeby zmienić kraj, żeby się przenieść, ale nie chciałem. Tu mi się zaczęło dobrze powodzić w sensie zawodowym. Bałem się, że jak pojadę gdzie indziej, to będę mu siał prowadzić jakiś sklepik.
A czy ’68 rok pana nie dotknął?
Dotknął mnie różnymi propozycjami. Masa moich znajomych wyjechała. Pakowałem ich, pomagałem im liczyć – nie wolno im było wziąć więcej niż dwa prześcieradła, dwie koszule – ale już na Dworzec Gdański bałem się iść. Nie odprowadzałem ich. Wiedziałem, że tam pilnują, że filmują…
I nigdy nie miał pan pokusy, żeby wyjść z podziemia?
Nie. Uprawiałem zawód związany z tą kulturą, z tym krajem. Nie było żadnego powodu. Czy dobrze zrobiłem, czy źle, to historia oceni.
Z Henrykiem Hajwentregerem rozmawia Ewa Koźmińska-Frejlak
Midrasz lipiec – sierpień 2005
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl