Henryka Trzcińska-Strzelecka, urodzona w 1937 r.
Ukrywał mnie dziadek
Urodziłam się 11 kwietnia 1937 roku w Warszawie. Miejsce mojego urodzenia zostało jednak zmienione w metryce.
Moja matka była Żydówką, a ojciec Polakiem. Matka nazywała się z domu Zylbersztajn, a ojciec – Stanisław Konopczyński.
Tuż przed wybuchem wojny, głównie ze względu na moją matkę, rodzice postanowili uciec przed Niemcami na Wschód – do Związku Radzieckiego. Chcieli mnie ze sobą zabrać. Miałam wówczas dwa lata i chwilowo przebywałam u dziadków ze strony ojca – Polaków, we Włocławku, bo stamtąd też pochodzili moi rodzice.
Tak więc przyjechali oni z Warszawy do Włocławka z zamiarem zabrania mnie ze sobą. Dziadkowie powiedzieli im, że jeśli zabiorą mnie na tę tułaczkę i poniewierkę, to ja, tak małe dziecko, zginę albo umrę z głodu. Rodzice pozostawili mnie u dziadków i wyjechali.
Nie byli sami, uciekali w dużej grupie ludzi, przeważnie Żydów. Uciekali na Wschód, bo zakładali, że Niemcy nie dojdą aż tak daleko
– za naszą wschodnią granicę.
Dziadkowie – Maria i Stanisław Konopczyńscy, ochrzcili mnie, zmieniając przy tym niektóre dane metrykalne: miejsce urodzenia – z Warszawy na Włocławek, imię mojej matki – z Perli na Apolonię. Wiem o tym wszystkim od dziadków.
Po wkroczeniu Niemców do Włocławka znaleźli się ludzie, którzy donosili Niemcom o tym, że moi dziadkowie mają w domu żydowskie dziecko.
Mieszkaliśmy w dużej kamienicy na pierwszym piętrze. Na parterze mieszkali od dawna państwo Krygierowie, małżeństwo mieszane – ona była Polką, on Niemcem. Pani Krygier była szlachetną kobietą. Uprzedzała moich dziadków, kiedy ma przyjść Gestapo. Mówiła do mojej babci:„Pani Konopczyńska, dzisiaj z Henią trzeba wyjść, bo przyjdą”.
Przez całą okupację w dzień i nocą byłam wyprowadzana z domu do lasu, na pole, gdzie ukrywano mnie w zbożu, w rowach porośniętych krzakami. Zimą było najgorzej. Chowaliśmy się wówczas w stajniach, żeby było cieplej. Zawsze towarzyszył mi dziadek. Ukrywał mnie przed Niemcami z narażeniem życia.
Nie wiem, skąd pani Krygier miała tak ważne dla nas informacje, ale prawdopodobnie od swojej córki, która nosiła mundur niemiecki. Wiem, że zarówno moi dziadkowie za ukrywanie dziecka żydowskiego, jak i pani Krygier za informowanie dziadków o grożącym nam niebezpieczeństwie zostaliby rozstrzelani.
Tak żyliśmy przez wszystkie lata wojny. Ukrywaliśmy się też po wsiach. Moja babcia była ze mną tygodniami poza domem. Robiła na drutach swetry lub skarpety ze starej wełny poprutej z naszej garderoby. Dawała je chłopom za miskę zupy i kawałek chleba.
Pamiętam, że chodziliśmy wszędzie piechotą i że bardzo bolały mnie nogi. Babcia przez te robótki na drutach prawie oślepła, wieczorem niemal nic nie widziała. Byłyśmy obie tak chude, że przypominałyśmy ludzkie cienie.
Pamiętam też, choć nie wiem, kiedy dokładnie to było, jak hitlerowcy przyjechali na nasze podwórko. Nikt nie zdążył mnie schować. Sama wgramoliłam się do ogromnej beczki po marmoladzie (państwo Krygierowie mieli w tym domu sklep spożywczy i wystawiali puste opakowania na podwórko) i przesiedziałam w niej do wieczora, zeskrobując resztki marmolady ze ścianek beczki. Instynktownie wiedziałam, że sama muszę się ukryć, bo nikt w tym momencie nie mógł mi pomóc. Do tej pory nie mogę patrzeć na marmoladę.
W pierwszych dniach okupacji ktoś dał znać mojej babci, że ojciec mojej matki, mój dziadek, Żyd, chce mnie zobaczyć. Dziadek był rabinem we Wlocławku,ja wiedziałam, że dziadek jest duchownym żydowskim i że „pisze listy do Pana Boga”.
Moja babcia ubrała mnie w najładniejszą sukienkę i zaprowadziła do dziadka. Nie pamiętam dokładnie miejsca, ale była to chyba synagoga. Weszłyśmy do mrocznego pomieszczenia i zobaczyłam z daleka siedzącego za pulpitem pełnym ksiąg starego człowieka z długą brodą, który kazał mi się zbliżyć na pewną odległość od siebie. Długo na mnie patrzył, a potem kazał odejść.
Kilka dni później wszystkich Żydów z Włocławka, z moim dziadkiem na czele, hitlerowcy powiązali sznurami i łańcuchami. Bijąc ich okrutnie, podpalali im brody. Potem popędzili ich gdzieś za Włocławek i tam ich zamordowali. O szczegółach dowiedziałam się dopiero po wojnie.
Po tylu latach pamiętam jeszcze wygląd dziadka – starą, wychudzoną sylwetkę z siwiuteńką brodą i długimi pejsami. Wcześniej dziadek nie utrzymywał ze mną kontaktu, bo jego córka, a moja mama wbrew jego woli wyszła za mąż za Polaka. Dla niego, ortodoksyjnego rabina, po prostu umarła. On ją „pochował” i opłakiwał.
Przez całą wojnę wegetowaliśmy z dziadkami z mojego powodu. Żyliśmy w ogromnym napięciu i byliśmy wręcz przesadnie czujni. Dziadkowie nie sypiali po nocach, stale nasłuchując. Ja zaś byłam dojrzała ponad wiek i zawsze natychmiast gotowa do ucieczki. Wtedy było to nasze codzienne życie. Dziś wspomnienia wywołują ból i łzy. Psychoza bezprawia, poniżenia i zagrożenia towarzyszyła mi od najmłodszych lat i pozostała.
O rodzicach przez ponad pięć lat żadnych wiadomości nie miałam. Starzy dziadkowie byli dla mnie wszystkim – rodzicami, całą rodziną. Tylko im zawdzięczam, że przeżyłam ten koszmar.
Po zakończeniu wojny dziadkowie oddali mnie do klasztoru sióstr urszulanek we Włocławku. Twierdzili, że to dla mojego bezpieczeństwa. Miałam już wówczas siedem lat i głęboko zakodowane milczenie związane z moim żydowskim pochodzeniem. Myślę, że tylko siostry zakonne znały prawdę o mnie. Koleżanki patrzyły na mnie zawsze trochę dziwnie – dlaczego jestem taka czarna i nie mam rodziców, tylko dziadków. Miałam tak bujną wyobraźnię, że wymyślenie bajki na swój temat nie sprawiało mi trudności.
Pamiętam, że zawsze chciałam grać aniołka w organizowanych w klasztorze dziecięcych przedstawieniach i szopkach. Mówiono mi, że nie ma czarnych aniołków. Byłam bardzo nieszczęśliwa z tego powodu, że zawsze grałam diabełka. Była to moja tragedia dziecięca. Czułam się nieszczęśliwa i wie działam już, że nawet mój święty dziadek nie może się wstawić za mną u Pana Boga.
Nie pamiętam, kiedy dowiedziałam się, że moja mama jest Żydówką, a ojciec Polakiem. Dla mnie byli po prostu ukochanymi rodzicami. Tłumaczyłam sobie tylko , że skoro nie są razem ze mną, to znaczy, że ja jestem niczyja, i dlatego muszę się ukrywać. Pocieszała mnie tylko ogromna troskliwość , której doświadczałam od mego dziadka i babci, ich opowieści o moich rodzicach i zapewnienia, że wrócą po zakończeniu wojny. Przez wiele lat marzyłam o rodzicach w ciągu dnia i w nocy. Czekałam na ich powrót do do mu stworzonego mi przez dziadków.
Nie wiem, w jaki sposób poznali się moi rodzice. Dziadkowie mówili mi, że była to piękna i szalona miłość. Rodzice byli sobie oddani i bardzo ze sobą szczęśliwi, mimo że ich małżeństwo trwało tak krótko.
Ich ucieczka na Wschód, jak to teraz rozumiem, była gestem ojca wobec matki. Pragnęli przeżyć dla mnie, swojej małej, pozostawionej we Włocławku córeczki.
Ich ucieczka była koszmarem. Podróżowali najczęściej piechotą, nocami, wy głodzeni i zziębnięci. Kiedy już znaleźli się w Związku Radzieckim, mojego ojca natychmiast aresztowano. W ten sposób rodzice zostali rozdzieleni.
Ojca wywieziono do Workuty, gdzie podobni jemu zesłańcy budowali kolej żelazną w klimacie arktycznym. Warunki w łagrach były makabryczne. Ludzie umierali z wyczerpania i głodu. Mój ojciec umierał z głodu, cierpiał na szkorbut, nazywany tam cyngą. Był tak wyczerpany, wynędzniały, wygłodzony, że nie mógł się wyprostować i chodził w kucki. Momentami nie mógł sobie przypomnieć mojego i matki imienia. Jego tkanka mózgowa zaczynała być dotknięta głodem.
Więźniowie w tym łagrze spali na okrąglakach (czyli nieokorowanych balach drewnianych). Pewnej nocy ojciec przytulił się do współwięźnia, z którym razem spał na okrąglaku. Człowiek ten stawał się coraz zimniejszy. Okazało się wkrótce, że już nie żyje. Wówczas ojciec wyjął z jego łachmanów dokumenty, a na ich miejsce włożył swoje. Od tego czasu ojciec nazywał się Stanisław Zaganiacz, zaś w łagrze pochowano Stanisława Konopczyńskiego. Niedługo potem ojciec uciekł z łagru i dostał się do armii Andersa. Przeszedł cały szlak bojowy, został ranny pod Monte Cassino. Generał Anders nie każdego Polaka wcielał do swej armii (był więc wyróżniony).
Matka w Rosji, w czasie gdy ojciec był w Workucie, przeszła gehennę.Dręczył ją głód i tyfus. Opiekował się nią Żyd, również z Włocławka. Mieszkał z nią w tym samym domu i miał pracę. Uratował matce życie. Nazywa się on Mosze Knister.
Pewnego razu przyszedł do matki jakiś człowiek i poinformował , że mój ojciec nie żyje. Powiedział, że widział, jak go grzebano w łagrze w Workucie. Po zakończeniu wojny matka przyjechała do Włocławka, aby mnie zabrać. Wyjeżdżała do Palestyny z Mosze Knisterem.
Dziadkowie nie dali wiary opowieściom o śmierci syna i namawiali matkę, by pozostała z nimi i zaczekała na powrót ojca. Matka była w tym czasie w ciąży z Knisterem . Była pewna, że jej mąż, a mój ojciec, nie żyje. Nie przystała więc na propozycję dziadków. Zostawiła mnie z nimi i wyruszyła w podróż do Palestyny, przez Austrię.
Wkrótce po wyjeździe matki przyszedł list z Anglii ze zdjęciem ojca i podpisem: Stanisław Zaganiacz. Ojciec w liście informował, że żyje i wyjeżdża do Stanów Zjednoczonych, oraz pytał o mnie i o matkę. Nie umiem opisać swojej radości z powodu tego listu. Zrozumiałam, że nie jestem już sierotą i znowu mam na kogo czekać… A miałam wówczas zaledwie dziewięć lat.
Po pewnym czasie między mną a ojcem nawiązała się korespondencja. Ojciec starał się nam pomagać, przysyłając paczki z żywnością i odzieżą dla mnie. Było nam już trochę lżej, ale dziadkowie stawali się coraz starsi i mało zarabiali. Nie wiem, z czego żyliśmy, w każdym razie głodna nie byłam.
Od matki długo nie miałam żadnych wiadomości. Skończyłam gimnazjum we Włocławku i dostałam się na studia w Akademii Medycznej w Białymstoku. Znowu nie mogłam się przyznać do mego pochodzenia i występo wałam jako całkowita sierota.
W tym czasie dostałam od matki list, który naszczęście przyszedł na adres dziadków. Odpisałam jej, informując o wszystkim, i znowu korespondencja się urwała. To może nie stało się z przyczyny mojej matki. Po prostu kontakty między Izraelem a Polską zostały zerwane.
Po ukończeniu studiów medycznych podjęłam pracę w Grudziądzu (z nakazu pracy, który wówczas obowiązywał). Wyszłam za mąż i zamieszkałam w Łasinie pod Grudziądzem.
Kiedy skończyłam dwadzieścia osiem lat, mój ojciec zaprosił mnie do siebie, do Stanów Zjednoczonych. Pomimo trudności pojechałam. Z jego fotografią w ręku. Strasznie się bałam, ale nie mogłam odmówić sobie spełnienia marzeń, które towarzyszyły mi już od wczesnego dzieciństwa – poznać własnego ojca i być z nim.
Nie wiem, jakim cudem natychmiast rozpoznaliśmy się wśród ogromnej rzeszy podróżnych na wielkim lotnisku Kennedy’ego. Nawet nie zaglądałam do zdjęcia. Był to chyba najszczęśliwszy dzień w moim życiu. Ojciec spełniał wszystkie moje marzenia i chyba odwrotnie też było podobnie. Pod koniec mojego pięciomiesięcznego pobytu oświadczył, że od kiedy mnie poznał, nie może już żyć beze mnie i bez względu na konsekwencje wraca do mnie,do Polski, na dobre i na złe.
I wkrótce przyjechał na stałe do kraju, „odrabiając” miłość ojcowską swoją troskliwością i mądrymi życiowymi naukami oraz niedosyt uczucia, którego tak doświadczałam w okresie dzieciństwa i młodości. Byliśmy ze sobą siedem lat i były to dla mnie najpiękniejsze lata.
Głód, nędza i poniewierka, jakich doznał w ZSRR i podczas całej wojny, zrobiły swoje. Zmarł przedwcześnie, w wieku 64 lat. Był wspaniałym ojcem i człowiekiem. Do końca życia kochał moją matkę. Pozostaje w mojej pamięci jako człowiek szlachetny, godny naśladowania.
Dziadkowie niestety nie doczekali przyjazdu mego ojca. Umarli w czasie, kiedy kończyłam studia i odbierałam dyplom lekarza medycyny.
Po powrocie ze Stanów urodziłam syna, Maćka. Mój ojciec go uwielbiał i dawał mu wszystko, czego nie mógł dać kiedyś mnie. Po pewnym czasie rozwiodłam się z mężem i wyjechałam z Łasina do Warszawy.
Pracowałam najpierw w szpitalu przy ulicy Kasprzaka, a następnie skierowano mnie (z uwagi na brak etatu) do pracy w Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej. Prowadziłam tam oddział higieny pracy. Zrobiłam specjalizację w tym kierunku i parę lat temu mianowano mnie państwowym terenowym inspektorem sanitarnym i dyrektorem Terenowej Stacji Sanitarno-Epidemiologicznej.
Kiedy byłam u ojca w Stanach, oboje pisaliśmy listy do matki, do Izraela. Nie było jednak żadnej odpowiedzi. Mama twierdziła potem, że cały czas do mnie pisała i wysyłała listy do Polski. Ja nic nie dostawałam. Miała natomiast wszystkie moje listy. Na okrągło je czytała i znała na pamięć.
Wkrótce po moim powrocie do Polski przyszła „odwilż”. Zaczęłyśmy się z matką kontaktować, pojechać jednak do niej nie mogłam. Dopiero po śmierci ojca stało się to możliwe. Umówiłyśmy się na spotkanie w Rumunii.
Poleciałam tam z moim synem, Maćkiem. Miał wtedy dziewięć lat.To była dla mnie i dla niego wielka tragedia – kiedy wyszłam z samolotu, okazało się, że moje dziecko jest nieodwracalnie głuche. A przedtem był muzykalnym dzieckiem (chodził na lekcje muzyki i miał swoje koncerty już w przedszkolu).
Do Rumunii lecieliśmy jakimś rozklekotanym rosyjskim samolotem. Była potworna burza. Mój syn krzyczał w samolocie, że go boli. Nic nie pomagało. Żadne cukierki, żadne przełykanie śliny i zatykanie uszu. To była cena kontaktu z moją matką.
Kiedy po latach pierwszy raz spotkałam ojca, miałam dwadzieścia osiem lat. Kiedy pierwszy raz zobaczyłam matkę, miałam trzydzieści osiem lat. Matka chciała, żebyśmy pojechali z nią do Izraela. Taki był cel jej spotkania ze mną w Rumunii. Ale ja tak od razu nie mogłam rzucić wszystkiego i uciec z nią. Wróciłam więc do Polski. Nadal utrzymywałyśmy kontakt listowny.
W latach osiemdziesiątych wyszłam powtórnie za mąż. Razem z mężem zostaliśmy zaproszeni do Izraela, gdzie oprócz matki żył mój wujek Izrae – brat matki. Matka wówczas była bardzo chora. Miała cukrzycę. W rozmowach wracała bez przerwy do czasów, kiedy była z moim ojcem. Znała na pamięć te kilka listów, które on do niej napisał. Ciągle o nim chciała rozmawiać, chociaż stale żyła z Mosze Knisterem, z którym miała dwóch dorosłych synów. W Izraelu poznałam jednego swojego brata, Abrama. Drugi w tym czasie mieszkał już w Stanach. Do tej pory go nie znam.
W Izraelu byliśmy tylko dwa tygodnie. Po powrocie bardzo często kontaktowałyśmy się z matką, głównie przez telefon. Momentami matka uciekała do przeszłości. W 1992 roku zostałam zawiadomiona, że coś się z nią stało, że upadła,jest nieprzytomna i leży w szpitalu. Wkrótce zmarła.Nie stać mnie było, aby polecieć do Izraela na pogrzeb.
Wcześniej (to było po moim i męża powrocie z Izraela) pojechał tam mój syn Maciek, na zaproszenie wujka Izraela. Celem podróży była konsultacja związana z ewentualną operacją narządu słuchu. Ponieważ jednak wykluczono taką możliwość, syn mój podjął pracę kelnera i zarobił sobie na kupno nowoczesnego aparatu słuchowego.
Przed trzema laty (1992 rok) syn ożenił się ze wspaniałą dziewczyną z Kalisza i tam zamieszkał. Jest informatykiem.
Dzieciństwo i młodość rzutuje na całe życie człowieka. Ja nadal nie wyszłam z „kryjówki”, ciągle tam tkwię i to jest silniejsze ode mnie. Mam wielu bliskich i dalszych znajomych, ale nikt, poza moim mężem, nie zna mojej przeszłości, pochodzenia, moich przeżyć i myśli. Nawet mój syn nie rozumie tego do końca, aja nie potrafię mu tego wytłumaczyć.
Dziś jestem w Stowarzyszeniu „Dzieci Holocaustu” i czuję się tu jak
w rodzinie. Nie muszę się przed nikim ukrywać. Czuję się bezpieczna i mogę być sobą.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl