Ignacy Goldwasser, urodzony w 1932 r.
W bunkrach
Filmowe wspomnienie Ignacego Goldwassera jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
Wspomnienie czyta Sławomir Holland
Borysław liczył 13 OOO Żydów. Ludność ukraińska przyjaźnie powitała wkroczenie Niemców do naszego miasta. Żydzi zaraz drugiego dnia poczuli jarzmo swego wroga.
Ukraińcy, przeważnie chłopi ze wsi, napadli na mienie żydowskie i rozpoczęli grabież. Po grabieży urządzili pogrom. Z kosami, łopatami, siekierami, widłami i innymi narzędziami dokonywali mordów na bezbronnych Żydach. Ofiar śmiertelnych było 300, prócz tego moc zmasakrowanych.
Na uciekających Żydów rzucali z dachów cegły, złapanych – bili drutem kolczastym, kamienie bruku fruwały w powietrzu. Po tym zajściu kilka tygodni było spokojnie. Dużo biednych zjawiło się w mieście, gdyż zostali obrabowani, a pracy też nigdzie nie mogli otrzymać.
Gdy Niemcy wkroczyli, my mieszkaliśmy za miastem, w dzielnicy aryjskiej na ulicy Szczepanowskiego. Kazano nam tę dzielnicę opuścić. Wprowadziliśmy się do miasta, do naszej kuzynki. Zaczęły się łapanki do kopania rowów. (…)
Kilka dni po wkroczeniu musieliśmy włożyć na ręce opaski z gwiazdą Dawida dla odróżnienia nas od reszty ludności miasta. Przebywać na ulicy wolno nam było tylko do godziny 8 wieczór. Kazano nam, Żydom, skupić się w jednej dzielnicy. Zrobiło się bardzo ciasno. Ale to nie było getto, teren nie był otoczony ani murem, ani drutem.
Mieliśmy wyjątkowe szczęście, bośmy się wprowadzili do kuzynki, gdzie mieliśmy dla siebie pokój, to jest dla trzech osób (tata, mama i ja) pokój. Ojciec pracował w chlebówce.
Chlebówka – przybudówka, w której wypiekano chleb.
W sierpniu nastąpiła druga akcja, którą przeprowadzali Niemcy, z pomocą ordnerów żydowskich. Łapali na ulicy, wyciągali ludzi z mieszkań i kryjówek, przy tym nie obeszło się bez bicia i katowania.
Ordnerzy (z niem. Ordner – porządkowy) – Żydowska Służba Porządkowa.
Najpierw wszystkich zebrano na Sammelstelle w kinie Koloseum. Tam ich trzymano bez jedzenia i picia. Leżeli jeden na drugim, tak ciasno tam było. Brud, wrzawa i nędza tam panowały. Za protekcję lub za łapówkę można było wyjść do ubikacji, w przeciwnym razie robiło się pod siebie. Łatwo sobie wyobrazić,
jak wyglądali uwięzieni.
Sammelstelle (niem.) – punkt zborny.
Potem wywieziono wszystkich, dokąd – nie wiem. W tej akcji zabrano 5000 ludzi. Po akcji myśmy wyszli z naszej·kryjówki. Gdy znaleźliśmy się na ulicy, nadjechało auto z gestapowcami i zabrali tatusia. Nasza rozpacz nie miała granic. Po trzech godzinach tata wrócił. Ładował meble dla Niemców. Byliśmy szczęśliwi, że znowu jesteśmy razem.
We wrześniu zaczęli koszarować. Niemcy wybierali fachowców i umieścili ich w kilku domach, otoczonych drewnianym płotem. Pilnował policjant ukraiński z Werkschutzu. Mieli ogólną kuchnię, z której dostawali zupę. Do tego otrzymywali ósemkę bochenka chleba bez masła.
Werkschutz (niem.) – policja fabryczna.
Niektórzy z nich trochę handlowali papierosami lub tytoniem i w ten sposób zdobywali jakieś pieniądze. Dokupywali sobie trochę żywności od Polaków. Handel ten nazywano „bazarem na pryczach”.
W sąsiednim domu mieszkał dentysta Grinszpan. U niego się leczył Niemiec, kierownik policji niemieckiej. Przed każdą akcją Niemiec zawiadamiał Grinszpana, żeby się schronił.
W październiku nastąpiła trzecia akcja. Zaczęła się ona o 7 rano. Naprzeciw nas znajdował się budynek policji ukraińskiej. Stąd przed każdą akcją wychodził Niemiec na balkon i zwoływał Żydów . Gdy on się pokazywał na balkonie, wiedzieliśmy już, że będzie akcja. Grinszpan i tym razem został uprzedzony przez Niemca, zabrał nas ze sobą do kryjówki.
Była to mała piw nica. Wejście było zatarasowane. Powietrze było tak zgęszczone, że trudno było oddychać. Zapałka się nie zapalała. Drzwi bano się otworzyć, by nikt nas nie zobaczył. W tej akcji nie zbierano na Sammelstelle, a wprost do wa gonów. Wagony były obsypane wapnem, żeby ludzie sami się podusili.
Ta akcja trwała cztery dni. Było to w październiku 1942 roku, w listopadzie nastąpiła czwarta akcja. Natychmiast opuściliśmy nasze mieszkanie. Po drodze nas złapano, zaprowadzono na policję. Tam było już ze czterdzieści osób. Niemiec nas wylegitymował, kto miał zaświadczenie o pracy, tego wy puszczał.
Mama i ja nie mieliśmy, dlatego nas zatrzymano. Po drodze, gdy nas prowadzono, udało mi się uciec. W dalszej drodze Polacy pomogli Ży dom uciekać. Kilkudziesięciu Polaków zmieszało się z Żydami i w tym zamieszaniu udało się niektórym uwolnić, w tej liczbie i mojej mamusi.
Gdy ja uciekłem, nie wiedziałem, dokąd mam się udać. Zdrada czyhała zewsząd. Długo nie można się było zastanawiać. Niedaleko była kopalnia piasku, a obok wysypywano piasek. Chciałem się ukryć w tym piasku. Tu mnie zauważyli chłopcy ukraińscy. Zażądali ode mnie wykupu, w przeciwnym razie wydadzą mnie Niemcom.
Nie było rady, oddałem mój nowy płaszcz, z którym było mi tak trudno się rozstać. Za płaszczem powędrowały dwa swetry, które miałem na sobie. Gdy wracałem, złapał mnie policjant ukraiński. Odprowadzał mnie na Sammelstelle. Przechodziliśmy koło chlebówki, gdzie tata pracował. Tata mnie zauważył i za łapówkę mnie zwolniono. Zostałem w chlebówce i dopiero późno w nocy dowiedzieliśmy się, że i mamie udało się uciec.
Do chlebówki przyszedł Polak o nazwisku Luder. Był to dobry znajomy tatusia. Zabrał mnie razem ze współpracownikiem tatusia, panem Hammermanem, i ulokował nas w swojej kryjówce. Było to miejsce, gdzie dawniej wyrabiano sól. Tę kryjówkę wykryli ukraińscy chłopcy, którzy już raz ode mnie brali wykup. Pan Hammerman dał im po 100 złotych od osoby i na razie się ich pozbyliśmy.
Co prawda był strach pozostać tu dalej, ale nie było inne go wyjścia. Na drugi dzień pan Luder przyprowadził do nas mamę. W tej kryjówce spędziliśmy cztery dni. Jeden dzień była przerwa i znowu rozpoczęła się akcja, która trwała cały miesiąc. Tę akcję przeprowadzili Niemcy z po mocą ordnerów i ukraińskiej policji.
Wyciągali ludzi z kryjówek i z mieszkań. Zbierano tych ludzi w kinie Grażyna. Zdrowych wysyłano do obozu Janowskiego. Nastąpił częściowy spokój. Dzielnicę żydowską zmniejszono. W tym czasie tata poznał Polaka, Lipińskiego. Ten nas przyjął za zapłatą do swojej kryjówki. Gdyśmy przyszli, były tam już dwie panie i dwoje dzieci w moim wieku.
Była to spiżarka o małym okienku wysoko w ścianie. Stały tam dwa łóżka i maleńka szafeczka. Spaliśmy w trójkę na jednym łóżku. Obiad jadaliśmy razem z rodziną Lipińskiego. Głodu nie odczuwaliśmy. Za pieniądze dostarczano nam jedzenie. Tata odwiedzał nas dość często. Jako pracujący na ulicy czuł się pewnie.
Przed Bożym Narodzeniem postanowiliśmy pozostać w dornu, bo dowiedzieliśmy się, że w czasie świąt nie będzie obław. I rzeczywiście, odpoczęliśmy do 15 lutego. Tego dnia znowu wyszedł Niemiec na „sławny” balkon, co zapowiadało nowe represje. Ta akcja pozostała dla mnie pamiętna.
Tym razem tata postanowił, żeby każdy z nas uciekał w inną stronę. Tata poszedł do chlebówki, a mnie wysłał do Lipińskich. Musiałem przejść przez most, który był wyjątkowo pilnowany. Wsunąłem się między chłopców, którzy szli do szkoły, i jakoś szczęśliwie udało mi się przedostać do Lipińskiego.
U niego już była przyszykowana kryjówka, prócz wspomnianej już spiżami. Zeszliśmy do kryjówki. Po dwóch godzinach przyszła mama. Po drodze i ona spotkała chłopców, od których musiała się wykupić. Oddała skórzane rękawiczki i trochę pieniędzy. Wieczorem przyszedł do nas tata. Marna i Lipińscy nalegali, żeby tata z nami pozostał. Tata twierdził, że był na policji, wylegitymował się jako pracujący – jemu nic nie grozi. Tym bardziej, że ma klucze do chlebówki, więc musi wrócić.
Następnego dnia przyszli Polacy i opowiedzieli, że zabrano wielu Żydów z opaskami „A”. Posiadaczem takowej był mój tatuś. Na trzeci dzień mama poszła do domu. W domu ojca nie było. W chlebówce pan Hammerman również nic nie wiedział o tatusiu. Okazało się, że tuż przed końcem akcji stojący przy ostatnim aucie Niemiec posłał po tatusia i wpakował go na wóz.
Znajomy policjant przyczepił tatusiowi białą kartkę, co było oznaką ordnerów, chcieli go w ten sposób uratować. Niestety, przyszedł ukraiński policjant, który znał tatusia i wiedział, że nie jest policjantem żydowskim, i odesłał go razem z innymi na śmierć pod „rzeźnią”.
Tam stracono wszystkich Żydów. Była to głęboka jama, dość długa, a nad tym drewniany pomost. Wszystkim skazańcom kazano się ustawić nago na pomoście i strzelano do nich z karabinu maszynowego. Były wypadki, że niektórzy tylko ranieni wpadali do tej jamy i zagrzebywano ich żywcem. Opisać mego bólu i bólu matki – nie potrafię. Co może być gorszego jak stracić, w tak bestialski sposób, ojca zdrowego, w kwiecie wieku (miał wówczas 42 lata).
Po tej akcji zlikwidowano dzielnicę żydowską, wszyscy mieli pójść do koszar. My również mieliśmy pójść, ale przyszedł Lipiński i zabrał nas do siebie. Ukrywaliśmy się w komórce. Od mieszkania gospodarza oddzielała nas tylko mała ścianka. Gdy przychodzili do niego goście, odczuwaliśmy strach przed zdradą. Byliśmy tam do kwietnia 1943 roku.
Otrzymaliśmy list od ciotki z Drohobycza. Zapraszała nas do siebie. Mama długo się namyślała, czy ma ryzykować. Aż w nocy 12 kwietnia ciocia przysłała po nas człowieka, z którym pojechaliśmy. Ciocia znajdowała się w lagrze. Ludzie z tego lagru pracowali w rafinerii nafty. Tu też był obóz. Obóz był pilnowany. Getto było otoczone murem.
Mama otrzymała pracę w kuchni lagrowej. Było nam nieźle. Kierownikiem lagru był Niemiec, Sobota. Gdy dowiadywaliśmy się, że Sobota ma przyjść do lagru, chowaliśmy się, wszystkie dzieci i starsi – niepracujący. Sobota znany był ze swego okrucieństwa. Opowiadano o nim, że w Samborze własnoręcznie rozstrzeliwał dzieci.
Po kilku miesiącach Sobotę wysłano na front. Nam przysłano Niemca o nazwisku Menzinger. Był o wiele lepszy od Soboty. Mówił po polsku. Upodobał sobie mego kuzyna, Jakuba Tenenbauma. Nazywał go Jasiem. Gdy chodził na kontrolę, zabierał Jasia ze sobą.
Po trzech miesiącach naszego pobytu w tym lagrze zaszło następujące wydarzenie: przybyli gestapowcy i szupowcy. Otoczyli cały obóz. Kazali
opuścić pokoje. Mama mnie prędko wpakowała pod łóżko. Inne matki również starały się gdzieś schować swoje dzieci. Gdy leżałem pod łóżkiem, gestapowcy przyszli do naszego pokoju, szperali po szufladach, zaglądali pod łóżka. Ja leżałem przy samej ścianie i cudem mnie nie zauważyli. Serce mi waliło jak młotem. Zabrano wtedy wszystkie matki z dziećmi, które wyszły na apel. Pozostały te dzieci, które cieszyły się szczególnymi względami, jak mój kuzynek.
Szupowcy (z niem. Schupo) – skrót od Schutzpolizei.
W czerwcu 1943 roku getto zostało zlikwidowane. O siódmej rano przybyli szupowcy i gestapowcy, i przystąpili do akcji. Pracujących odprawili do obozu. Moc ludzi niepracujących zdążyło uciec do naszego lagru. W naszym lagrze była ogromna piwnica, w której mieściło się do 100 osób. Ludzie sobie urządzili tu prycze, na których spali.
Uwięzionych wywieziono do Bronicy, około 15 km od Drohobycza. Tarn kazano im wykopać rowy i nieszczęśliwców stracono. Likwidacja trwała trzy dni i potem wyszliśmy z tej piwnicy. Przez pewien czas był spokój.
Przy obozie były dwie firmy, w których Żydzi pracowali. Te firmy się nazywały Umschlagstelle i Treuban. Niedługo po likwidacji getta zlikwidowano te firmy. Wówczas zmniejszono nasz lagier, dużo niepracujących zabrano. Musieliśmy się przeprowadzić, bo nasz dom znalazł się poza terenem lagru.
Zamieszkaliśmy w jednym kącie pokoju. Rafineria była oddalona o 2 km od lagru. Przy rafinerii był ogród, w którym mama na początku pracowała. Razu pewnego, gdy grupa pracujących szła do pracy, została otoczona przez szupowców. Marna też była w tej grupie. Cudem udało się jej uciec. Wiele osób zabrano wtedy do Bronicy, m.in. moją ciotkę.
W październiku przybyli ukraińscy policjanci, na czele których stał Menzinger. Złapali wszystkie dzieci, które się bawiły na podwórzu, wyciągali z mieszkań – razem zebrano ze trzydzieścioro – zawieźli na Sammelstelle, a stamtąd do Bronicy. Wówczas odkryli kryjówkę mego wujka Weissa z rodziną. Zabrano wujka, ciocię, kuzyna i kuzyneczkę. Wszystkich stracono.
Wtedy też zlikwidowano „dachówczarnię”, gdzie wyrabiano cegły i dachówki. Pracowało tam kilkadziesiąt osób. Kobiety i dzieci zostały wy wiezione do Bronicy, a zdrowi mężczyźni do pracy. Z tej placówki pozostał przy życiu wujek i kuzyn, a reszta rodziny zginęła. W tym czasie Niemcy przyprowadzali po 30, 40, 50 Polaków, rozstawiali ich na rynku i rozstrzeli wali. Auto zabierało trupy.
W listopadzie ogłosili nowe rozporządzenie. Przed pójściem do pracy miał Weintraub, blokowy lagru, ustawić wszystkich czwórkami na podwórzu, do apelu. (…) Po kilku dniach zebrano wszystkich. Zwykle ludzie lagru
czekali, aż przyjdą ludzie z obozu i pod komendą Werkschutzu razem szli do pracy. Tego dnia grupa naszego lagru czekała na ludzi z obozu przez kilka godzin.
Wreszcie nadeszła wiadomość, że w obozie jest obława. Wtedy ludzie naszego lagru zaczęli uciekać. Ja miałem przygotowaną kryjówkę. Schowałem się razem z jednym trzyletnim chłopczykiem. Mama zawiadomiła znajomego ordnera, żeby wiedział w razie czego, gdzie jestem. I rzeczywiście: przyszli szupowcy z tym ordnerem, zaglądali pod łóżka, wszędzie tylko nie do tego kąta, gdzie ja się znajdowałem. W ten sposób ocalałem.
Co parę tygodni robili obławy. Zawsze zabierano po kilka osób. W styczniu dowiedzieliśmy się, że nasz lagier będzie zlikwidowany. Coraz więcej ludzi zaczęło uciekać z obozu. W marcu 1944 roku usłyszeliśmy, że Kijów został wyzwolony.
Do obozu przyszedł Heildobrandt, główny naczelnik wszystkich okolicznych lagrów. Zaapelował, żeby ludzie nie uciekali. Obiecywał przewiezienie do Jasła, gdzie wszystkim będzie dobrze. On będzie dbał, żeby nie było zimno, ale ludzie mu nie wierzyli i ucieczki się nasiliły.
W końcu marca dowiedzieliśmy się, że Sowieci są bardzo blisko. Kilkadziesiąt osób, przeważnie młodych chłopców, udało się do Borysławskiego lasu i tam wybudowali podziemne bunkry. Później przychodzili do lagru, ściągali ludzi do swoich bunkrów za opłatą (kilka tysięcy złotych).
Ja z mamą staraliśmy się przez trzy dni zabrać się jakimś autem do Borysławia, a stamtąd dostać się do jakiegoś bunkra. Dopiero czwartego dnia namówiono mamę, żeby pojechała pociągiem,jako Polka. Nie mieliśmy i tak nic do stracenia, groziło nam wywiezienie, więc postanowiliśmy jechać.
Bilety kupiła nam jedna pani. Pociąg był przepełniony. Ulokowaliśmy się na schodkach i po wielu godzinach dojechaliśmy do Hubicza, przedmieścia Borysławia. Tu pociąg zatrzymał się na dłużej. Było to dla nas nieszczęście. Niemiec zauważył matkę, zawołał ją i mnie. Zrewidował. Zabrał dokumenty i pieniądze i zaprowadził nas na ukraińską policję.
Spisano protokół i zaprowadzono nas do celi. Tam mamę strasznie pobito. Mnie też bito, ale nie do krwi. Następnego dnia przyprowadzono wielu Żydów. Wszystkich znowu rewidowano. Zabrano cenne rzeczy i pieniądze. Trzeciego dnia o 11 rano przyszedł zastępca naczelnika policji, Pel, i powiedział, że jesteśmy wolni. Potrzebni są ludzie do pracy.
Zaprowadzono nas do koszar w Borysławiu.Przez te dni nie dostaliśmy nic do jedzenia. Dobrze, że marna zabrała ze sobą chleb i ser. To nas uratowało. Byliśmy tak wyczerpani biciem i przeżyciami, że ledwo trzymaliśmy się na nogach. Spodziewaliśmy się codziennie, że rano wywiozą nas na stracenie. Było nas wszystkich ze sto osób.
Mieszkaliśmy razem z przygodnymi znajomymi z celi. Tu przebyliśmy do 12 kwietnia. Trzynastego kwietnia zostały nasze koszary obstawione policją. Udało się nam uciec do pobliskiego kanału. Właściwie to był ściek z kuchni. Tam się schowaliśmy. Zaczęliśmy się naradzać, jak uciec do lasu. Tej nocy była wywózka złapanych ludzi do Płaszowa. Ludzie słyszeli strzały, widać strzelano do uciekających.
Droga nasza była pełna przygód. Noc. Nie widać drogi. Wpadaliśmy na krzaki, w błoto, zdradzały nas odgłosy chodaków, nie było rady, musieliśmy uciekać dalej. Wałęsaliśmy się całą noc. O 4 nad ranem poczuliśmy dym. Przed nami był mały bunkier. Weszliśmy do niego przez klapę. Była to dziura w ziemi. Ściany były umocnione okrąglakami. Sufit też był podparty okrąglakami. Mieściło się tam razem 20 osób.
Pomieszczenie miało 6 m2. Ściany mokre. Woda po prostu ściekała na ludzi. Były i prycze. Niektórzy mieli trochę pościeli, ale wszystko było mokre. Mieliśmy maleńką kuchenkę, ale gotować wolno było tylko nocą. Z zewnątrz bunkier trzeba było codziennie odśnieżać.
Ci, którzy przed nami tu mieszkali, mieli naszykowane trochę żyta, z czego się robiło różne potrawy. W lesie działała tak zwana leśna komisja, czyli leśna policja. Było ich z 15 osób. Byli uzbrojeni. Znali każdy bunkier. Każdy bunkier musiał zbierać po 500 zł okupu. Pieniądze dawano komendantowi policji Eisensteinowi. Eisenstein przekupywał gestapowców. Czuwał także nad porządkiem, żeby ludzie się nie buntowali.
Kiedy przybywali ludzie z lagrów czy obozów – policja przydzielała po kilka osób do każdego bunkra. Nas umieszczono w bunkrze Baktroga. Tu żyliśmy w nadzwyczajnej zgodzie. Każdy się dzielił tym, co miał. W tym bunkrze mieszkaliśmy 6 tygodni do końca maja 1944 roku.
Niedaleko od naszego bunkra był bunkier Lubianikiera. Kiedy im zabrakło zapasów i pieniędzy, Lubianikier udał się do koszar, aby sprowadzić jakiegoś bogacza. Gdy się miało pieniądze, można było nabyć prowiant – by móc dalej istnieć. Niestety, jak tylko wyszedł z lasu, został schwytany przez Menzingera. Pod wpływem ciężkich tortur – wskazał swój bunkier i sąsiednie.
Dowiedzieliśmy się o tym, więc musieliśmy szybko nasze schronisko opuścić. Skierowaliśmy się do tak zwanej dzielnicy żydowskiej w lesie (tam było najwięcej bunkrów). Niestety nie wpuszczono nas, gdyż nie było tam miejsca.
Przesiedzieliśmy cały dzień pod gołym niebem. Przed wieczorem wróciliśmy do swego bunkra, aby tam przenocować.
Dowiedzieliśmy się, że nad ranem las ma być otoczony. Przed świtem wyruszyliśmy drogą z poprzednie go dnia. Zebraliśmy się na górce. Właściciele bunkrów tej „dzielnicy” bali się o własną skórę i postanowili przyjąć tylko kobiety i dzieci. Wobec tego mężczyźni wybudowali prowizoryczny szałas z drzew, który chronił tylko przed deszczem.
Po kilku dniach i nas wypędzono do szałasów. Było tam strasznie zimno. Deszcz padał bez przerwy. Było nam tak źle, że przestaliśmy zachowywać ostrożność, rozpalaliśmy ogień, życie nam i tak już się sprzykrzyło. Zwracali nam ciągle uwagę, żebyśmy nie rozpalali ognia, gdyż Waldchutz może nas łatwo wykryć.
Waldschutz (niem.) – policja leśna.
Oprócz tego było pełno pastuchów i oni właśnie odkryli nasz szałas. Uciekliśmy z mamą do znajomego bunkra, właścicielem był drohobyczanin. Tam byliśmy zaledwie dwa dni. Jeden z Żydów miał żonę Aryjkę, która mu przynosiła codziennie pożywienie. Drugiego dnia naszego pobytu Szaler miał schadzkę ze swoją żoną we wsi Mroźnica. Gestapowcy go nakryli. Szaler wydał nasz bunkier.
Spodziewaliśmy się obławy, więc przed świtem puściliśmy się znowu w drogę. Z daleka widzie liśmy cały orszak. Eisenstein, szef policji żydowskiej, inżynier Weintraub (obecnie znajduje się we Włoszech) z gestapowcami. Udało nam się ich wy minąć. Uciekliśmy do innego lasu. W gąszczu przesiedzieliśmy kilka dni.
Odważniejsi wrócili do poprzedniego miejsca naszego pobytu i tam dowiedzieli się, że prawie wszystkie bunkry zostały wykryte. Ludzi wzięto do koszar. Zabrali im wszystko, co mieli.
W lesie spędziliśmy sześć dni, o głodzie i chłodzie. Nocą mężczyźni przekradli się do dawnych bunkrów. Niestety, wszystkie były spalone. Postanowiono wybudować nowy bunkier. To była praca ponad siły. Bez łopat, bez siekier. Drzewa wycinać trzeba było z największą ostrożnością, bo Waldschutz czasami nas szukał z pomocą psów policyjnych.
Kobiety z dziećmi w krzakach. W czasie ulewnego deszczu zna leźli nas tam pastuchy. Byliśmy zmuszeni dalej uciekać. Udaliśmy się do bunkra znajomego, Stembacha (obecnie zamieszkałego w Wałbrzychu). Tam przypadkowo spotkaliśmy wujostwo Milerów z kuzynką Janiną.
Po ośmiu dniach nasz bunkier został prawie wykończony. Jak na złość padał ulewny deszcz. Byliśmy po kostki w wodzie. Mamie tak strasznie spuchły nogi, że nie mogła stać. Pierwszą pryczę zrobiono dla mamusi, ulokowano ją, nakryto pościelą i innymi łachami. Było to w czerwcu. Kiedy słońce zaświeciło, wówczas wszystko wynieśliśmy na dwór, żeby wyschło. To był dla nas pamiętny okres.
(…) Wodę braliśmy z glinianki. Niezadowolenie panowało wśród wszystkich. Późnym wieczorem z narażeniem życia mężczyźni udawali się do wsi po żywność. Taki stan trwał sześć tygodni. Do chodziły do nas słuchy o zbliżającej się ofensywie Sowietów. A było już nam bardzo ciężko w ostatnich tygodniach, ani żywności, ani pieniędzy, a zapas sił był na wyczerpaniu. Wielu ludzi wracało do koszar. Chodziły słuchy, że po lasach krążą bandy (późniejsi banderowcy). Napadają, grabią, masakrują i zabijają.
Pewnego dnia wpadł do nas syn Sternbacha i powiedział, że banda napadła na ich bunkier. Wszystkich zabrali ze sobą, oświadczając, że są partyzantami. On uciekł, bo im nie uwierzył. Po chwili przybiegł jego ojciec i jemu udało się uciec. Żonę i szwagierkę zostawił na pastwę losu.
Wśród nas zapanowała panika. Dokąd uciekać? Jednego z mężczyzn wysłaliśmy na zwiady. Niektórzy pouciekali w nieznanym kierunku. Ja z mamą zostaliśmy w bunkrze, nie było mowy, żeby z mamą dokądś pójść, była strasznie wyczerpana, spuchnięta, cała we wrzodach.
Siedzimy w bunkrze. Wpada szwagierka Sternbacha. W podartej koszuli, skrwawiona. Udało jej się wydrzeć z rąk zbójeckich. Opowiedziała o okrucieństwie tych bandytów. Chodziła półnaga, nikt z nas nie miał jej co dać,jakiegokolwiek okrycia, każdy posiadał jedno ubranie. Udało jej się pożyczyć palto i poszła do swego bunkra po odzież.
Po drodze zabrała ze sobąj eszcze kilka osób, którym udało się ocaleć w innych bunkrach. W niespełna pół godziny zjawiła się poprzednia banda i wszystkich w okrutny sposób wymordowała. Sternbach z synem przyglą dali się tej scenie z daleka, uciekli do Borysławia. Z naszego bunkra wszyscy pouciekali. W bunkrze zostaliśmy tylko ja, mama i wujostwo.
Nadchodziła Armia Czerwona. W końcu lipca przyszedł do nas Polak,
Stefan, z wiadomością, że Sowieci są już we Lwowie. Niemcy z Borysławia uciekają i zabierają ze sobą miejscową ludność.
Z pobliskiej wsi Opaki ludzie wraz z bydłem i mieniem uciekli do lasu. Tu rozsiedli się w gąszczu i zobaczyli nasz bunkier. Dali dzieciom mleka, podkarmili chlebem. Uspokajali nas, że nic złego nam nie zrobią, że są takimi uciekinierami, jak i my. Opowiadali nam, że Sowieci są już w Stryju, że lada dzień przyjdą do nas. Zapowiedzieli, że przyjdą wieczorem sobie ugotować kartofle i z nami się podzielą.
Jednak po ich odejściu nie czuliśmy się bezpiecznie. Nadbiegli jacyś młodzi ludzie i krzyknęli do nas: ,,Uciekajcie jak najszybciej stąd, bo w nocy przyjdą banderowcy i was zarżną”.
Nie zastanawialiśmy się długo. Poszliśmy do bunkra Engelharda. To był bunkier pierwszorzędnie zamaskowany. Wpadliśmy tam, bez zapytania, czy jesteśmy mile widziani. To była nasza ostatnia próba ratunku. Tutaj spędziliśmy trzy dni bez świeżego powietrza, bez jedzenia, bez światła.
Mama cuciła mnie wodą, zdawało się jej, że lada chwila umrę. Rzeczywiście, czułem się jak półżywy, a właściwie nic nie czułem. Byłem podobny do trupa.
Engelhard nie miał gdzie spać, więc poszedł do sąsiedniego bunkra Ringlera.
Tej nocy na ten bunkier napadli banderowcy. Kazali wszystkim wyjść. Strzelali za uciekającymi. Jedna osoba została zabita. Dowiedzieliśmy się, że nim przyszli do tego bunkra, odwiedzili przedtem nasz opuszczony bunkier.
Wieczorami słyszeliśmy odgłosy tanków i wystrzałów. Wujek postanowił pójść do Mroźnicy i tam się dowiedział, że od trzech dni Sowieci już są w Borysławiu. W południe wrócił i zabrał nas do miasta. Baliśmy się banderowców, ale zbóje się ukryli jak myszy.Całowaliśmy się z radości.
Po kilku godzinach dostaliśmy się do Mroźnicy. Tutaj życie szło normalnym trybem. Ja powłóczyłem nogami jak starzec. Mama bosa, osłabiona. Po drodze spotkaliśmy Żyda, który nam powiedział, że w dawnej gminie rejestrują Żydów. Udaliśmy się do tej gminy. Tam dopiero odczuliśmy swoją nicość. Dostaliśmy po kawałku chleba, którego od miesięcy nie widzieliśmy. Dłuższy czas trwało, nim uwierzyliśmy, że jesteśmy równi innym, że jesteśmy ludźmi.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl