Ilonka Fajnberg, urodzona w 1939 r.
Odnalazłam moje korzenie
Wciąż przywołuję pamięcią mój dom rodzinny, łóżeczko z siatką, a nad nim w srebrnych ramach duży portret roześmianego dziecka z dwoma ząbkami na przedzie.
W ciągu dnia dom pustoszeje, cichnie, a wieczorami pełen jest ludzi. Nie ma tu innych dzieci, za to zawsze jest ze mną mama. Bawi się ze mną, trzyma za rączkę, nie spuszcza ze mnie oczu…
Nagle wszystko się zmienia, słyszę: ,,Mama jest chora, bardzo chora. Nie wolno wchodzić do jej sypialni”. A jednak każdego ranka skradam się tam cicho przez jadalnię i nie zauważona dobiegam do łóżka, wślizguję się pod kołdrę i tulę do niej. Tylko przy niej czuję się spokojna i bezpieczna.
Pewnego ranka, jak zwykle po obudzeniu, wbiegam do pokoju mamy i widzę puste, zasłane łóżko. Jestem zrozpaczona. Zaczynam głośno szlochać. Rosły mężczyzna bierze mnie na ręce, obejmuje i pociesza: ,,Nie płacz, mama wyjechała na wieś. Pojedziesz do niej. Ja też pojadę. Wszyscy tam pojedziemy”.
Wieczorem, o zmierzchu, stawia mnie na stołeczku ubraną w futerko i mówi: ,,Pamiętaj, nazywasz się Marysia Kołakowska. Powtórz Marysia Kołakowska”.
Potem inne miejsca, inne domy, nieznane mi twarze. W jednym z nich, usypiając, słyszę kobiecy głos: „Biedne dziecko. Wszyscy zginęli”. Te słowa często mi się później przypominały. Wtedy traciłam wiarę w możliwość odnalezienia bliskich.
Wiosną 1943 roku znalazłam się w domu klasztornym sióstr szarytek na Kamionku. Od tej chwili moją opiekunką została przełożona w tym klasztorze, siostra Maria Pietkiewicz, osoba wielkiego serca, którego jednak starała się nie okazywać. W zachowaniu była oschła i nieprzystępna, budziła lęk i posłuch nie tylko wśród wychowanek.
W domu klasztornym byłam jedynym w pełni osieroconym dzieckiem, nie mającym także dalszych krewnych. Było mi bardzo przykro, gdy rodziny zabierały inne dzieci na niedziele i święta, a ja musiałam pozostać sama. Jak trochę podrosłam, pożaliłam się siostrze przełożonej, a ona rozgniewała się:
„Jak to nie masz rodziny, my jesteśmy twoją rodziną!” I tak już miało pozostać.
Po zakończeniu wojny wiele rodzin chciało przysposobić dzieci. Dobrze pamiętam rozmowę z sympatycznym małżeństwem, udającym się do Stanów Zjednoczonych. Mówili, że była taka wielka wojna, w której się pogubiliśmy, a teraz są bardzo szczęśliwi, że mnie wreszcie znaleźli. Wierzyłam w każde ich słowo, ale siostra przełożona stanowczo odmówiła wydania mnie, mimo początkowej przychylności.
Twierdziła, że mnie nikomu nie odda. Wtedy poczułam, że jestem dla niej kimś ważnym, a może nawet kochanym. Rzeczywiście dbała o mnie, stroiła w unrowskie ciuszki i lubiła zabierać do miasta.
Unrowskie – pochodzące z darów UNRRA (skr. od ang. United Nations Relief and Rehabilitation Administration), organizacji ONZ do spraw Pomocy i Odbudowy, udzielającej w latach 1944-47 pomocy krajom najbardziej dotkniętym wojną, m.in. Polsce.
Przechodnie zatrzymywali się i mówili: ,,Jakie śliczne dziecko… Jak laleczka”. Była ze mnie bardzo dumna, ale w klasztorze upominała służbę, aby mnie tak nie chwalono. Obawiała się, abym nie stała się zarozumiała. Pamiętam także, że nie pozwalała mi przebywać w kuchni ze świeckimi kobietami.
Czasami w klasztorze urządzano przedstawienia religijne lub jasełka i wtedy dostawałam rolę Matki Boskiej. Mawiała, że tak wyobraża sobie Najświętszą Panienkę. Ona także jako dziewczynka przebywał a przy świątyni – pouczała mnie.
Siostra przełożona zajmowała zawsze mały pokoik w suterenie za refektarzem. Obok mieściła się kuchnia , spiżarnia, jadalnie, szatnie oraz pokój dla służby. Gdy nieco podrosłam, siostra przełożona przeniosła mnie z internatu i urządziła dla mnie kącik do spania w jadalni, oddzielając stoły gdańską szafą. W ten sposób byłam już stale blisko mojej opiekunki.
Powierzyła mi zajmowanie się spiżarnią. Moim obowiązkiem było sprzątanie i przygotowywanie kanapek dla dzieci z internatu. Gdy zaczęłam dorastać, siostra przełożona zaczęła się martwić, czy dziewczynki powracające z wakacji nie będą wtajemniczać mnie w sprawy seksu.
Jedna z dziewcząt przywiozła bowiem zdjęcie znad morza: była ubrana tylko w kostium kąpielowy, a na fotografii byli także widoczni chłopcy. Zdjęcie to uznano za dowód demoralizacji i usunięto ją z internatu. Siostra przełożona wypytywała mnie o moje rozmowy z koleżankami i była bardzo zadowolona, kiedy okazało się, że nie rozmawiamy na „takie” tematy.
Gdy miałam 8 lat, trafiłam do klasy siostry Stefanii. Siostra ta okazywała dużą niechęć dziewczynkom z internatu, a szczególnie silnie – mnie. Przez trzy lata, kiedy była moją wychowawczynią, doznałam wiele przykrości i upokorzeń. Gdy wchodziła do klasy, kuliłam się w ławce szkolnej, próbując stać się niewidoczną dla niej.
Stale wysyłała mnie do siostry przełożonej, skarżąc się na przykład na to, że noszę zbyt krótką spódniczkę i demoralizuję inne dzieci albo że nie mam jakiegoś przyboru szkolnego, gumki lub kredki, których mogła nie mieć nawet cała klasa. Wyrzucała mnie często z lekcji.
Czułam się tak osamotniona, upokorzona i bezradna, że bardzo gorąco modliłam się do Boga, aby mnie do siebie zabrał, tak jak już wcześniej zabrał moich rodziców. Z rozgoryczeniem wspominam karę pozostawienia mnie w ciemnej sieni. Gdy wszyscy o mnie zapomnieli, spłakana przespałam noc, tuląc się do naszego przyjacielskiego psiaka na jego posłaniu.
Po ukończeniu szkoły podstawowej zostałam zaproszona przez koleżankę z klasy, do domu jej babci na wakacje. Babcia zostawiała nam dużo swobody, tak że hasałyśmy sobie po lasach i łąkach. Nie znałam takich krajobrazów, bo nie opuszczałam nigdy domu klasztornego. Te wakacje wspominam jako najpiękniejsze chwile mego dzieciństwa.
O ile ucieszyłam się z likwidacji szkoły klasztornej, zamknięcie internatu mnie przerażało. Bałam się odesłania do domu dziecka, do zupełnie nieznanych ludzi. Miałam wtedy 14 lat i bardzo tęskniłam do swoich bliskich, chociaż prawie ich nie znałam.
W latach 1948-1952 władze państwowe zlikwidowały prawie wszystkie szkoły i inne placówki prowadzone przez siostry zakonne.
Byłam pewna, że gdyby któreś z nich pozostało przy życiu, odnalazłoby mnie. Z tego powodu z coraz większą rezygnacją przypatrywałam się charakterystycznemu znamieniu na lewej nodze, po którym, jak sobie wyobrażałam, łatwo byłoby mnie odnaleźć. Zresztą stawało się ono coraz mniejsze i bledsze.
Gdy tylko mogłam wychodzić poza obszar klasztoru, zgłosiłam się do Polskiego Czerwonego Krzyża. Jednak nikt nie szukał Marysi Kołakowskiej. Po upaństwowieniu szkoły przyklasztornej i likwidacji internatu siostra przełożona straciła swoją pozycję i zrozumiała, że nie będzie mogła mi dłużej pomagać.
Wyraziła zgodę na przysposobienie mnie przez rodzinę, która miała dwóch synów i chciała mieć także córkę. Zabierali mnie na niedziele i święta do swojego domu, czym byłam zachwycona. Z niecierpliwością wyczekiwałam końca tygodnia. Zaprzyjaźniłam się z chłopcami i ich ojcem, którego nazywałam„ wujem”. Lubili mnie i okazywali dużo ciepła.W latach 1948-1952 władze państwowe zlikwidowały prawie wszystkie szkoły i inne placówki prowadzone przez siostry zakonne.
Nie ułożyły się dobrze tylko stosunki z matką chłopców, która nie dostrzegała we mnie córki, ale rywalkę o względy dorastających synów i męża. Rozstanie z tą rodziną było nieuchronne.Początek tej znajomości też był niefortunny – kobieta spytała: „Siostro czy to jest żydowskie dziecko?”. Siostra przełożona zmieniła się na twarzy, czerwona jak burak odpowiedziała: „Jak pani śmie. To jest dziecko zamojskie, chyba ja wiem najlepiej”.
Wkrótce potem zostałam przyjęta na studia na Katolicki Uniwersytet Lubelski i wyjechałam z Warszawy. Podobnie jak większość studentów KUL-u zamieszkałam w domu akademickim. Był to dla mnie najszczęśliwszy okres w życiu, czas wspaniałych przyjaźni, które przetrwały do dziś.
Schlebiało mi zainteresowanie chłopców, ich komplementy i adoracja. Kiedy jednak wyznawali mi miłość, proponowali małżeństwo, byłam przerażona. Specyficzne klasztorne wychowanie, izolacja od życia rodzinnego, brak oparcia w bliskich osobach sprawiły, że bałam się małżeństwa.
Mężczyzna, którego wybrałam, był, tak jak ja, bardzo samotny. Nigdy się nie narzucał, a zawsze czułam jego obecność. Uwierzyłam, że mogę mu pomóc, że jestem dla niego niezbędna. Jego cierpliwość i delikatność dodały mi odwagi i w końcu zdecydowałam się na założenie rodziny, ale to już działo się wiele lat później.
Po studiach powróciłam do Warszawy. Udałam się do mojej opiekunki, która zamieszkiwała w dobrze mi znanym pokoiku za refektarzem. Trzymała się dzielnie, kroczyła dumnie wyprostowana, choć coraz częściej musiała opierać się na czarnym, męskim parasolu, który zastępował jej laskę.
Jednak na jej twarzy widać było nieznane dawniej znużenie i pewną łagodność. Okazywała mi w tamtych czasach więcej ciepła niż dawniej. Pewnego dnia zaczęła zwierzać się i wspominać dawne czasy. Oceniała się bardzo surowo i w końcu powiedziała: ,,Bóg mi tego nigdy nie wybaczy”. Byłam tak zdumiona, że nie zapytałam, dlaczego tak sądzi.
Wiele lat później, po śmierci Siostry Przełożonej odwiedziłam zaprzyjaźnioną zakonnicę. W tym czasie byłam już zamężna i miałam dorastające go syna. Zwierzyłam się, że bardzo pragnęłam znaleźć się w jakiejś rodzinie, i nie rozumiem, dlaczego moja opiekunka się temu sprzeciwiała. Wtedy zakonnica, po długim namyśle, opowiedziała mi historię mojego życia i rozterek siostry przełożonej.
Wiedziała, że byłam dzieckiem z getta. Mój ojciec był człowiekiem wykształconym, a matka kobietą niezwykłej urody i młodo zginęła. Mieli tylko jedno dziecko. Siostra przełożona kazała jej przysiąc na krzyż, że nigdy ani mnie, ani nikomu innemu nie wyjawi tej tajemnicy.
„Mówię ci o tym, aby złagodzić twój żal do niej” – powiedziała zakonnica – „Nie masz pojęcia, jak siostra cię kochała. W czasie wojny narażała dla ciebie życie. Później nie umiała się z tobą rozstać. Myślała, że klasztor na zawsze stanie się twoim domem. Nawet nie wiesz,jak ją uszczęśliwiłaś, kończąc katolicką uczelnię. Byłaś dla niej osobą najważniejszą po Bogu”.
Kilka lat po tej rozmowie zgłosiłam się do Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” w Polsce. Nigdy nie przypuszczałam, że dzięki temu staną się rzeczy nieprawdopodobne, graniczące z cudem. Moje życie ulegnie zmianie.
Na jednym z pierwszych zjazdów w Śródborowie w 1993 roku poznałam kuzynkę ze strony ojca, autorkę wielu świetnych książek, m.in. Mój diabeł stróż i Krzyżówka – Halinę Anitę Janowską. Ona i jej siostra, którą także poznałam, opowiedziały mi historię mojej rodziny.
Ojciec mój, Józef Fajnberg, już przed wojną był bardzo znanym adwokatem łódzkim, człowiekiem dość zamożnym. W 1938 roku na balu charytatywnym poznał poznał moją mamę, młodszą od niego o 16 lat znaną w Łodzi ze swej urody, Henrykę Gutstadt. Mama była najmłodszą córką w rodzinie – dwie znacznie starsze siostry były już zamężne.Dziadek Gutstadt był ostatnim właścicielem drukarni, którą odziedziczył po swoim ojcu. (Drukarnia przechodziła z ojca na syna od połowy XIX w.)
Ślub rodziców był dużym wydarzeniem towarzyskim – pisały o nim miejscowe gazety. Rok później przyszłam na świat.
Kiedy Niemcy wkroczyli do Łodzi, rozpoczęły się prześladowania Żydów, ojciec został dotkliwie pobity na ulicy. Wrócił do domu w strasznym stanie. Poczucie śmiertelnego zagrożenia sprawiło, że postanowił uciec. Razem ze swoim młodszym bratem wyjechał do Lwowa, dokąd zamierzał ściągnąć całą rodzinę.
W tym czasie byłam kilkutygodniowym niemowlęciem i z tego powodu moja matka nie mogła towarzyszyć mężowi. Wyjechała razem ze swoimi rodzicami do Warszawy. Zamieszkali w domu przy ulicy Przejazd 1, przy murze tworzącego się getta.Na parterze mieściła się słynna kawiarnia „Sztuka”, w której koncertował Szpilman, swoje wiersze czytał Szlengiel, śpiewała Marysia Ajzensztad nazywana „słowiczkiem getta”, i w której mama znalazła zatrudnienie.
Pewnego dnia wyszło zarządzenie aby wszystkie osoby, które ukończyły 60 lat wyszły domów.Tak zginęli moi dziadkowie. Mama została ze mną sama. Zakochał się w niej człowiek, który w getcie dużo mógł. Gdy kawiarnia, w której pracowała została zamknięta, mama zdecydowała, że ten człowiek ma mnie wyprowadzić z getta. Zostałam wyniesiona w plecaku i pozostawiona u zakonnic. Miałam niecałe trzy lata.
Ojca i jego brata aresztowało NKWD. Za odmowę przyjęcia obywatelstwa radzieckiego zostali zesłani do Kazachstanu. Pracowali tam przy wyrębie lasu. Gdy formowała się armia Andersa, obaj chcieli się zgłosić, ale punkt zborny był daleko, mróz dochodził do 30 stopni, a oni posiadali tylko jedną parę butów. Żołnierzem został więc tylko młodszy brat, który z armią ewakuował się do Iranu, a następnie do Palestyny. Tam się osiedlił i został znanym architektem.
Mój ojciec przy pierwszej sposobności powrócił do Łodzi, ale nie zastał już tu swojej rodziny. Dowiedział się o śmierci żony i oddaniu córki do klasztoru. Przez wiele lat usiłował znaleźć zaginioną córkę. Dawał ogłoszenia do prasy i radia. Za wskazanie miejsca pobytu Ilonki Fajnberg wyznaczył bardzo wysoką nagrodę. W odpowiedzi otrzymywał setki listów. Wybierał z nich przypadki najbardziej wiarygodne i osobiście kontaktował się ze wskazanymi osobami.
Podczas jednej z takich podróży poznał swoją drugą żonę i zaopiekował się jej wychowanką, która jest w moim wieku. Poznałam ją. Gdy mnie zobaczyła wykrzyknęła: „Boże, oczy ojca, a uśmiech matki”. (Znała ją z portretu, który zawsze wisiał nad jego biurkiem w kancelarii adwokackiej). Zmarł w 1969 roku.
Odczuwam wielką gorycz i smutek na myśl, że mój ojciec, mieszkając w Polsce, mimo tak wielkich wysiłków nigdy mnie nie odnalazł. Posiadam tylko jego fotografię i portret mojej pięknej młodej mamy. Jestem przekona na, że gdyby przeżyła wojnę, odnalazłaby mnie wszędzie.
Poznałam swoich krewnych w Izraelu. Najbardziej zaprzyjaźniłam się z profesorem Jakubem Goldbergiem i jego wspaniałą żoną. Profesor często bywa w Polsce, a przed kilku laty otrzymał doktorat honoris causa na Uniwersytecie Warszawskim.
Ostatnio poznałam również uroczą osobę, mieszkającą w Paryżu, która w książce Hanny Krall „Dowody na istnienie”, rozpoznała we mnie małą dziewczynkę mieszkającą w getcie w tym samym domu.
Pisze ona: „Pamiętam Twoją Matkę, jakby to było wczoraj… Bajecznej urody młoda Pani z maleńką córeczką Ilonką… była szczupła, miała ciemne, piękne włosy i absolutnie bajeczne oczy… Ludzie w getcie byli skromnie ubrani, ale Twoja Matka miała wrodzoną elegancję, która przykuwała wzrok… Pamiętam, jak woziła cię w spacerowym wózeczku, jak trzymała za rączkę… Wyglądałaś jak prawdziwa laleczka, miałaś blond kręcone loczki i promienny uśmiech Twojej Mamy…”.
Po wojnie ojciec mój prosił ją o pomoc w odnalezieniu córeczki, ponieważ była jedyną żyjącą osobą, znającą dziecko z ostatniego okresu, przed śmiercią żony. Był to cel jego życia. Ojciec po powrocie z Kazachstanu dowiedział się, że żona nie żyje, ale zostawiła wiadomość, że wysłała dziecko na aryjską stronę.
Ilekroć ktoś odpowiadał na ogłoszenia, dawane przez mojego ojca, i pisał, że gdzieś była ukrywana żydowska dziewczynka – jeździła z nim do tych miejscowości. Niestety wszystkie wyprawy kończyły się fiaskiem. Ona sarna wyjechała w 1947 roku. Nasze spotkanie w Paryżu było bardzo wzruszające i niezapomniane.
Od chwili poznania mojej rodziny doznałam bardzo wielu radości i wzruszeń. Szczególnie dziękuję za inicjatywę i pomoc w odnajdywaniu bliskich mojej wspaniałej przyjaciółce Renacie, a także Ince i wielu, wielu innym. Jestem bardzo szczęśliwa, że poznałam tyle bliskich i serdecznych osób.
Siostra Maria Pietkiewicz, staraniem moim i mego męża, uzyskała tytuł Sprawiedliwej wśród Narodów Świata oraz tablicę pamiątkową na murze Domu Sióstr Szarytek na Kamionku w Warszawie. Domu, którego była organizatorką i pełniła funkcję przełożonej przez wiele lat swojego życia.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl