Irena Kisielewska, z domu Englard, urodzona w 1927 roku
W Dziadku – moje korzenie
Z żalem stwierdzam, że znajomość mojej genealogii jest bardzo krótka. Sięga właściwie tylko dziadków ze strony ojca. I w tym Dziadku są moje korzenie.Irena Kisielewska, z domu Englard
O rodzinie matki wiem, że żyła w Kielcach, gdzie obie z Alą przyszłyśmy na świat i gdzie ja przeżyłam swoje pierwsze 6 lat. Kieleckiego świata nie pamiętam, wiem tylko, że moja matka miała dziewięcioro rodzeństwa (siedem sióstr), że dziadek by! despotą i decydował autorytarnie i czasem nawet okrutnie o małżeństwach swoich (na ogół dorodnych) córek że miał jakieś młyny i jakieś wieczne kłopoty z posagami, wekslami i nieudacznictwem swoich licznych zięciów.
Z moich ciotek pamiętam dwie: Dorę i Lenę, piękne i bardziej wy kształcone panny, które jednak miały problemy z zamążpójściem. Wszystko to jest strzępiaste, pochodzi raczej z czyichś relacji, nie ma wielkiego oparcia we własnych wspomnieniach.
Co innego Dziadek z Piotrkowa. To jest główna postać mojego życia i mojego samookreślenia się. Powiedziałabym, że z niego pochodzę. Był to piękny starzec o niebieskich, niestety niewidzących oczach. W wyniku jakiegoś wypadku – uderzenia – oślepł mając trzydzieści lat. Był to starzec piękny, mądry i dobry. Najwspanialsza u niego była jego wesołość. To był chyba jedyny wesoły człowiek w latach mojego dzieciństwa.
Pamiętam,jak rano przychodził do pokoju, w którym spalam i zapraszał mnie na poranną modlitwę Mode ani.. z takim uśmiechem i wyrazem twarzy, jakby to miała być nasza intymna zabawa we dwoje, do której jeszcze kogoś dopuścimy. Był wesoły. Pamiętam, jak po skończonej sobocie obchodził tanecznym krokiem pokoje mieszkania i odkadzał wszystkie kąty zaklinając równocześnie nadchodzący tydzień, by był zdrowy, szczęśliwy i wesoły dla wszystkich idelech (czy to można tłumaczyć: dobrych, poczciwych Żydków) umajn (amen). Czynił to również, do końca, we wszystkie soboty wojenne.
Dziadek cieszył się dużym respektem w piotrkowskiej gminie i również wśród gojów. Dom, w którym mieszkaliśmy, był jego własnością, ale my byliśmy w tym domu jedyną żydowską rodziną. Wiem, że wszyscy lokatorzy bardzo go szanowali. Lubiłam jako dziecko wychodzić z nim na miasto i odbierać właśnie oznaki szacunku.
Był doprawdy piękny. Kochałam go również za to, że wszystkie uwagi, powiedzmy wychowawcze, robił mi na ucho. Pamiętam, jak któregoś dnia, będąc w drugiej klasie szkoły powszechnej przybiegłam do domu wołając od drzwi: mamo, mamo, dostałam dwóję z dyktanda. Mój dziadek usłyszawszy to, zawołał mnie, posadził sobie na kolanach i powiedział cichutko: Itele, kłamać nie wolno, ale są takie prawdy, co ich nie ma co tak krzyczeć na cały głos. O zalecie mówienia cicho mówił innym razem tak: Itele, człowiek potrzebuje mieć ludzi koło siebie. Jak będziesz krzyczeć, to ludzie się odsuną, żeby chronić uszy a jak będziesz mówić cicho, to się przybliżą, żeby cię lepiej słyszeć.
Lubię wspominać inne jeszcze anegdoty z nim związane. Otóż któregoś dnia, jak zwykle, bawiłam się z moimi kolegami na podwórku, dziećmi naszych sąsiadów – państwa Grąbczewskich. To nazwisko nie jest ważne, ale niech ja przywołam je na tę kartkę papieru. To była bardzo przyzwoita rodzina. Z ich dziećmi łaziłam w ogrodzie po drzewach, z nimi po raz pierwszy bawiłam się w Indian. Tego dnia zatrzymali mnie na kolację. Wróciłam więc do domu nieco spóźniona, gdy wszyscy już od dawna siedzieli przy stole. Poddano mnie indagacji i gdy okazało się, że jadłam kanapki z szynką, zapadła cisza. Wyjaśniłam więc, że do herbaty kazałam sobie podać mięsną łyżeczkę. Pierwszym, który ryknął śmiechem, był Dziadek. Był to bowiem absurd z punktu widzenia zasad jedzenia koszernego.
Chętnie w domu a najpewniej również wśród innych Żydów z piotrkowskiej gminy opowiadano sobie jego powiedzenia czy sądy. Myślę, że był kimś w rodzaju cadyka. W ten sposób dowiedziałam się, że na donos (bo był to system oparty na donosach – ten żydowski patriarchalny system sprawowania kontroli nad kobietami i dziećmi w obrębie gminy), iż mój kuzyn, Szymek, chodzi bez nakrycia głowy, miał podobno zapytać: a bez czapki to on już nie jest moim wnukiem?
Do podobnych mądrości należy i ta następna. Jedna z sióstr mojego ojca, Ciocia Frania, była osobą „zasymilowaną” i wraz ze swoim mężem mieszkała w Berlinie. Przyjeżdżając na wakacje do Warszawy zatrzymywała
się u jakichś równie asymilowanych przyjaciól. Babcia kiedyś powiedziała Dziadkowi: „ Awrum Beer, powinieneś powiedzieć twojej córce, że u tych ludzi nie jest koszernie, każ jej, żeby mieszkała gdzie indziej”. A na to Dziadek: „Czy chcesz, moja Surciu, bym ja mojej własnej córce, do grzechu jedzenia świniny dodał jeszcze grzech niesposłuszeństwa?”.
Babcia była zgoła inną postacią. Należy do innej bajki. Przypominała Babę Jagę. Zawsze wszystkich, włącznie ze swymi służącymi i nami, wnuczkami, podejrzewała o kradzież. Wiecznie szukała swych kluczy – więc z radością, obie z Alą, te jej klucze chowałyśmy, i umierałyśmy ze śmiechu, gdy ich szukała mając je przed nosem. O babci nie będziemy więc więcej pisać. Wracam do Dziadka.
Z Dziadkiem związane jest wspomnienie Soboty. Sobota była najważniejszym zjawiskiem? Zdarzeniem? Przerywnikiem życia? A może przeciwnie – cyklicznie, co siedem dni powracającą porcją życia? Sobota zapadała autorytarnie – na słowa Dziadka. W jakimś momencie piątkowego popołudnia, w określonym momencie zmierzchu, Dziadek klaskał w dłonie i wołał: szabes, szabes. I wtedy, jak ręką uciął, ustawały wszystkie aktywności dnia i babcia zapalała świece.
A do tej chwili czuło się napięcie i gonitwę, aby jeszcze wszystko zdążyć: i rybę, i czulent, i placek drożdżowy, i inne tam jeszcze rzeczy należące do codziennej krzątaniny, ale w piątek przynaglonej koniecznością przygotowania wszystkiego na sobotę. I zawsze miałam uczucie, że chwila zapadnięcia szabasu była nagła, niespodziewa na, zawsze nieco za pospieszna, ale za to potem, po zapadnięciu szabasu, nic już od człowieka nie zależało. Ręka z nie dokończonym ewentualnie dziełem zawisała w powietrzu i człowiek poddawał się absolutnie innemu porządkowi.
Do ukazania się trzech gwiazd na sobotnim niebie trwać będzie szabas – czas, w którym (co dla Ali i dla mnie było najważniejsze) nie wolno będzie zapalić światła. W piątkowy wieczór światło przychodził gasić dozorca – goj, o umówionej uprzednio godzinie, ale szabasowi pozwalano wygasać w przedłużającym się zmroku aż do końca. Szabas bowiem, to nie jest sobota. Fakt, że nie jest on odgraniczony od dnia powszedniego nocą, tak jak niedziela od soboty, czyni z szabasu święto osobliwe.
Z szabasu przetrwało w mojej pamięci wspomnienie ojrecha (gościa). Ojrech to był biedny Żyd, który nie miał środków na szabasową kolację u siebie w domu. Dziadek przyprowadzał ojrecha ze sobą z bóżnicy i sadzał przy stole po swojej prawej ręce. Był on honorowym gościem podczas tej uroczystej kolacji. Razem z Dziadkiem odprawiał kidusz (błogosławieństwo) i odmawiał inne śpiewne modły. Nie chcę w tym miejscu, a może i w ogóle, wymądrzać się na temat tego obrzędu. Ale może warto wiedzieć, że wszyscy co bogatsi Żydzi przyprowadzali na piątkową kolację i na sobotni obiad jednego biednego bliźniego.
I inne szabasowe wspomnienie: po sobotnim obiedzie mężczyźni siadali do studiowania Talmudu. Zawsze zbierała się u nas jakaś mała grupka osób. Byłam jedyną kobietą w pokoju, w którym się to odbywało. Nikt nie zwracał uwagi na sześcioletnią dziewczynkę, która zwijała się na ceratowej czarnej kanapce, aby przysłuchiwać się tym dziwnym, zaciąganym modłom. Nie trzeba chyba Wyjaśniać, że nie rozumiałam słów, ale przenikał mnie do szpiku duszy ten charakterystyczny zaśpiew dochodzący od siedzących przy stole Żydów, i napawał mnie jakąś kosmiczną wręcz tęsknotą. Bywało, że płakałam gorzko na tej kanapce.
Najpierw mężczyźni czytali i komentowali Talmud, potem zapadał zmierzch, ale oni nadal coś tam do siebie mówili czy śpiewali i pozwalali gęstnieć mrokowi. Sobotni czas dogasał, ja stawałam przy oknie i pomagałam dostrzec trzy pierwsze gwiazdki na niebie nadchodzącego tygodnia. To byłoby wszystko, co otrzymałam od żydowstwa.
A co wiedziałam o innym, nieżydowskim świecie? O gojach mówiono w moim domu z pewną ironią i niechęcią, która znajdywała najmocniejszy wyraz w porzekadle babci „Meine szlechte chulims oj ale goims kieps”, co znaczy ni mniej ni więcej: moje złe sny niech spadną na ich głowy. Ale żadnego konfliktu nie pamiętam, poza jednym zdarzeniem, kiedy do szałasu w Sukkot (Kuczki) ktoś kiedyś wrzucił kamień w czasie modłów. Na ogół jednak lokatorzy naszego domu otwierali okna, by tych modłów słuchać. Dziadek miał piękny głos i widocznie nie mnie jednej sprawiało przyjemność słuchanie go. Przestrzegano mnie również przed chuliganami, którzy napadali na żydowskie dzieci, gdy wracały e szkoły, ale nie pamiętam, abym z czymś takim się zetknęła.
Moje żydostwo nie było przeze mnie kwestionowane w żadnym momencie i w żaden sposób.Mama moja była syjonistką. Brat ojca – Fiszel mieszkał od lat w Palestynie, dokąd wyjechałjako pionier. Moja ciotka, Ciocia Ala, mieszkająca również w Piotrkowie, wiodła żywot człowieka oświeconego i należała do klubu żydowskiej inteligencji.
Ale prawdziwą wojnę żydowstwu w jego tradycynej, despotycznej, patriarchalnej formie wydala moja siostra. Sobota była jej nienawistna, albowiem brutalnie przerywała lektury, czy inne zajęcia wymagające światła. Konflikt stał się dramatyczny, gdy ukończyła tzw. małe gimnazjum w Piotrkowie i rodzina stanęła wobec faktu, że w naszym mieście nie było żydowskiego liceum, czyli że albo na tym musiałaby się zakończyć jej
edukacja, albo też musiałaby chodzić do polskiego liceum, co oznaczałoby chodzenie do szkoły w sobotę.
Pierwsze było nie do przyjęcia dla niej, drugie – dla naszej rodziny i całej żydowskiej gminy. Był to dramat nie z tej ziemi. Matka stała po stronie Ali, ojciec panicznie bal się mojego ukochanego dziadziusia, który w rzeczywistości był przecież również despotą. A do tego dodajmy, że byliśmy w naszej egzystencji od niego zależni.
Siostra jeździła jakiś czas do liceum w Radomiu, co jakoś fatalnie odbiło się na jej zdrowiu a potem ojciec ostatecznie ustąpił i wybrano takie oto modus vivendi – Ala chodziła w soboty do szkoły bez książek a dozorca jej donosił teczkę inną ulicą. W ten sposób oszukiwano chasydzkich donosicieli.Jakoś się to udawało, ale ceną było cholerne napięcie, które również ja odczuwałam dotkliwie.
Powinnam jeszcze wspomnieć roczną berlińską przygodę naszej rodziny. Do 1933 roku mieszkaliśmy w Kielcach. Rodzicom nie powodziło się dobrze, mój ojciec był osobą słabą, znerwicowaną, o niewielkiej sile przebicia i przedsiębiorczości. Powodziło mu się najgorzej spośród rodzeństwa. Najbogatsza i najlepiej urządzona jego siostra mieszkała w Berlinie. W 1933 roku właśnie udaliśmy się do Berlina, gdzie ojciec miał pracować w obrębie jakichś wielkich geszeftów jego bardzo bogatego szwagra.
Przechowało się z tamtego okresu pierwsze wspomnienie bitych na ulicy Żydów. Po tej klęsce wróciliśmy do Polski, ale tym razem już do Piotrkowa.
Myślę, że nigdy przed wojną nie stawiałam sobie pytania, kim jestem, w sensie polskiego czy żydowskiego rodowodu. Byłam Żydówką. To było zupełnie oczywiste. Moja polskość była przypadkowa, tu osiedli jacyś moi przodkowie, ale mogli byli osiąść gdzie indziej.
Zastanawiam się teraz, jaki był stosunek moich rodziców czy dziadków do polskiego społeczeństwa. Dziadek znał niewiele słów po polsku, babcia mówiła znacznie lepiej. Mój ojciec mówił kiepsko, moja matka znała polski bezbłędnie. Jeszcze moi rodzice rozmawiali ze sobą po żydowsku, do nas jednak mówili po polsku. Ani ja ani Ala nie znałyśmy języka jidisz.
Myślałam więc w obrębie języka polskiego. Ale nie znaczyło to dla mnie nic szczególnego. Ani wtedy, ani właściwie nigdy później nie rozsmakowałam się w polskiej literaturze i nie miała ona w moim przypadku żadnego wpływu na moją osobowość czy moją duchowość. Nigdy też nie czerpałam za jej pośrednictwem, tak ważnych i charakterystycznych dla niej, treści patriotycznych. Nie pamiętam, abym kiedykolwiek była przejęta dramatem rozbiorów i utraty niepodległości. To nie była moja historia. Doskonale wiedziałam, czy czułam, że żaden z moich przodków nie brał udziału w żadnym z polskich powstań. Dopiero Powstanie Warszawskie stało się moim osobistym udziałem.
W mojej rodzinie, myślę tu przede wszystkim o dziadkach, mówiono o gojach z niejaką pogardą. To byli ci, co nie wiedzą, że Chrystus nie był Mesjaszem. I ponadto, tak jak poganie, modlą się do obrazów. Przekazuję tylko tyle, ile pamiętam ze swoich wspomnień dziecięcych. Społeczeństwo polskie nie przenikało do mojego życia i myślenia, a w każdym razie nie stawiało mi żadnych pytań co do mojej przynależności. Tyle tylko, że granica między naszym a obcym światem obłożona była całym systemem tabu. Wiedziałam, że najgorszym, wprost niewyobrażalnym grzechem jest wychrzczenie się. Nawet pozycji klęknięcia nie wolno było przyjąć, choć by przez nieuwagę.
A potem okupacja i getto. I wreszcie 12 października, kiedy opuszczałam rodzinę, by udać się na „aryjską” stronę. Pamiętam pożegnanie. Ojciec powiedział mi:„ I nie zapomnij nigdy, że jesteś Żydówką”. Słysząc to mój wuj gwałtownie zareplikował: „Co ty też jej mówisz w takiej chwili; jak tylko przekroczysz próg tego domu, zapomnij natychmiast, że jesteś Żydówką”. Miałam wtedy piętnaście lat. Odtąd towarzyszą mi te dwa przykazania wyniesione wtedy z domu i myślę, że byłam im chyba posłuszna, obu naraz. Współżyją sobie we mnie i nie przysparzają mi konfliktu. Ale nie zawsze tak było.
Niemal prosto z getta, bo zaraz następnego dnia, zostałam zaprowadzona do siedziby Zgromadzenia Sióstr Szarytek na Tarnkę 35. Siostry nie były uprzedzone o moim pochodzeniu, ale one zorientowały się zaraz tego samego dnia, gdy na pierwszym w moim życiu nabożeństwie nie wiedziałam, kiedy powstać, kiedy klęknąć a kiedy usiąść. Zostałam skierowana do Ignacowa, gdzie Siostry prowadziły zakład wychowawczy dla osieroconych dziewcząt i Szkołę Gospodarstwa Wiejskiego dla panien z okolicznych rodzin chłopskich i swoich wychowanek.
Otóż kierowniczka tej szkoły, Siostra Irena zaopiekowała się mną niezmiernie troskliwie, z prawdziwą miłością i zajęła się intensywnie moją katechizacją, która była konieczna przede wszystkim ze względu na moje bezpieczeństwo, ale również ze względu na chęć zbawienia mojej duszy. Piszę to bez ironii. Myślę, że Ona mnie szczerze pokochała i naprawdę pragnęła ofiarować mnie Bogu.Ja w tym czasie byłam bardzo podatna na Jej przewodnictwo duchowe. Czułam Jej miłość, Jej troskliwość. Nastrój kościoła sprawiał ogromne wrażenie. Spędzałam w nim długie godziny w samotności, na modlitwie, czy też spontanicznej medytacji i czułam, że Chrystus czuwa nade mną.
Któregoś dnia, pod koniec listopada, lub już w grudniu 42-go roku, Siostra Irena poinformowała mnie, że mój ojciec umarł w getcie, a moja mama znajduje się w Ignacowie. Następnego dnia, w niedzielę miałyśmy się zobaczyć na nabożeństwie w kościele, ale nie wolno nam było zdradzić w żaden sposób, że się znamy. Sceneria tego niemego spotkania była zaiste filmowa – w niedzielę rano ja ze swymi koleżankami miałam śpiewać na górze, w chórku. Widziałam więc poprzez balustradę, jak moja matka wkraczała do kościoła prowadzona przez Siostrę Bronisławę. Nosiła na kapeluszu czarny welon w żałobie po ojcu i wyglądała na czcigodną bogobojną katoliczkę. Rozejrzała się po kościele i dostrzegła mnie na górze.
Nie umiem już przywołać swojego uczucia z tamtego dnia. Nawet nie wiem, jakie ono było. Ale teraz, wspominając tę scenerię próbuję to sobie wyobrazić. Spotkanie w kościele, na klęcząco, po kilku zaledwie tygodniach rozłąki, w czasie których cały nasz świat został zamordowany. Byłoby to chyba nie do przeżycia, gdyby nie doprawdy wielka czułość odbierana ze strony Siostry Ireny. Ta kobieta robiła nam potajemne schadzki w swoim gabinecie, zamykała nas na klucz, aby nikt nas tam nie odkrył, przynosiła nam jakieś herbatniczki na osłodę sytuacji i udawała, że zgubiła klucz do swego pokoju, gdy ktoś chciał się tam dostać w poszukiwaniu jakichś dokumentów.
Po jakimś czasie byłam duchowo gotowa do chrztu. Ochrzciły mnie „z wody” Siostra Irena i Siostra Zofia, w pełnej tajemnicy zarówno przed innymi siostrami, jak i przed księdzem kapelanem. Na chrzcie otrzymałam Irena, co było zgodne z moim fałszywym dokumentem jak i stanowiło przypieczętowanie przewodnictwa Siostry Ireny na mojej nowej drodze duchowej. Nie pamiętam jednak, aby to w czymkolwiek zmieniło moją przynależność narodową. Miałam świadomość (tak mi się przynajmniej wydaje) ukrywającej się Żydówki, która doznała objawienia Prawdy i przyjęła chrzest.
U Szarytek byłam tylko rok, później żyłam w świeckim środowisku. Po wojnie moje religijne zapały ochlódły (był czas, kiedy zamierzałam wstąpić do zakonu i Siostra Irena bardzo tym była przejęta). Wraz z Mamą, która nadal była syjonistką, wybierałyśmy się do Palestyny. Miałyśmy już paszporty, gdy ja właśnie się zakochałam i dałam się uwieść do partii. Ale partia i idee socjalizmu przyciągały mnie wyraźnie ze względu na mój żydowski los. Skoro nie ma miejsca dla Żydów w narodowym ładzie świata – rozumowałam – to trzeba ten ład zburzyć i stworzyć inny.
Takiej sprawiedliwości oczekiwałam od socjalizmu, nie przypominam sobie, aby los proletariatu światowego bardzo mnie interesował. Niemniej jednak, przynależność do partii stanowiła dla mnie obok wszystkich rzeczy negatywnych również trening ludzkiej solidarności. Ludzkiej, to znaczy i międzynarodowej i międzyklasowej. Tę drugą edukację odebrałam dodatkowo w swoim małżeństwie. Wspominam o tym tylko mimochodem, ponieważ u wielu ludzi dostrzegam skłonność do pogardy wobec innych. Jest to dla mnie wyjątkowo parszywe uczucie.
Myślę teraz, że przez moje życie nie przeszedł żaden mężczyzna Żyd. Od dłuższego czasu żartuję sobie mówiąc, że przecież gdzieś na świecie powinien być ten bogaty Żyd, co mi był przeznaczony. Chyba go jednak zamordowano. Kiedyś, podczas jakiejś kolejnej sesji psychoanalitycznej zdałam sobie sprawę z faktu, że w czasie mojego dorastania miałam obraz dwóch rodzajów mężczyzn: brutalnego, umundurowanego Niemca i bezbronnego, upokorzonego Żyda.
Myślę jeszcze teraz z ogromnym żalem, że mężczyźni, którzy mi byli przeznaczeni na mężów czy kochanków, zostali zamordowani. Z moimi gojami porozumienie nie mogło być kompletne. Wojna i Zagłada były zbyt fundamentalnym przeżyciem, aby można było pozostawić je na marginesie życia, pamięci i najważniejszego związku z drugą osobą. Jestem przekonana że wiele z problemów naszego małżeństwa brało się z pustki religijnego czy kulturowego dziedzictwa.
Mojego narodu nie było, a mój mąż zanegował swoją tradycję katolicką. Brakowało świąt, brakowało sacrum. Tylko naszej biednej, tradycyjnej rybie po żydowsku przydana została funkcja przechowania małego żydowskiego rytuału. Dzięki jej częstemu pojawianiu się na naszym stole (i oczywiście dzięki obecności mojej mamy w domu) mój syn zawsze wiedział, że jego matka jest Żydówką.
Ale co może jedna biedna ryba w domu, w którym nie czeka się na Mesjasza?Mój Boże, napisałam to zdanie ot tak sobie, lekko, trochę prześmiewczo. A tymczasem zdaje się, że dotknęłam sedna sprawy. Żyd to ten, co czeka na Mesjasza. W domu Dziadka treścią życia było czekanie na Mesjasza. Zawsze, codziennie, w każdej chwili. To nie było czekanie teologiczne, tylko rzeczywiste, codzienne, zawsze obecne. Przez cale życie, od urodzenia aż do śmierci, czekało się na Mesjasza. Przynajmniej w rodzinach chasydzkich.
Czekać na Mesjasza, to żyć w szczególnym napięciu, to również żyć z uwagą, ze wzrokiem skierowanym w przyszłość. Na to, co się dopiero zdarzy, a zdarzy się na pewno. W tym lub innym pokoleniu. A więc równie dobrze jutro, dziś, za chwilę…
A więc reasumując: ktom zacz? Polka czy Żydówka? Ja sama z siebie nigdy bym sobie takiego pytania nie postawiła. To tak jakby zapytać liczbę dwanaście, czy bardziej jest jedynką czy dwójką. Zarówno moja polskość jak i żydowskość zostały zdeterminowane faktem, że się urodziłam w ortodoksyjnej, żydowskiej, chasydzkiej rodzinie – w Polsce. Nie są to więc rzeczy rozdzielne, i rozdzielone być nie mogą. Uważam, że nie mamy władzy nad naszą przeszłością. Przeszłość była nam dana taka jaka była. Koniec, kropka. Są to fakty i nie nadają się do żadnej manipulacji.
Podobnie fundamentalną sprawą była wojna i Zagłada. Fakt, że byłam skazana na śmierć, jako Żydówka, że nosiłam opaskę z gwiazdą Dawida i że dwa lata przeżyłam, ukrywając przed ludźmi własne nazwisko i pochodzenie, ma znaczenie fundamentalne. Od tego nie ma odwołania, tak było.
Ja wiem, że pytanie o tożsamość narodową jest głównie pytaniem o rodzaje solidarności narodowej. Otóż tak sformułowane, nie odnosi się do mnie. Z faktu przyjścia na świat w rodzinie żydowskiej w Polsce nie wynika żadne aktualne poczucie przynależności do żadnego z tych narodów. W rzeczywistości sądzę, że mój naród w całości został zamordowany. Mój naród to nie są Żydzi w ogóle, lecz Żydzi chasydzi w Polsce. Mój naród należy do mojego dzieciństwa i tego dzieciństwa nie przetrwał. Tego świata nie ma i nie mam do czego przynależeć.
Izrael nic do tego nie ma. Byłam tam kilka lat temu i nic się we mnie nie poruszyło. Nic poza niezwykłym zachwytem do Jerozolimy.Nigdy nie czułam nic takiego, jak duma z powodu bycia Polką czy Żydówką. Ani z powodu Kopernika, ani z powodu nowoczesności Izraela. Nie znam takiego uczucia. Nie rozumiem nawet,jak można być dumnym z tego, czego dokonał inny człowiek, albo wstydzić się za coś, co kto inny uczynił, chyba, że czyn ten konfrontuje nas z własną nikczemnością.
Z ironią, ale i z pewnym współczuciem przysłuchuję się i przyglądam pilnej rachunkowości, w której podlicza się codziennie na nowo listę szmalcowników z jednej i tzw. Sprawiedliwych z drugiej strony. Biedna polska młodzież,jeśli się daje wrobić w ten obrzydliwy proceder budowania narodowego portretu z takich odłamków ludzkich czynów. Wbrew mojemu socjologicznemu wykształceniu jestem przekonana, że nie wolno czynić działań rachunkowych na działaniach ludzkich.
Tak rozumiany fakt bycia Żydówką czy Polką nie wymaga też żadnej i niczyjej akceptacji. Jest sprawą faktu i dokumentu. Nie mam też żadnej potrzeby, aby mnie uznano gdziekolwiek za przynależną, ani też, żeby mnie do jakiegokolwiek grona przyjęto. Moja historia nie nadaje się do manipulacji ani przeze mnie ani przez innych. Chcę powiedzieć, że nic z tym po prostu nie ma do zrobienia.
A jednak… z zadziwieniem zdaję sobie sprawę, że od powrotu do Polski znów wstąpiłam w piekielny krąg tych samych ciągle rozważań i rozrachunków. Temat jest ciągle żywy,jak gdyby czekał jeszcze na ostateczne słowo, na ostateczny werdykt.
Co mogłabym powiedzieć dzisiaj w sporze między Polakami a Żydami o to, co się wtedy działo między nami? Po pierwsze powiedziałabym, że nie czuję się zobowiązana do długu wdzięczności za ocalenie i wyraźnie pragnę przeciwstawić się niekwestionowanemu, wydaje się, po obu stronach sporu przekonaniu, że Żydzi, którzy doznali pomocy od tzw. aryjczyków do takiego długu a nawet deklaracji wdzięczności powinni się poczuwać. Często też słyszę argument, że przecież wdzięcznym byłby każdy, kto by został uratowany z toni lub płonącego domu z narażeniem własnego życia.
Przykro mi, odpowiadam, ale to porównanie jest chybione. Żydzi bowiem nie wpadli przez własną nieuwagę lub nieszczęśliwy przypadek do głębokiej studni, tylko zostali do niej zepchnięci. Jeśli już posłużyć się metaforą wypadku, to rzekłabym, że Holocaust był czarną dziurą, do której wpadła cała ludzkość, gdy na swej drodze obsunęła się niebacznie poniżej poziomu ludzkiej egzystencji i człowieczych norm. Nie czuję wdzięczności, ponieważ tak jak wszyscy inni ludzie zrodzona byłam do życia a nie do takiej śmierci.
Nie przyjmuję do wiadomości wymogu wdzięczności, ponieważ nie przyjmuję do wiadomości zasady, która została narzucona tak perfidnie, że przetrwała do dnia dzisiejszego i stała się przesłanką całego rozumowania, a mianowicie, że śmierć Żydów była ich przeznaczeniem. Nie zgodzę się nigdy na taką przeklętą zasadę, wedle której śmierć jednych jest przeznaczeniem a innych bohaterstwem.
Wiem, że mówię rzeczy trudne do przyjęcia i wcale nie jestem pewna, czy potrafię się z nimi przebić, choćby nawet do moich przyjaciół, wszystko jedno, Żydów czy nie. Bo przecież zaraz padnie pytanie, czy ja nie wiem, że za ratowanie Żyda groziła śmierć i czy uważam, że ludzie dla uratowania żydowskiego dziecka mieli ryzykować życie swoich własnych dzieci? Nie odpowiadam na takie pytanie. Na szczęście nie muszę odpowiadać na takie pytanie. To nie było moje pytanie i nie mój los.
Ale też nikt ode mnie nie usłyszy ani jednego słowa potępienia dla tych, którym nie była dana laska bohaterstwa. Co więcej, wypowiadanie czy sugerowanie takiego potępienia uważam za głupie i niestosowne w najwyższym stopniu.
Czasem słuchając oskarżeń płynących od Żydów, odnoszę wrażenie, jak gdyby Polaków oskarżali o Oświęcim. Czasem, słuchając poirytowanych Polaków odnoszę wrażenie, jak gdyby Żydzi ginęli im na złość. Gdzieś, niepostrzeżenie, chyłkiem, tyłkiem wyparowali z tego sporu Niemcy. I toczy się tak, jakby chodziło o to, jak zachowali się Polacy wobec żydowskiego losu. Żydowskiego czyli cudzego.
A może moglibyśmy się zgodzić, że w tym piekielnym wypadku ludzkości, gdy Niemcy byli zbrodniarzami a Żydzi ofiarami, Polakom przypadł ich własny los – los bycia widzami. Tak naprawdę, to ani szmalcownicy ani bohaterowie nie byli ważni na ówczesnej scenie wypadków. Za to ważni byli widzowie.
Pamiętam wydarzenie z pierwszych tygodni niemieckiej okupacji. Pamiętam, jak Niemcy gnali środkiem ulic Piotrkowa Żydów, ubranych w chałaty, pejsatych i brodatych a na chodnikach stali ludzie – i ja też – i patrzyli. Nie byliśmy jeszcze wtedy zamknięci w getcie, więc stałam między innymi przechodniami i patrzyłam. Tylko jeden z widzów śmiał się szyderczo. Tylko jeden. Ale nie o niego chodzi. Najgorsze było to, że ci Żydzi byli przeraźliwie śmieszni w tych swoich chałatach, podrygujący od uderzeń, gnani środkiem jezdni.
Byłoby im chyba lżej, gdyby ich gnano przez bezludną pustynię, gdzie nikt nie widziałby ich bólu i poniżenia.
Przywołując teraz to wspomnienie, ze zgrozą zdaję sobie sprawę, że
nadal jest piekące i że minione lata nie osłabiły smaku goryczy. To Niemcy wymierzali razy, ale obecność Polaków pomnażała ból. Ci, co wówczas byli Niemcami, umundurowani, uhełmieni i ustrzelbieni, sami samcy bez kobiet, dzieci i starców, w ogóle nie przypominali ludzi. Byli źródłem fizycznego bólu i przerażenia, ale nie goryczy. Takie wspomnienie uczuć przechowałam do dzisiaj o tym, co się działo wtedy na piotrkowskiej ulicy między Niemcem, Żydem i Polakiem.
Przez kilka lat cala Polska była jednym wielkim Umschlagplatzem, na którym codziennie spośród mieszkańców tej ziemi wyłuskiwano tylko niektórych i na oczach pozostałych wysyłano na zagładę. I być może, to właśnie tym, co wtedy byli Żydami, tak trudno jest wybaczyć Polakom jeszcze dzisiaj, choć oczywiście nie była to ich wina. Albowiem rachunek krzywd to nie to samo co rachunek win. Z drugiej strony przypuszczam, że Polacy nie mogą wybaczyć Żydom, iż byli świadkami ich zwykłej ludzkiej małoduszności. Ale to nie Żydzi zgotowali Polakom taki test. To też nie jest ich wina.
Co wobec tego pozostaje? SpróbLtjmy może okazać sobie nawzajem współczucie za to, że oto postawiono nas kiedyś naprzeciwko siebie, twarzą w twarz, gdy nie można było odwrócić spojrzenia, nie zapominając nigdy, że stało się to nie z naszej woli i nie z naszej winy.
Wspomnienie pochodzi z książki„ Losy żydowskie świadectwo żywych”, Tom I, Stowarzyszenie Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej, Warszawa 1996
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl