Irena Wójcik, urodzona w 1937 r.
Syn był moim pierwszym krewnym
Oto opowiadanie o moich losach.
Sprzed wojny nic nie pamiętam. W roku 1941 lub 1942 moi Rodzice oddali mnie do jednej kobiety, która nie miała swoich dzieci.
Była znajomą moich rodziców – Polką. Miała sklep spożywczy oraz wyszynk z kiełbasą i wódką. Byli ludzie, którzy zabijali świnie i robili kiełbasy oraz bimber, a ona to sprzedawała w swoim sklepie, nie wiem – legalnie czy nie legalnie. Była ona dobrą kobietą. Pomagała też innym ludziom, którzy mieli kłopoty z Niemcami. Jej mąż wyjechał na roboty do Niemiec.
W czasie wojny chodziłam do przedszkola i do szkoły. Jedzenia mi nie brakowało. Raz jej dostawców złapali z towarem Niemcy. Bili ich tak, że o kilkanaście domów było słychać ich krzyki. Ona poszła, porozmawiała po niemiecku i ich zwolnili. Mieli posiniaczone twarze i podbite oczy.
Często przychodzili do nas; do późna w nocy pili i śpiewali. Czasami mnie brali do stołu i rozpieszczali, a czasami kazali mi spać. Od mojej „matki” często dostawałam bicie – za byle co. A potem płakała i mówiła, że też nie ma nikogo i jest sierotą tak jak ja. Oficjalnie wiedziałam, że jestem jej dzieckiem, ale czasami dzieci na ulicy mówiły mi, że jestem Żydówką i że to nie jest moja matka.
Dwa razy ludzie donieśli do Niemców na mnie. Niemcy przyszli, ale ja byłam na podwórku za domem. Przyszedł jej kuzyn i powiedział mi, żebym się długo bawiła i nie wracała prędko do domu, bo przyszli po mnie Niemcy. Wiedziałam, że mogą mnie zabrać i zabić.
Gdy dostawałam od niej bicie, myślałam o ucieczce, ale słyszałam, że Niemcy łapią Żydów i ich zabijają, więc wolałam u niej zostać. Jej mąż od czasu do czasu przysyłał mi lalki.
Gdy skończyła się wojna, wrócił jej mąż i oficjalnie się z nią rozszedł. Ona mu zostawiła sklep. Znalazła sobie innego męża, którym był były polski oficer i wyjechałyśmy z nim na Ziemie Odzyskane, gdzie mieszkaliśmy dwa lata. Tam też otworzyli sklep. Ten ojciec nie pozwalał mnie bić.
Po dwóch latach małżeństwo się rozpadło. Moja „matka” się wy prowadziła i już jej nie pozwolili otworzyć sklepu. Było to w 1947 r., kiedy zaczęli otwierać sklepy spółdzielcze. Ona nie miała z czego żyć.
Byłam już w czwartej klasie. Pewnego dnia moja „matka” powiedziała mi oficjalnie, że nie jestem jej dzieckiem i że jestem Żydówką, więc ona chce, żebym pojechała do „pensjonatu”. Byłam wtedy wielką romantyczką i „pensjonat” był dla mnie czymś nadzwyczajnym.
Jednak powiedziałam jej: „nie jesteś moją matką, ale zostawmy to tak jak jest, że niby jesteś moją matką”. Ale ona powiedziała, że tak nie można i że musi mnie odwieźć. Więc pojechałyśmy pociągiem do Łodzi. Płakałam całą drogę. W Łodzi w Komitecie Żydowskim rozmawiali po żydowsku, a mnie się wydawało, że to po niemiecku. Tam się rozstałyśmy.
Stamtąd jeden człowiek przywiózł mnie do Domu Dziecka w Helenów ku. Przyjęła mnie tam wychowawczyni – Pani Maria Milsztejn. Zbliżyła się do mnie, a ja podniosłam ręce, zakrywając twarz i głowę. „Nie bój się, nie będę cię biła, tu się dzieci nie bije”. To były pierwsze słowa, które usłyszałam w Domu Dziecka.
Podczas obiadu siedziałam obok koleżanki Lusi. Lusia zaczęła mi opowiadać, że jej ojciec ma kilka zegarków. Powiedziałam: „Twój ojciec jest bogaty jak Żydzi”. – „Tak, mój ojciec jest Żydem i wszyscy tu jesteśmy Żydami”.
Rozpacz moja nie miała granic, ale potem, pomału przyzwyczaiłam się. Rozmyślałam sobie w głębi duszy: „Przecież mnie też zawsze mówili, że jestem Żydówką. Trudno trzeba się pogodzić z losem”.
Przywiązałam się bardzo do pani Falkowskiej – kierowniczki Domu Dziecka. Chciałam, żeby była tylko moją matką. Ale kiedyś powiedziała mi:„A co na to powiedzą inne dzieci?”. Tak, była naszą wspólną Matką. Była nią dla tych wszystkich dotkniętych złym losem dzieci.
Nie nosiłyśmy jednakowych ubrań. Nie chciała, żebyśmy wyglądały na dzieci z sierocińca. Miałyśmy swoją krawcową. Każda panienka miała inną sukienkę. Dzięki temu nie czułyśmy się jak sieroty, ale jak młode księżniczki. Nigdy o tym me zapomnę.
W Helenówku w 1954 r. poznałam Leona W., który przyszedł do nas na zabawę. Od tego dnia chodziłam z nim. Po pół roku wzięli go do wojska. Ja w tym czasie skończyłam Liceum Pedagogiczne.
Po ukończeniu Liceum wyjechałam do Wrocławia. Tam pracowałam rok jako wychowawczyni. Mój narzeczony odsłużył wojsko i w 1956 r. pobraliśmy się. Mieszkaliśmy z jego rodzicami, co nie było wygodne.
W tym czasie większość Żydów opuszczała Polskę, więc my też wyjechaliśmy do Izraela. Tydzień po przyjeździe urodził mi się syn. Był to mój pierwszy krewny, jakiego miałam, znałam i pamiętam. Kocham go ponad życie.
Po roku urodził mi się drugi syn. Było nam niezmiernie ciężko. Mieszkaliśmy w jednym pokoju bez kuchni i bez wygód. Na półce zbudowanej przez męża stały wiadra: jedno na czystą, drugie na brudną wodę. Tak prowadziłam gospodarstwo. Ale byliśmy zdrowi i dzieci moje nigdy nie chorowały. Był okres, że gotowałam na maszynce naftowej trzy obiady: dla nas – dorosłych, dla starszego dziecka i dla maleństwa. Lekarz okręgowy powiedział, że to są najzdrowsze i najlepiej rozwinięte dzieci w całej dzielnicy.
Moi synowie skończyli szkoły i szczęśliwie się pożenili. Teraz mam już czterech wnuków, których bardzo kocham.
Izrael, 1991 r.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl