Jadwiga Fiszbain-Tokarz, urodzona w 1935 r.
W ulu, piecu, kopie siana
Urodziłam się w Krakowie w rodzinie polsko-żydowskiej. Moja matka Miłka Fiszbain, rodem z Budapesztu, miała wtedy dwadzieścia pięć lat. Ojciec, Tadeusz Wojciech Tokarz, prawnik, kapitan Wojska Polskiego, starszy wiekiem od Matki, pochodził z tarnopolskiego. Więcej o Ojcu nic nie wiem. Zmobilizowany w 1939 r. zaginął bez wieści w kampanii wrześniowej.
Mieszkaliśmy w Krakowie przy ulicy Sebastiana, potem na ulicy Wiślanej. Tam też przebywała moja rodzina ze strony Matki, Linznerowie.
Lata okupacji spędziłam w Nowym Sączu. Pamiętam dobrze moment wkroczenia wojsk niemieckich: stałyśmy z Mamą na Rynku, donosił się ryk silników, warkot motorów, jechali od strony mostu Heleńskiego ulicą Jagiellońską. To był pierwszy w moim życiu strach. Łzy w oczach Mamusi i mocny uścisk Jej ręki uświadomiły mi grozę sytuacji. Lęk i przerażenie od tej pory towarzyszyć mi będą przez wiele lat. Zresztą z tego się nigdy nie wyrasta.
Zatrzymaliśmy się u znajomej rodziny żydowskiej państwa Szatków w starej kolonii kolejowej. Z każdym dniem wzrastał terror, prześladowania nie miały końca. Ulokowano nas w komórce-kurniku.
Po domach trwały już rewizje i łapanki. Stąd właśnie zabrano nas w 1940 r. do getta. Zamieszkałyśmy na ulicy Kraszewskiego 12. Było nam wyjątkowo ciężko, gdyż uciekając z Krakowa nie zabrałyśmy ze sobą niczego, co można by było wymienić na żywność. Miałam zaledwie pięć lat, ale dobrze pamiętam, że było bardzo zimno i głodno. Odmrożenia pozostały mi na całe życie.
Z pomocą pośpieszyli nam wówczas państwo Grotmanowie. Mamusia nie zakładała rąk, zajęta była głównie zdobywaniem żywności, ale też umiała spieszyć z pomocą innym. Wiem, że przekazywała dla chorych jakieś lekarstwa, między innymi od pani dr Kozaczki. Było to niesłychanie ważne, bo osoby chore „likwidowano” na miejscu; zajmowały się tym specjalne ekipy, które ciągle kontrolowały mieszkania.
W 1942 r.(musiało to być wczesną jesienią, bo właśnie dojrzewały gruszki) nastąpiła likwidacja getta. Częściowo wywożono ludzi samochodami, ale odbywały się też tzw. marsze śmierci – Żydów pędzono jak bydło przez całe miasto i ładowano do wagonów towarowych. Po drodze natrząsano się nad nimi i strzelano jak do „kaczek” do tych, którzy nie nadążali, szli wolniej. Konwojenci jechali na motocyklach, z tyłu podążał samochód z policją granatową, a dalej jacyś ludzie, pewno także Żydzi, którzy zbierali ciała zabitych.
Marsz śmierci dla nas okazał się marszem zbawienia. Mamusia padając na bruk pociągnęła mnie za sobą i kazała leżeć cichutko. Kiedy kolumna się oddaliła, poczołgałyśmy się w kierunku krzewów pobliskiego cmentarza ewangelickiego. Zapamiętałam Jej słowa, że wcale nie miała nadziei przeżyć, że chciała tylko umrzeć razem, nie dopuścić do tego, by nas zdołano rozłączyć przed śmiercią. Mimo całej grozy u boku Matki czułam się bezpieczniejsza.
W ten sposób znalazłyśmy się poza gettem. Ukrywałyśmy się u wielu osób. Najpierw dali nam schronienie państwo Anna i Antoni Ptaszkowscy na ulicy Kunegundy 20 (mieszkał u nich już od jakiegoś· czasu mój wujek Stan Fiszbain). Potem przeniosłyśmy się do państwa Janiny i Józefa Mazurków na ulicę Sikorskiego 25 (na Piekle). Wreszcie pomocną dłoń wyciągnął do nasp. profesor Giesing z ulicy Kołłątaja 29, u którego także spędziłyśmy trochę czasu.
Miejsca pobytu trzeba było często zmieniać. Nie miałam „dobrego wyglądu”: semickie rysy, czarne kręcone włosy zwracały uwagę. Trudniej było zachować bezpieczeństwo. Ukrywano mnie w przeróżnych, najbardziej nieprzewidzianych miejscach: w ulu i w piecu do pieczenia chleba, w zaścielonym i przykrytym kapą łóżku, po piwnicach, ogródkach i w kopach siana. Sześć tygodni spędziłam pod ziemią, w wykopanym dla mnie specjalnie w ogródku schowku, na którym ustawiono ul.
Jakiś czas ukrywała mnie i uczyła Helena Mossoczy, zakonnica z klasztoru przy ulicy Św. Ducha. Następnie Mama umieściła mnie w Starym Sączu, we młynie przy klasztorze Klarysek, u państwa Michalaków. W czasie obław zakonnice chowały mnie wraz z innymi żydowskimi dziećmi w grobowcu w kaplicy.Pod koniec wojny ukrywałyśmy się obie z Mamą (miałyśmy już fałszywe papiery) w Chabówce u państwa Palarczyków. Tam też zastało nas wyzwolenie.
Przeżycia wojenne pozostawiły trwałe ślady na moim zdrowiu. Poza nami dwiema nikt z naszej rodziny nie przeżył wojny. Mimo iż zaraz po zakończeniu działań wojennych zajął się mną doktor Korewa ze Stowarzyszenia Ochrony Zdrowia Ludności Żydowskiej w Szczecinie, nigdy już nie doszłam do siebie.
Choruję na reumatoidalne zapalenie stawów i od 1984 r. jestem na rencie (druga grupa inwalidzka). W 1989 r. przyznano mi – ze względu na ogólny stan zdrowia – pierwszą grupę. Nic nie jest w stanie oddać całego ogromu cierpień, jakie stały się naszym udziałem i które ciążą na nas do dziś dnia.
Wrocław, grudzień 1992 – styczeń 1993 r.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl