Jadwiga Kotowska, urodzona w 1934 r.
Mała szmuglerka
Wspomnienie czyta Dorota Liliental
Filmowe wspomnienie Jadwigi Kotowskiej jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
Pochodzę z rodziny kupieckiej. (…) Mój dziadek miał przed wojną siedem dorożek. Mieszkał na Grzybowskiej, w Warszawie, ja najprawdopodobniej mieszkałam na Twardej, ale dziadek miał stajnię na Grzybowskiej.
Babcia, na ile pamiętam babcię – chodziła w peruce. Babcia i dziadek to byli chasydzi.(…) Na pewno byli ludźmi religijnymi.
Matkę straciłam jako małe dziecko, przed wojną, w ogóle nie pamiętam matki. (…) Natomiast dobrze pamiętam naszą służącą, doskonale ją pamiętam; była moją mamą, ale to już kwestia późniejsza. Była służącą najpierw u moich dziadków,jak mama moja umarła, przeszła do nas. Była to dziewczyna ze wsi – prosta, ale dobra. Musiała być dobra, jeśli ją lubiłam.
Dzieckiem ulicy stałam się przez wojnę. Przecież ja pamiętam, że tatuś duże pieniądze płacił; uczyłam się gry na fortepianie, miałam guwernantkę do francuskiego. To znaczy, że nas było stać…
Utworzyli getto. Przed samym wybuchem wojny tatuś kupił dom – mieszkaliśmy na Stanisławowskiej, na Grochowie. Kiedy wybuchła wojna i utworzyli getto, musieliśmy się przeprowadzić do dzielnicy żydowskiej. Samej przeprowadzki nie pamiętam, byłam zbyt mała. Pamiętam mury i trupy, o tym i dziś jest mi ciężko mówić.
Ja byłam tam od początku do stycznia 1943 roku. Zajmowałam się szmuglem – utrzymywałam całą rodzinę, każdy czekał na mnie, że ja coś przyniosę z polskiej strony. (…) Owijali mnie w różne rzeczy: koszule, bluzki, swetry, i bandażowali mnie, z tym przekradałam się przez mur, wachta jak była dobra, to nas przepuszczała, jak nie – no to nie. (…)
Widziałam film telewizyjny… Jest kilkoro dzieci, małe getto, przechodzimy przez wachtę. W tym momencie zostajemy złapani przez żydowskie go policjanta, jest takie ujęcie. Nie wiedząc, że w ogóle taki film był nakręcony, poznałam (w nim) samą siebie. Żydowski policjant, bijąc mnie pałką, wysypuje kartofle i mąkę lub cukier, trudno mi w tej chwili powiedzieć. To jedno ujęcie. Jestem więcej jak pewna, że to ja – z gromadką dzieci.
Małe getto – południowa część getta warszawskiego między ulicami Wielką, Sienną, Żelazną i Chłodną połączona z „dużym” gettem drewnianym mostem nad ulicą Wolską .
Drugie ujęcie: wraz z ciotką jesteśmy w getcie, w środku. Jest to getto małe – i żebrzemy, prosimy o jałmużnę. (…) Umawiałam się z naszą służącą gdzieś w pobliżu Śródmieścia, stale obiecywała: „Jadzia, nie martw się, ja cię zabiorę”.
Chodził ze mną mój wujek (bardzo ważny moment), rodzony brat mego ojca, miał 11, 12, może 16 lat – no, nie wiem. Ja przeszłam, jego złapał polski policjant po aryjskiej stronie i tak długo tłukł jego głową o kant chodnika, krew się lała, że na pewno go zabił, otworzył kanał i wrzucił go do kanału. Było to na moich oczach, patrzyłam z ukrycia. Ciężko mówić, o tym… wiem, że na pewno zginął. Chodził ze mną dość długo na polską stronę. Wiedziałam, że wszyscy umierają,(…) że chcę żyć, to ja miałam w sobie. Byłam pewna, że nie przeżyję, po prostu nie uchowam się!
Miałam bardzo dużą rodzinę. Babcia bardzo długo nie chciała przyjmować żadnych pokarmów, bo nie były koszerne, ale później zaczęła, kiedy już opadła z sił; nie wstawała z łóżka (było niemożnością nie jeść, jak chodzić?)… potem zaczęła jeść, ale w dalszym ciągu nie mogła wstać z łóżka. Mieliśmy w kredensie wybitą dziurę (tam się chowaliśmy podczas akcji, babci nie było z nami, bo uważaliśmy, że nie damy rady jej wziąć ze sobą… zabili ją w akcji).
To już był rok 1942. Lato, gorąco. Ciężkie wspomnienia; są rany, które już nie krwawią, a kiedy się to opowiada, te rany zaczynają krwawić. Jest wtedy ciężko. Wszystko staje przed oczyma. Wszystko się widzi i przeżywa od nowa. Niech mam tylko jakiekolwiek stresy, jakieś zmartwienia – wracają trupy, tym bardziej, że ja dużo widziałam nieprzykrytych trupów…
Rano mam wyjść i jeszcze nie zdążyli zebrać czy zakryć chociażby… chyba że śnieg przyprószył… śni mi się w nocy pierze, tak strasznie dużo pierza… i to pierze ja widzę. Na ulicach, w domach, na klatkach schodowych, w podwórkach – wszędzie – ja pamiętam bardzo dużo pierza w getcie – na dachach, na strychach, w kryjówkach, gdzie tylko… Nieraz się budzę z jakimś lękiem, że mam poduszkę rozprutą, kołdrę, że sypie mi się pierze. Z początku miałam bardzo często te sny – budziłam się w nocy… z biegiem lat to się uspokajało.
Wrócę do sprawy szmuglu. Bałam się… na pewno się bałam. Robiły to inne dzieci, ja widziałam, że to robią, to nie była moja inicjatywa. Po prostu uważam, że tatuś porozumiał się z tą dawną naszą służącą, że najprędzej ja, jako dziecko, mogę przejść, najprędzej coś przyniosę. Nie tylko ja, tatuś mój też chodził na polską stronę, zresztą w międzyczasie starał się o wyrobienie dla nas aryjskich dokumentów.
Głównym dostawcą byłam ja. Chodziły też inne dzieci, cztero-, pięcioosobowe grupki wychodziły, niektórzy już nie wracali, nie czekaliśmy… Naturalnie, że jak była okazja, przeszło się, ale na drugi dzień czy na podwórku – wiedzieliśmy, że któreś z dzieci zostało złapane, zabite, zakatowane lub zabrane podczas akcji.
To nie były żadne stałe grupki. Ja umawiałam się zawsze ze swoją „matką”, czyli służącą, która na mnie zawsze czekała po aryjskiej stronie, prowadziła mnie do mieszkania swoich znajomych, państwa Dworakowskich – chyba…
Byłam tylko szmuglerką. Nikt nie myślał, żeby mnie uczyć, podejrzewam, że nie była moja rodzina tak okrutnie bogata… najlepszy dowód, że ja już szmaty zaczęłam wynosić i to przynosili inni, z innych domów, mieszkań, zresztą mieszkały po 3-4 rodziny, może i były kosztowności, może ja o tym nie wiedziałam, bo mnie owijali w bandaże i ja przechodziłam jak beczułka.
Z początku wychodziłam z małego getta, pamiętam doskonale ten most, nie umiem sobie uprzytomnić, kto rozebrał ten most.(…) Ja latałam… myśmy tam nawet z początku zabawy mieli – jako dzieci, później nie wiem, jak ten most znikł, w jaki sposób – dręczy mnie to trochę… Chciałabym zobaczyć most, te schody, dużo schodów…
Ta nasza dawna służąca zaopatrywała mnie w żywność. Jak ja przechodziłam na aryjską stronę, były momenty buntu we mnie, przeważnie wtedy, kiedy zostałam złapana, pobita. Zdarzyło się to trzy razy. Naturalnie, że do wychodzenia z getta nikt mnie z rodziny nie zmuszał. Miałam liczną rodzinę. Prawdopodobnie nikt nie ocalał. Ja już życie swoje przeszłam, mam dzieci, wnuki, ale gdzieś, w skrytości ducha, chciała bym mieć kogoś bliskiego.
Wrócę jeszcze do szmuglu. Było coraz gorzej, coraz trudniej przejść, co raz ciężej coś zdobyć. Głód był straszny. Przeszliśmy wachtę, przeszliśmy dziurą jakąś. Nieraz w Sądach żeśmy się prześlizgnęli, rzadkość w sądach, baliśmy się jakoś dziwnie Sądów (…)
Sądy – budynek sądów przy ul. Leszno miał dwa wejścia: jedno od strony getta od ul. Ogrodowej, drugie od strony aryjskiej; przejście to było wyko rzystyw ane do nielegalnego wchodzenia i wychodzenia z getta.
(Miałam przejść na polską stronę), nas czworo czy pięcioro szło, myśmy mieli przejść na polską stronę – po prostu na ulicy wepchnęli nas, kupę dzieci, tośmy szli na Umschlagplatz… Była akcja na dzieci. Podejrzewam (nie jestem pewna), że to było w czasie, kiedy dom Korczaka likwidowali, bo była kupa dzieci; zostałam złapana w 1942 roku, jeśli się nie mylę.
Umschlagplatz (niem.) – plac przeładunkowy; miejsce przy ul. Stawki, gdzie gromadzono ludzi wywożonych z warszawskiego getta do obozów śmierci.
A muszę powiedzieć, że dziadek miał konia, już ostatniego konia, miał prawo wszędzie wjeżdżać i trupy zbierać… nie wiem, skąd dziadek wiedział… czy dojrzał mnie… czy może przypuszczał? Nie powiedział mi tego, tylko w pewnym momencie poczułam, że ktoś mnie bierze za poły i siada na mnie. Pod kozłem mnie wywiózł wśród trupów, wywiózł mnie z tego Umschlagplatzu.
Wywiózł mnie i przekazał tej matce (naszej służącej) i powiedział:„Bronia, jeśli jest Bóg, jeśli mówisz, że tak kochasz Jadzię i zależy ci na Józku (czyli na moim ojcu), pamiętaj,ja umrę, Rózi już nie ma (mojej babci) – pamiętaj, że masz Jadzię chronić, ona nie może więcej wrócić do getta”. Ale ja już nie pamiętam, czy ja jeszcze wtedy wróciłam do getta…
Ja tę rozmowę dziadka z matką znam z ust matki. Że dziadek mnie wywiózł na cmentarz żydowski i że ona tam była – to wiem na pewno. Pozostał jakiś dziwny uraz z getta, te restauracje pełne jedzenia, sklepy i my – żebrzący na ulicy – taki niesmak. Na pewno dziś patrzę inaczej na pewne rzeczy… ale… lęk był straszny (na pewno był straszny).
Kiedy już w 1943 roku ojciec mój prowadził mnie z dziadkiem na stronę aryjską, już nie byłam Jochewed ani Jadwiga Braun, tylko była Jadzia Zalewska, czyli panieńskie nazwisko naszej służącej dostałam i ona stała się moją matką. Miałam wtedy tylko kilka lat – osiem, dziewięć – góra. I handlowałam; w dalszym ciągu musiałam utrzymać matkę. Dziecko się jej urodziło, chłopiec, czyli mój brat przyrodni. Ktoś z tym dzieckiem musiał zostać.(…)
Byłam złapana przez gestapo, wydana przez kogoś. Wzięto mnie w aleję
Szucha, no i bardzo bito, do dziś mam ślady na plecach.
Wiedziałam, że jestem Żydówką. Nie wiem, jako dziecko jak ja to potrafiłam, jak to mi przyszło, że ja… nie powiedziałam, że jestem Żydówką! Na pewno sprawdzali. U pani Zalewskiej, mojej matki, byli w domu, sprawdzali.
Owszem: powiedziała, że jestem jej córką nieślubną, że z Żydami nie miała nic wspólnego. Zwolniono mnie po 3 dniach (musiało to kosztować niemałe pieniądze): zbitą, zsiniałą. Leżałam sześć tygodni chora, ani ręką, ani nogą ruszyć… Nie wiem,jak z alei Szucha na Stalową z powrotem wróciłam. (…) W ogóle nie wiem, jak się to stało.
Pamiętam tylko tramwaj, w którym mnie trzymali. Ławki siedzące i oprawcy, jeden tyłem do drugiego, ale jeśli chodzi o twarze, to zupełnie mi się zamazały, zresztą – niejeden mnie przesłuchiwał… Niejeden mnie bił! Ja mam znaki na plecach do dnia dzisiejszego.
Metryczkę miałam, woreczek uszyty na szyję i na sznurku to nosiłam. Pieniędzy starczyło na papiery tylko dla mnie, trzeba je było wyrobić mojemu ojcu. No, ojciec mój, jako handlowiec (myśmy mieli przed wojną sklepy, budki na Kercelaku i pod Halą Mirowską), miał bardzo dużo znajomych, uważał, że zdobędzie te pieniądze dla siebie, w ten czy inny sposób; pożyczy od kolegów – miał ich masę, bardzo szanowali go, znali dobrze…
Niestety, znalazł się jeden kolega, który ojca wskazał; pod Halą Mirowską to się działo, ojciec uciekał w stronę Ogrodu Saskiego. Został zabity. Ja to znam z opowieści. Ja tego nie widziałam. Pół twarzy leżało na dzisiejszej płycie Grobu Nieznanego Żołnierza. Tej płyty wtedy nie było naturalnie. Tatuś tam leżał prawie cały dzień, przyjechali koledzy, moją matkę wzięli, wzięli mnie na ręce, żebyśmy ojca zobaczyły już ostatni raz! Leżał przykryty gazetami.
Ja zaczęłam krzyczeć, koledzy ojca trzymali mnie na rękach, zatykali mi buzię, wynieśli mnie na jakąś klatkę schodową. Po prostu bali się, żebym nie podleciała do ojca. To było ostatnie moje pożegnanie z ojcem. Nie mógł zostać pochowany jako Polak, bo nie miał żadnych dokumentów. Przyjechała ciężarówka, został wrzucony na ciężarówkę, odjechali. Nie wiemy, gdzie leży. Był to już rok 1943.
Ja się nie mogłam z tym pogodzić, ja wiedziałam, a nie wierzyłam… Myślałam, że się drzwi otworzą i on wejdzie. Pamiętam, jak ojciec wychodził ostatni dzień z domu, doskonale pamiętam, jak był ubrany, a twarz mi się zamazuje. Jedno, co wiem na pewno: był łysy, całkiem łysy; był krępy, krępej budowy ciała. I widzę go, widzę, jak wychodzi z domu, ale oczy, jakie miał, usta, nos – nie wiem.
Jest mi bardzo ciężko, że nie wiem, gdzie są moi zmarli… Ja bardzo bym chciała mieć choć jeden grób… żeby uczcić pamięć tych wszystkich, całą moją rodzinę. I bardzo często, kiedy jestem sama w domu (leżę, czytam), momentalnie przypominają mi się czasy okupacyjne. Myślę o getcie, o tym swoim dzieciństwie, o tej rodzinie, o tej wesołości, jaka panowała, i wtedy zaczynam płakać, bo jest mi ich brak.
Ja bym bardzo chciała mieć groby chociaż swoich najbliższych zmarłych, to znaczy tych ciotek, ojca – już nie mówię o dalszych krewnych, których pamiętam. Dla mnie to jest tragedia, dlatego ja do dnia dzisiejszego ich opłakuję.
Zaraz po wyzwoleniu pierwsze moje kroki skierowałam do getta, to znaczy gruzów getta. Cała Warszawa była wielkim gruzowiskiem, ale ja, jako ten gazeciarz warszawski, poszłam do getta. Coś we mnie tliło, że ktoś jest, że ktoś żyje. Prześlizgnęłam się jako dziecko z delegacją rządową mostem pontonowym.(…) To było w styczniu.
Jakoś mocno wierzyłam, że ktoś jest; w mojej świadomości nie było tego, że nikogo z rodziny nie ma… ja tego nie dopuszczałam … Ja wiedziałam, że była Treblinka, ale ja nie przypuszczałam w ogóle, że można ludzi wykończyć aż tak. (Nie byłam do końca likwidacji getta). Poza tym jakieś uczucia wewnętrzne mi mówiły, że ktoś jest,ja zresztą czekałam. Stale. Ktokolwiek obcy poruszał się po podwórku, ja czekałam… że to do mnie… że to mnie szukają. Czekałam na ten moment.
Wiem, że było odgruzowanie getta,ja tak zapalczywie pracowałam jako dziecko… Młodzież żydowska i ja, było zdjęcie moje w gazecie.(…) Wierzyłam, że pod tym gruzem coś znajdę, tak mocno w to wierzyłam. Z gazetami, z wodą sodową, z bułkami, z czymkolwiek na sprzedaż, można było mnie spotkać najprędzej w ruinach getta.
Żydzi wzięli mnie z ulicy z plikiem gazet, no i jak to dziecku, zaimponowali mi: porządnym ubraniem, nowymi butami. Najpierw Centralny Komitet Żydów oddał mnie do domu dziecka w Śródborowie, pod Warszawą. Chcieli, żebym była dzieckiem. Naturalnie, że ja już dzieckiem nie byłam. Ja już wiedziałam, co to jest pieniądz, jak można go wydać, ja wiedziałam, że można skombinować, handlować, zakręcić. Miałam lat jedenaście. „Dlaczego ja mam być dzieckiem nagle?” Więc uciekłam ze Śródborowa.
Ja „na ura” nie chciałam być Żydówką,już tak jakoś weszłam w ten mechanizm, że jestem Polką. Dla mnie była w ogóle tragedia, że mam iść do domu dziecka żydowskiego. Dlatego były te ucieczki.(…)
Potem wywieźli mnie do Bytomia. Może tydzień tam pobyłam. Uciekłam w nocy, boso. Bez biletu jechałam w ubikacji z Katowic do Warszawy. Z tej ubikacji milicja mnie wyciągnęła. Odstawili mnie do Centralnego Komitetu Żydów Polskich. Dali mnie do jakiegoś domu, miałam być przewieziona do innego domu dziecka, naturalnie uciekłam – jak zwykle. Nie mogłam być dzieckiem, nie potrafiłam.
No i trafiłam do domu dziecka w Chorzowie. Znowu ucieczka. Znów milicja. I po dwóch ucieczkach z Chorzowa na trzecią się już nie zdobyłam, bo zaczynało już mi być tam dobrze. Likwidują dom dziecka w Chorzowie, przenoszą nas do Bielska. Pomału, pomału tam odzyskiwałam dzieciństwo, przyszły najpiękniejsze lata, które tak cudownie wspominam do dnia dzisiejszego. (…)
…Ja dzieci od Żydów wyzywałam. Graliśmy w siatkówkę czy w palanta albo w dwa ognie i coś mi się nie podobało: „Ty Żydzie parszywy” – wołałam. Po prostu bałam się być Żydówką. („Niech on będzie Żydem, dlaczego ja mam być Żydówką?”). Ja już nie byłam Jochewed, ja już byłam Jadzia. To „oni” byli Żydzi… Ja nie byłam Żydówką. Nas była czwórka dzieci, któreśmy klękali i mówili wieczorem pacierz.
Nadszedł moment w domu dziecka, że ja książeczkę do nabożeństwa zaniosłam do kierowniczki. Mówię tak: „ja już nie jestem chrześcijanką”. Odwrotna strona medalu. Kiedy ja oddałam tę książeczkę do nabożeństwa, że mi jest niepotrzebna (ale ja nie chcę, żeby ona była zniszczona), to się stałam momentalnie Żydówką.
No a później, w roku pięćdziesiątym, dom dziecka został zlikwidowany. Przewieziono mnie do bursy w Warszawie, na Jagiellońską 28. Ja byłam tam jedna z liceum pedagogicznego, wszystko studenci i dwie osoby już pracujące. Nikt się mną nie interesował. Zostałam sama. Nie miałam na książki, zeszyty. Głodna byłam. I rzuciłam naukę.
I wróciłam do swojego dawnego zawodu, do handlu. Lody zaczęłam sprzedawać. No i znów zaczęłam być dorosła. Sama. Uważam, że duży błąd popełnili Żydzi, zostawiając mnie samej sobie. Po co dali parę lat beztroskich, gdybym została na ulicy, z plikiem gazet, nie poznałabym smaku czegoś lepszego… Matka (czyli nasza służąca) nie chciała mnie przyjąć do siebie. Znów byłam bez dachu nad głową. Znów były parki, strychy.
Zapoznałam męża, z którym mam dwoje dzieci, dorosłe w tej chwili córki. Mieliśmy jeden pokój na drugim piętrze, wodę się wnosiło i wynosiło. Nigdy nie ukrywałam przed dziećmi, że jestem Żydówką, jak również moi mężowie wiedzieli o tym. Pierwszemu mężowi to nie przeszkadzało, nie było problemu. Tylko kiedy był pijany albo chciał mi dokuczyć, to od Żydów wyzywał.
W latach sześćdziesiątych (na początku siedemdziesiątych) składaliśmy z mężem kilkakrotnie na wyjazd do Izraela, za każdym razem była odmowa. Pisałam, gdzie można było… zawsze odmowa. Myśmy postanowili z mężem, że ja wyjadę z dziećmi. On wyraził zgodę na wyjazd dzieci. Liczyliśmy, że ja go będę starała się ściągnąć i tam się znów połączymy.
No i w końcu rozwiedliśmy się i przyszedł taki moment, że ja dostałam zezwolenie na wyjazd do Izraela i wezwanie po odbiór paszportu. Mąż mnie wziął na klatkę schodową, zaczął strasznie płakać i mówi: „Słuchaj, Jadwiga,ja i tak nie jestem dużo wart, a jak ty wyjedziesz – …zupełne dno. Już nigdy nie zobaczę dzieci; ja się boję, że mnie nigdy nie wypuszczą”. I ja naprawdę tym się wzruszyłam. Ostatecznie miałam z nim dzieci, żal mi go było i zrezygnowałam z tego wyjazdu.
Uważam się za osobę chorą, złamaną moralnie, mam żal, że życie moje potoczyło się nie tak, jak powinno się było potoczyć, bo była wojna, getto.
Życie miałam bardzo ciężkie.
Wywiad (dla Fundacji Kestenbergów) z Jadwigą Wicher, obecnie – Kotowską, opracowała Katarzyna Meloch.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl