[Publikujemy dwa wspomnienia Jakuba Gutenbauma. Inne można przeczytać wybierając „Jakub Gutenbaum (1) w zakładce „wyszukaj wspomnienie”]
Wspomnienie czyta Andrzej Szeremeta
Dzieciństwo
Urodziłem się w Warszawie w sierpniu 1929 roku w kamienicy przy ulicy Konarskiego. Dziś nie ma po niej śladu.
Z najwcześniejszego dzieciństwa pamiętam zabawy na podwórzu, szczególnie te po dużym deszczu, gdy przez podwórze płyną! strumień wody, a dzieci puszczały z prądem jakieś łódki z kory lub zwyczajne patyki. Nie pamiętam, czy dom był skanalizowany.
Elektryczności nie było. Oświetlenie było gazowe. Przy suficie wisiała okrągła bańka z ażurowej siatki. Za pomocą łańcuszka zwisającego na wysokości niedostępnej dla dzieci spuszczało się i podnosiło tę bańkę, tak że można było odkręcić kurek i zapalić gaz.
Kuchnia była na węgiel, który służąca przynosiła w miarę potrzeby z komórki w piwnicy. Węglarze dostarczali go w koszach raz lub dwa razy w roku. Mnie fascynowało prasowanie żelazkiem z rozpaloną do czerwoności „duszą”.
Moja starsza siostra, Judyska, zmarła przed moim urodzeniem. Została pochowa na na cmentarzu żydowskim na Okopowej. Pamiętam maleńki kopczyk na cmentarzu, który od czasu do czasu odwiedzaliśmy. Niestety, po wojnie tej mogiły nie udało mi się odszukać. Zachowało się jedno jej zdjęcie. Miałem też o trzy lata młodszego brata Imka (Chaimka).
Moi rodzice, Aron i Rywa Gutenbaumowie, byli nauczycielami w szkole podstawowej przy ul. Śliskiej 28. Kierownikiem szkoły był Nachum Remba. Tata uczył matematyki, mama – rysunków i robót ręcznych. Tata był ponadto kierownikiem drugiej, popołudniowej zmiany w szkole, toteż w domu widywaliśmy go stosunkowo rzadko.
Rodzice nie mieli chyba wyższe go wykształcenia, ukończyli jakieś kursy pedagogiczne. Z nami rozmawiali po polsku, między sobą – głównie po żydowsku. Powodziło się nam stosunkowo dobrze. Nasz dom był całkowicie areligijny, chociaż na pewno nie antyreligijny.
Żelazna 42
Chyba po urodzeniu się Imka, czyli w 1934 lub 1935 roku, przeprowadziliśmy się na ulicę Żelazną 42. Było to stosunkowo luksusowe mieszkanie, składające się z dwóch obszernych pokoi, kuchni z alkową dla służącej, ubikacji, łazienki i przedpokoju, który służył jako magazyn, czy też latem jako lodówka. Znajdowało się ono na piątym piętrze w oficynie (mieszkania od frontu były dużo droższe). Miało numer 19.
Z okien pokoju stołowego była dobrze widoczna ulica Prosta. Nic nie zasłaniało widoku, bo z naszym domem sąsiadował parterowy warsztat samochodowy i stacja benzynowa (pompa). Okna sypialni wychodziły na górne piętra domu na Pańskiej. Dla zabawy puszczałem lusterkiem „zajączki” do sąsiadów, których osobiście nie znałem.
Dom był zelektryfikowany – oświetlenie, winda. Pełny komfort! Kuchnia była na węgiel. Zimą kaflowy piec ogrzewał oba pokoje. Do grzania wody w łazience służył piecyk na gaz z palącym się przez całą dobę „pilotem”.
Żelazna 42 znajdowała się na pograniczu dzielnic – polskiej i żydowskiej. Pańska i Prosta, na wschód od Żelaznej, były bardziej „żydowskie”. Natomiast na ulicy następnej, prostopadłej do Żelaznej, czyli na Łuckiej, żydowski chłopiec mógł porządnie oberwać (pamiętam, że Łucką kursowały przez całą dobę olbrzymie piwne beczki firmy Haberbusch i Schiele, ciągnione przez potężne perszerony).
Ze spisu warszawskich teleabonentów na lata 1938-1939 wynika, że nasza kamienica była zamieszkana przez lokatorów różnych narodowości: Falk L., Fuchs Salomon, Grossman Bernard, Koper Abram, Landau I., Marynower Jerzy, Rejs Zylberbogen Szymon, Skrobowski Józef, Sochacka Maria. To ci, którzy mieli telefony. Pamiętam także innych sąsiadów.
Najbliższymi moimi kolegami z Żelaznej 42 byli dwaj bracia mieszkający na szóstym piętrze, Zbyszek i Januszek Stańczykowie. Zbyszek był o rok starszy ode mnie, Januszek – o rok młodszy. Ich ojciec był drukarzem. Kilka miesięcy przed wojną udało mu się odkupić na własność drukarnię, w której pracował. Było to wielkie święto, w którym uczestniczyła cala rodzina (drukarnia doszczętnie spłonęła we wrześniu 1939 trafiona przez niemieckie bomby zapalające). Wydaje mi się, że Stańczykowie mieli lewicowe zapatrywania. Nie było w ich domu żadnych symboli religijnych, stosunek do Żydów, w tym do mnie, był bardzo życzliwy.
Na piątym piętrze, a więc po sąsiedzku, ale od frontu, mieszkali Maliniakowie. Syn ich, Bruno, przeżył wojnę. Grossmanów, sąsiadów z czwartego piętra, uważaliśmy za Żydów. Jakież było moje zdumienie, kiedy po kilku tygodniach okupacji spotkałem przypadkowo na ulicy młodego, może dwudziestoletniego Grossmana, ubranego w strój członka jakiejś formacji hitlerowskiej: mundur, opaska ze swastyką, jakieś odznaki na piersi. Udał, że mnie nie widzi. Do dziś nie wiem, czy był naprawdę hitlerowcem, czy ubrał się w hitlerowski mundur dla kamuflażu.
Szkoła
Naukę zacząłem od drugiej klasy szkoły powszechnej, koedukacyjnej. Tego pierwszego roku edukacji zupełnie nie pamiętam, poza tym, że czułem „miętę” do jednej z koleżanek, Romy Akerman. Nie miałem odwagi, żeby podejść do niej i porozmawiać. Wymyśliłem więc, że kupię pierścionek, który podrzucę mojej wybrance. Nie byłby to wielki wydatek, bo pierścionki po 5 groszy za sztukę sprzedawał jakiś pokątny handlarz z wózka, na którym leżała duża sterta tych dzieł sztuki jubilerskiej. Problemem był zakup. Wypatrzyłem chwilę, kiedy przy wózku nikogo nie było, chwyciłem pierwszy z brzegu pierścionek, schowałem do kieszeni i zapłaciłem. Natomiast na podrzucenie pierścionka koleżance już się nie zdobyłem, wyrzuciłem go do kubła na śmieci i tak zakończyła się moja pierwsza miłosna awantura.
Do trzeciej klasy rodzice zapisali mnie do szkoły „Zgromadzenia Kupców”, które mieściło się na ulicy Waliców, znajdującej się około dwieście metrów od naszego mieszkania. Czesne w tej szkole było bardzo wysokie, ale ja jako syn nauczycieli miałem znaczną ulgę. O ile pamiętam, dla mnie czesne wynosiło 20 złotych miesięcznie, co też stanowiło ówcześnie pokaźną sumę. Moimi szkolnymi kolegami byli głównie Żydzi ze stosunkowo bogatych, zasymilowanych domów.
Przyznać muszę, że stosunek do nauczyciela religii mojżeszowej, starszego pana, był wśród uczniów dosyć lekceważący. Polskiego uczyła nas pani Młynarczykówna, około trzydziestoletnia nauczycielka o jasnych włosach ściągniętych gładko na tył głowy. Miała typowy wygląd nauczycielki z kart literatury pozytywistycznej. Innych nauczycieli nie pamiętam. Ale pamiętam, że wszyscy oni zachowywali się bez zarzutu pod względem równego traktowania uczniów.
W naszej klasie nie-Żydów było kilku. Był Czuma, syn szkolnego woźnego, byli dwaj bracia Imrod, ewangelicy, których rodzice mieli skład farb (ten skład, na ulicy Marszałkowskiej, istniał również po wojnie). Był też uczeń katolik, którego nazwiska nie pamiętam. Wysoki, układny, bardzo dobry ze wszystkich przedmiotów. Trzymał się na uboczu. Miałem wrażenie, że nie czuł się zbyt dobrze w tym towarzystwie, ale jego zachowanie było zawsze poprawne.
Ławkę szkolną dzielił ze mną Janek Feicheneld, niski, ale zwinny chłopiec, który był zawsze kapitanem jednej z drużyn podczas gry w dwa ognie. Drugim kapitanem był Czuma. Janek często zapraszał kolegów do siebie do domu na ulicy Ogrodowej. Zginął wraz z rodziną, zamordowany w Treblince.
Moje lektury
Nie bylem dobrym uczniem, nie przykładałem się specjalnie do nauki. Szkolę traktowałem jako zło konieczne, ale moją pasją było czytanie. Czytać nauczyłem się samodzielnie, jeszcze nim poszedłem do szkoły, chyba dzięki komiksom. Czytywałem popularnego wówczas „Wędrowca”, później „Świat Młodych”. Pamiętam, że bohaterem jednego z komik ów był Fredek (Felek) – marynarz, który gdy był w opałach, sięgał po talerz ze szpinakiem, daniem chyba najbardziej obok tranu nielubianym przez dzieci wszystkich krajów. Po zjedzeniu szpinaku pęczniały Fredkowi muskuły i dawał sobie radę z każdym, kto stawał mu na drodze. Wśród pierwszych książek, które przeczytałem od deski do deski, był Król Maciuś Pierwszy. Bardzo przeżywałem jego przygody na froncie i jego próby oddania pełnej władzy dzieciom. Wspomnę też Emila i detektywów Kastnera oraz Chłopców z Placu Broni. Od trzeciej klasy brałem książki z pobliskiej czytelni, która znajdowała się niedaleko – na Pańskiej lub na Waliców. Abonament kosztował złotówkę miesięcznie, a wypożyczenie dodatkowej książki – 10 groszy.
Kino
Na ulicy Żelaznej róg Chłodnej był kinematograf „Uciecha”, w którym bilety, szczególnie na niedzielne poranki, były stosunkowo tanie, chyba po 20 groszy. Był czas, kiedy każdy taki poranek spędzałem w kinie. Na ekranie „Uciechy” prym wiodły filmy kowbojskie. Najpopularniejszym aktorem był Eroll Flynn, pojedyncze sceny z filmów z jego udziałem, a szczególnie z „Szarży lekkiej brygady”, „Robin Hooda” i „Kapitana Blooda” pamiętam do dziś. Ostatnie filmy, które widziałem przed wojną, to „Ich stu i ona jedna” ze śpiewającą Deanną Durbin i „Dzisiejsze czasy” Charliego Chaplina.
Wakacje
Co roku wyjeżdżaliśmy na wakacje. Miejscowości, które utkwiły mi w pamięci, to Druskienniki nad Niemnem i Rytro nad Popradem. Wcześniej byliśmy dwukrotnie w miejscowości Przetycz nad Bugiem. Z Rytrem kojarzę incydent z lata 1938, który wieszczył ponurą przyszłość. Któregoś ranka, już pod koniec wakacji, poszliśmy na plażę nad Popradem. Okazało się, że głazy na przeciwległym niedostępnymbrzegu rzeki pokryte były obelżywymi antysemickimi napisami.
Niepokoje
Tata w domu często słuchał radia, głównie ostatnich wiadomości. Początkowo miał aparat radiowy na słuchawki. Później pojawił się aparat lampowy z głośnikami. Żydów szczególnie niepokoiła narastająca fala faszyzmu, pochodzącego z Niemiec, Włoch, a także tego rodzimego chowu.
Docierały do nas ponure wiadomości o deportacji z Niemiec polskich obywateli pochodzenia żydowskiego. Oburzenie budziło zachowanie władz polskich, które nie udzieliły pomocy swoim obywatelom, nie wpuszczały ich do Polski i trzymały w okolicach Zbąszyna, który był wówczas miastem granicznym. Ktoś z rodziny pojechał tam z pomocą pochodzącą ze zbieranych datków i po powrocie opowiada! o nieszczęśnikach trzymanych tam pod gołym niebem na „ziemi niczyjej”. Wtedy wydawało się, że już nic gorszego nie może się zdarzyć.
W szkole zbierano pieniądze na różne cele, głównie na zakup sprzętu wojskowego, a także na popieranie mocarstwowej polityki państwa. Przy składaniu się na fundusz Ligi Morskiej i Kolonialnej (LMiK), której zasadniczym celem było pozyskiwanie dla Polski terytoriów zamorskich, czułem pewien dyskomfort, pomagając realizować hasło „Żydzi na Madagaskar!”. Na zakończenie roku szkolnego, latem 1939 roku, odbyło się uroczyste przekazanie wojsku działka przeciwlotniczego, zakupionego ze składek uczniów. Dysproporcja między skromnym działkiem a tym, co widzieliśmy w relacjach z walk, pokazywanych na kronikach filmowych, była ogromna.
Jednakże nie należy sądzić, że żyłem wydarzeniami politycznymi. Czuło się podskórnie, że coś niedobrego się dzieje, ale dzieciom życie wydawało się stabilne i spokojne. Była rodzina, był dom, względny dostatek. Chodziłem do szkoły i do kina, czytałem książki, bawiłem się z rówieśni kami. Normalne życie.
Michalin
Ostatnie przedwojenne wakacje, w 1939 roku, były szczególne. Wiosną rodzice kupili zalesioną działkę z drewnianym domem w Michalinie na trasie Warszawa – Otwock. Z Warszawy dojeżdżało się tam kolejką wąskotorową (ciuchcią) albo po prostu furą. Dom składał się z sześciu samodzielnych segmentów, a każdy z nich z pokoju, kuchni i werandy, służącej przy pogodzie jako jadalnia. Działkę pokrywał sosnowy zagajnik. W najdalszym jej kącie znajdowała się drewniana stróżówka, w której mieszkał stróż Franciszek z rodziną. My zajmowaliśmy jeden segment. Pozostałe były wynajmowa ne. Naszymi pierwszymi i ostatnimi lokatora mi byli nasi krewni lub znajomi. Nikt z nich, poza mną, nie przeżył Holokaustu.
Przy stacji kolejowej w Michalinie była wypożyczalnia książek. Byłem tam częstym gościem. Droga prowadziła przez las. Wracając nie moglem wytrzymać z ciekawości, kładłem się w cieniu jakiegoś drzewka i zaczynałem czytelniczą ucztę.
To było ostatnie szczęśliwe lato! Rodzice wyprawili mi uroczyste dziesiąte urodziny. Dostałem prezent, o którym marzyłem – grę o nazwie „Jak zostać milionerem”. Od córki pana Franciszka, dziesięcioletniej Wandzi, dostałem pierwszy w życiu bukiet kwiatów. Następny raz zdarzyło się to dwadzieścia lat później, w dniu mojego ślubu z Irenką Rybarską.
Imek
O moim braciszku Imku nie umiem wiele powiedzieć. Trzy lata to w naszym wieku różnica całego pokolenia. Mam wobec niego dług nie do spłacenia, tym bardziej że on trudniej znosił różne uciążliwości i okupacyjne ograniczenia. Z natury był dzieckiem wrażliwym, wymagającym opieki i oparcia. Ja tego nie rozumiałem i często traktowałem go jak zawalidrogę. Miałem swoje sprawy, książki, towarzystwo rówieśników.
Jego zamordowano bezlitośnie, w komorze gazowej na Majdanku, zanim zdążył zakosztować życia. Nie wiem, co myślał w ostatniej chwili. Czy obwiniał mnie o to, że nie było mnie tam, gdzie powinienem był być? Czy mógłbym go uratować w ciągu dwóch lat pobytu w obozach koncentracyjnych, gdybym tego dnia, 2 maja 1943 roku, odważył się przebiec kilkadziesiąt metrów, oddzielających kolumnę młodych mężczyzn, przeznaczonych gestem dłoni esesmana do pracy, od gromady kobiet z dziećmi?…
Wojna
Kampania wrześniowa na Żelaznej Mama wróciła z Michalina do Warszawy pod koniec sierpnia 1939 roku. My przyjechaliśmy dopiero pierwszego września. Przywitało nas rozlepione na murach i wystawione w witrynach sklepowych orędzie prezydenta Ignacego Mościckiego (Obywatele! Nocy dzisiejszej odwieczny wróg nasz rozpoczął działania zaczepne wobec Państwa Polskiego, co stwierdzam wobec Boga i historii!…), a także wezwania mobilizacyjne.
Pierwszego lub drugiego dnia wojny już w Warszawie słychać było warkot samolotów i odgłosy padających bomb.Trzeciego września wyprawiłem się z sąsiadami – Zbyszkiem i Jankiem Stańczykami – na plac Piłsudskiego na wiec poparcia dla decyzji Anglii i Francji o przystąpieniu do wojny z Niemcami. Entuzjazm był ogromny. Nikt nie wątpił w to, że połączonymi siłami uda się szybko tę wojnę wygrać. Wracaliśmy do domu zmęczeni, spragnieni, ale szczęśliwi.
Po kilku dniach wojny Niemcy rozpoczęli systematyczne bombardowanie Warszawy, zrzucając masowo z samolotów bomby zapalające. Dyżurujący na dachu mieszkańcy wrzucali je do zawczasu przygotowanych balii z wodą. W przypadku naszego domu okazało się, że była to skuteczna metoda. Luftwaffe stosowała również broń psychologiczną – spadając bomby wywoływały przerażający świst.
Nasz dom wydawał się bardzo narażony na bombardowania – sterczał wyżej niż okoliczne budynki, u zbiegu trzech ulic. Pierwsze dni spędziliśmy w piwnicy, która normalnie służyła jako skład na węgiel. Schodziliśmy tam, gdy ogłaszano alarm. Potem mama poprosiła sąsiadów, rodzinę Koperów, których wcześniej nie znałem, by dzieci, czyli ja z bratem, nocowały u nich. Koperowie zajmowali najbardziej reprezentacyjne mieszkanie – na pierwszym piętrze od frontu. Zgodzili się na to bez wahania i kilka nocy spędziliśmy na kozetce w ich salonie.
Po kilku dniach rodzice doszli do wniosku, że taka sytuacja nie może trwać dłużej i postanowili przenieść się do szkoły na Śliskiej, w której pracowali. Moje pierwsze wojenne dramatyczne przeżycie to nasz bieg – obładowanych jakimiś bambetlami – z Żelaznej na Śliską. Po drodze mijaliśmy płonące domy, leżące martwe konie, przerażonych, biegnących w różnych kierunkach ludzi. Na Śliskiej dostaliśmy do dyspozycji całą salę lekcyjną, do której wstawiono kilka łóżek. Pościel przynieśliśmy ze sobą. Nudziliśmy się potwornie i dla zabicia czasu graliśmy całymi dniami w „inteligencję”. Po kapitulacji wróciliśmy do domu, który przetrwał bombardowania bez żadnych szkód. Rozpoczęła się okupacja.
Wyjazd taty
Pierwsze moje wspomnienie okupacyjne – niemiecki żołnierz obcinający bagnetem brodę starszego chasyda. Wokół tłumek gapiów, raczej zadowolonych z widowiska, słychać zachęcające okrzyki. Przerażony wróciłem do domu i opowiedziałam, co widziałem. Rodzice mnie uspokajali – to nic, to są frontowi żołnierze, nieokrzesani i rozbestwieni.
Tata w tym czasie stał godzinami za firanką w pokoju jadalnym i patrzył na ulicę Prostą, a tam działo się nieciekawie. Ja sam byłem świadkiem takiej oto sceny – przed sklepem spożywczym stała ogromna kolejka ludzi. Podjechała wojskowa ciężarówka wyładowana chlebem, zaczęło się rozdawanie. Kilku młodych ludzi „zaprowadzało porządek”, to znaczy niektórych brutalnie wyrzucali z kolejki, bili ich i kopali. Domyślaliśmy się, że te represje dotykają Żydów. Równocześnie Niem cy fotografowali całe widowisko. Chleb można było później kupić, oczywiście po paskarskiej cenie.
Kiedyś odwiedził nas najmłodszy brat taty, Józek, i przyniósł wiadomość, że jest możliwa za „racjonalną opłatą” ucieczka „za Bug”, który stanowił tymczasową granicę podziału Polski między hitlerowskimi Niemcami i stalinowską Rosją. Mogą zabrać tatę, bo jemu jako stosunkowo młodemu mężczyźnie i aktywiście grozi niebezpieczeństwo (mój tata był bundowcem i działaczem związkowym). Józek uspokajał, że nam z mamą nic poważnego stać się nie może – mamy tu rodzinę, przyjaciół, mieszkanie, meble… że przecież nie można tego zostawić na pastwę losu! Po naradach rodzice pod jęli decyzję, że tata powinien wyjechać.
W kilka dni później pod wieczór pod dom podjechała furmanka. Kilka osób już na niej siedziało. Pożegnaliśmy się z tatą, nie wiedząc, że już na zawsze! Woźnica ponaglał, mama płakała. Tata obładowany walizką i plecakiem usadowił się i furmanka odjechała.
Kim jesteś? Wiele się zmieniło, ale moja przyjaźń z braćmi Stańczykami nadal trwała. Kiedyś przechodziliśmy obok małego filatelistycznego sklepu i Zbyszka zainteresował jakiś znaczek na wystawie. Weszliśmy do środka. Sprzedający popatrzył na mnie i po chamsku kazał Żydziakowi opuścić jego sklep. Oczywiście wyszedłem, bo co miałem zrobić, ale był to dla mnie szok, bo mimo że wiedziałem o szalejącym antysemityzmie przed wojną i o ekscesach antyżydowskich w okupowanej Polsce, to po raz pierwszy spotkałem się osobiście z takim przejawem nieskrywanej wrogości.
Nie mogłem wrócić do domu sam, bo nie znalem drogi powrotnej, czekałem więc na zewnątrz na Stańczyków. Wtedy podeszło do mnie trzech chłopców, mniej więcej w moim wieku, z jawnie wrogimi zamiarami. Na pytanie, czy jestem Żydem, odpowiedziałem: „Tak, a bo co?”. Taka odpowiedź wprawiła ich w zakłopotanie, bo myśleli, że będę się wypierał i wtedy dadzą mi wycisk. Szczęśliwie pojawili się Zbyszek i Janek. To zdarzenie wpłynęło na całe moje życie. Zawsze później stosowałem zasadę: „nie wypieraj się swojego pochodzenia, bo i tak ci to w niczym nie pomoże!”.
Mama
Mama pracowała jako posługaczka w szpitalu na Lesznie, róg Żelaznej. W otrzymaniu tej pracy pomogły jej przyjaciółki, przeważnie nauczycielki, których mężowie zachowali jakieś stanowiska w Gminie Żydowskiej (m.in. Felicja Czerniaków, nauczycielka i żona przewodniczącego Judenratu).
Mama wychodziła rano, wracała wieczorem, już w ciemnościach. Przynosiła ze sobą kilka kromek gliniaste go chleba, posmarowanego obficie buraczaną marmo ladą. Ja w porze obiadowej przynosiłem z żydowskiego ośrodka pomocy społecznej, mieszczącego się w budynku szkoły, w której przed wojną pracowali rodzice, menażkę zupy, którą zjadaliśmy z bratem. Kupowaliśmy też „kartkowy” chleb i raz w miesiącu kilogram marmolady lub sztucznego miodu. Któregoś dnia w pierwszych tygodniach okupacji mamie udało się zamienić koszulę taty na połeć słoniny, który przetopiła na smalec. Posmarowany nim chleb stanowił wspaniałe jedzenie, szczególnie kiedy dotarliśmy do skwarek na dnie garnka.
Któregoś wieczoru zimą 1939 roku czekaliśmy na mamę, która o tej porze wracała z pracy. Niepokoiliśmy się, bo po Żelaznej wałęsały się bandy wyrostków, którzy dokuczali przechodzącym Żydom, jak mogli, a inwencji mieli dużo. Nagle usłyszeliśmy głośne walenie w drzwi. Otworzyliśmy, a do mieszkania weszła zapłakana mama popychana przez dwóch niemieckich żandarmów o potężnej posturze, „z blachami” na piersiach i karabinami na ramionach.na piersiach i karabinami na ramionach. Weszli do naszego pokoju i zamknęli drzwi.
Nie wiedziałem, co się za nimi działo. Chodziłem nerwowo po pokoju, Imek głośno płakał. Trwało to jakiś czas, może piętnaście – dwadzieścia minut, po czym żandarmi wyszli. Mama siedziała zapłakana, włosy miała zmierzwione, widać było, że z trudem dochodzi do siebie. Na moje pytanie, co się stało, powiedziała, że szła Żelazną, gdzie dopadli ją chuligani i z tylu próbowali zapałkami podpalić noszone przez nią stare wyliniałe futro. Jak zobaczyli idących z naprzeciwka żandarmów, zerwali opaski z gwiazdą Dawida, którą Żydzi musieli nosić od grudnia 1939 roku. Krzycząc: „Jude! Jude!” wskazali na mamę palcami. A teraz żandarmi kazali jej pokazać dokumenty, coś zapisali i wyszli. Co się naprawdę działo za zamkniętymi drzwiami – nie wiem, nie chcę o tym myśleć. Czasami mam nocne koszmary i wyobrażam sobie najgorsze.
Getto przed zagładą
Franciszkańska 6 W październiku 1940 roku Niemcy ogłosili powstanie dzielnicy żydowskiej w Warszawie. Nasz dom znalazł się poza obrębem wyznaczonym dla Żydów. Znaleźliśmy polską rodzinę, która musiała opuścić swoje mieszkanie na ulicy Krochmalnej. Niestety, nim uzgodniliśmy szczegóły wymiany, pojawiła się jakaś kobieta z niemieckim oficerem i kazała nam w ciągu dwudziestu czterech godzin opuścić mieszkanie, nic nie dając w zamian. Jeszcze dziś słyszę jej słowa: „Jeśli przyjdę za dwa dni i jeszcze tu będziecie, rozpłatam wam wszystkim brzuchy”
Opuszczenie mieszkania na Żelaznej było dla nas prawdziwym i bezpowrotnym końcem naszego dotychczasowego życia. Znaleźliśmy się faktycznie na ulicy. Na szczęście mama ubłagała swoją siostrę, ciocię Frydę, która mieszkała sama w wynajętym pokoju, oraz jej gospodarzy, żeby tymczasowo wpuścili nas do siebie (nawiasem dodam, że to „tymczasowo” trwało około półtora roku).
Mama wynajęła konną platformę, co nie było łatwe ze względu na duże zapotrzebowanie w te dni na tego typu usługi, zapakowaliśmy wszystko, co się dało (nawet kilka krzeseł), i ruszyliśmy w drogę. Nikt nas nie żegnał, nikt nie obrzucał obelgami, po prostu odchodziliśmy w niebyt. Może była w tym i moja wina, że nie poszedłem pożegnać się z rodziną Stańczyków, z których strony zaznaliśmy tylko dobra! Przypuszczam, że bałem się, iż może im z tego powodu grozić jakieś niebezpieczeństwo, bo wtedy czułem się już jak zadżumiony.
Ciocia Fryda mieszkała sama na Franciszkańskiej 6 w wynajmowanym pokoju (jej mąż, Maks Belgrad, opuścił Warszawę we wrześniu 1939 roku). Tragarze wnieśli bagaże i byli tacy uprzejmi, że krzesła, których nie było już gdzie postawić, zawiesili nad łóżkami (posłużyły później za opał).
Na Franciszkańskiej było nam źle. Mieszkaliśmy w czwórkę w jednym małym pokoju, do którego wejście prowadziło przez kuchnię i pokój gospodarzy. Był on załadowany do granic możliwości, bo poza małżeńskim łożem, w którym spaliśmy wszyscy razem, szafą, wąskim stołem i dwoma krzesłami, stał tam jeszcze piecyk o dwóch fajerkach, na którym gotowaliśmy jakieś jadło. Z ówczesnego jadłospisu pamiętam małe, śmierdzące rybki (sztynki), kotlety z marchewki, czasami czerninę (końska krew), obrzydliwą w smaku i o konsystencji glutów. Jedyny kran z wodą znajdował się w kuchni, podobnie jak wejście do ubikacji.
Życie po zamknięciu getta
Nasza sytuacja materialna pogarszała się z dnia na dzień. Na domiar złego Imkowi na ulicy zrabowano palto i pobito go (to było ładne granatowe palto przygotowane na pójście do szkoły). Teraz nie stać nas było na krawca. Mama ze starej jesionki uszyła coś podobnego do palta. Imek był nieszczęśliwy, przestał wychodzić nawet na podwórze. Całe dnie spędzał w domu z ciocią Frydą.
Nasi gospodarze byli nieprzyjemni, wrogo do nas nastawieni, z trudem nas tolerowali Co było robić – my nie mieliśmy gdzie mieszkać, oni nie mieli z czego żyć. Trzeba przyznać, że my, dzieci, byliśmy bardzo dokuczliwymi sublokatorami: szkoły nie było, kręciliśmy się przez cały dzień między mieszkaniem i podwórzem. Bo życie młodzieży koncentrowało się na podwórzu. Przeważnie przebywały tam dzieci stałych lokatorów kamienicy, na ogół z zamożnych domów, jeszcze zadbane, szczególnie dziewczęta – inteligentne i dowcipne. Były wśród nich trzy Lilki: Lilka Fajn, Lilka Ginzburg i Lilka Perelmuter (myślę, że żadna z nich nie przeżyła Zagłady).
My żyliśmy na granicy nędzy z ciągłym uczuciem głodu, ale nie byliśmy jeszcze wśród najbardziej upośledzonych. Do warszawskiego getta z niemieckim konwojem pod bronią ciągnęły z okolic pochody Żydów spoza Warszawy. Kierowano tych biedaków do nieczynnych szkół, kin czy synagog i wszędzie tam, gdzie mogli znaleźć dach nad głową i wyrko. Sale te szybko pustoszały, ich tymczasowi mieszkańcy wymierali masowo, a ich ciała wyrzucano na ulice.
Któregoś dnia jedna z trzech Lilek, nie pamiętam która, rzuciła myśl, żeby pomóc nędzarzom, gnieżdżącym się w nieczynnej bóżnicy na Gęsiej. Postanowiliśmy zebrać trochę pieniędzy, kupić za nie kilka bochenków chleba i zanieść je potrzebującym. Choć my z mamą nie mieliśmy praktycznie nic, co można było spienię żyć, ubłagałem ją, żeby dała mi chociaż najmniejszą sumę. Za zebrane pieniądze kupiliśmy dwa lub trzy bochenki chleba. Z tym chlebem poszliśmy do miejsca przeznaczenia.
Na to,co tam zobaczyłem, nie potrafię znaleźć właściwych słów. Olbrzymia sala zapełniona trzypiętrowymi narami. Zamiast pościeli jakieś gałgany. Na każdej pryczy leżały dwie osoby, sterczały straszliwie opuchnięte nogi. Ludzie leżeli apatyczni, już nic, nawet widok i zapach chleba, do nich nie docierało.Nie starczało im sił, żeby po ten chleb sięgnąć. Straszliwy smród niemytych ciał, ekskrementów, uryny. Tym ludziom nie można już było pomóc. Zostawiliśmy chleb i wybiegliśmy, wstrzymując z trudem wymioty.
Goniec w Gminie
My utrzymywaliśmy się z pracy mamy (dostała pracę w CENTOS-ie) oraz z wyprzedaży posiadanych rzeczy, przede wszystkim garderoby taty. Ciocia Fryda miała walizkę wypełnioną towarami, którymi handlował jej mąż – były to ubrania wełniane wysokiej jakości. Co pewien czas ciocia wyciągała z walizki jakieś rękawiczki, szalik lub sweterek i sprzedawała na ulicy lub na bazarze.
Ale nasza sytuacja materialna pogarszała się dosłownie z dnia na dzień. Żeby ją jakoś poprawić, mama postarała się o pracę w Gminie dla mnie. W tej sprawie zwróciła się do swojej przyjaciółki, pani Horensztajn, również nauczycielki z zawodu. Jej mężem był Szmul Horensztajn, ówczesny kierownik Wydziału Szkolnego Gminy (szkól oczywiście nie było, lub prawie nie było, ale odpowiedni wydział był). Zostałem tam zatrudniony jako goniec. Cały wydział liczył około dziesięciu osób, w tym chyba trzech gońców. Mieścił się on w budynku Gminy na pierwszym piętrze z frontu. Byłem najmłodszy w tym towarzystwie i chyba najmniej ustosunkowany. Jako goniec nie mogłem się wykazać, bo prawie żadnej korespondencji wydział nie prowadził.
Wprawdzie w getcie istniało jakieś prywatne, tajne szkolnictwo, ale nie miało ono żadnego związku z działalnością Wydziału Szkolnego. Do moich obowiązków należało przyjście rano przed wszystkimi, zamiecenie podłogi, a zimą (1941/1942) – rozpalanie ognia w piecyku, popularnie zwanym „kozą”. Żeby dotrzeć z Franciszkańskiej (a później – Zamenhofa) na Grzybowską na godzinę ósmą, musiałem wstawać po ciemku, żeby zdążyć przejść cale prawie getto – z północy na południe.
Po drodze codziennie mijałem kilkanaście ciał, przeraźliwie chudych, nagich, przy krytych gazetami, spod których wystawały chorobliwie opuchnięte i owrzodzone nogi. Wśród trupów szczególnie dużo było dzieci. Po drodze mijał mnie wóz pogrzebowy, ciągnięty przez kilku mężczyzn, którzy bezceremonialne zbierali leżące na ulicy zwłoki. Na cmentarzu wrzucano je do zbiorowych mogił (wiedziałem, że zmarłych wyrzucano na ulicę, bo nikt z bliskich nie mógł opłacić im normalnego pogrzebu).
Zamenhofa 58
Gdy kolejna zmiana granic getta znów pozbawiła nas mieszkania, schronienia udzieliła nam bratowa ojca, Sala Gutenbaum. Mieszkanie znajdowało się na ulicy Zamenhofa 58. Ciocia Sala z córkami przeniosły się do dobrze zabezpieczonej przed włamaniami obszernej piwnicy pod sklepem, którego byli właścicielami. Dla nas był to dar na wagę życia, bo groził nam przytułek dla bezdomnych, skąd się już żywym nie wychodziło.
Przeprowadziliśmy się wraz z dwiema siostrami mamy – z Frydą, a także z Chają Balanowską – do mieszkania w oficynie, gdzie mieszkali niegdyś moi dziadkowie. To był budynek narożny przy skrzyżowaniu Zamenhofa z ulicą Stawki. Miejsce nie było zbyt bezpieczne, bo znajdowało się w zasięgu wzroku żandarmów pilnujących nieodległej „wachy”. Kamienica sąsiadowała z Umschlagplatzem.
Żeby nieco zwiększyć nasze dochody, podjąłem się dodatkowej pracy. Mianowicie Niemcy od czasu do czasu nakładali na Gminę kontrybucję pieniężną, na którą musieli składać się mieszkańcy. Zawiadomienia o sumach, które powinni byli wpłacać, trzeba było dostarczać do adresatów. Wynagrodzenie obliczano według liczby doręczonych nakazów. Okazało się jednak, że była to paskudna robota. Adresy były częściowo nieaktualne, trudno było trafić pod właściwy, klatki schodowe były ciemne i brudne.
Chodziłem po nich przyświecając sobie świecą. Jak się już trafiło do właściwego odbiorcy, ten z reguły odmawiał przyjęcia i podpisania odbioru. Cały żal za zły los skrupiał się wtedy na trzynastoletnim posłańcu. Dobrze, że nikt mnie nie pobił. Po kilkunastu dniach zrezygnowałem z tego dodatkowego zajęcia, głównie dlatego, że zarobek z niego był bardziej niż mizerny. Później dowie działem się, że inni nie przejmowali się zbytnio tym, czy nakaz dotarł do adresata, czy nie, i wsuwali go pod drzwi, a podpisy podrabiali. Ja na to nie wpadłem!
WIELKA AKCJA. Numerek na życie
23 lub 24 lipca 1942 roku wyszedłem rano do pracy i zobaczyłem robotników rozklejających nekrologi z zawiadomieniem o [samobójczej] śmierci Adama Czerniakowa, prezesa Gminy Żydowskiej w warszawskim getcie. Znana była przyczyna tego aktu – nie chciał zgodzić się na podpisanie rozporządzenia o „deportacji na Wschód”.
Jednego z pierwszych dni akcji poszedłem do Gminy, żeby otrzymać należne mi jeszcze wynagrodzenie za roznoszenie nakazów płatniczych i po plakietkę na szyję (początkowo pracownikom Gminy, a więc i mnie, przysługiwał „numerek życia”, który nosiło się zawieszony na szyi). Udało mi się dostać jakąś skromną sumę i zadowolony wracałem do domu. Z daleka zauważyłem, że na Zamenhofa coś się dzieje – żydowscy policjanci wyciągają z domów mieszkańców i pomagając sobie palkami ładują ich na stojącą obok platformę konną, której pilnują żołnierze w czarnych mundurach.
Ja byłem dosyć daleko od tego miejsca, przy którym to wszystko się działo, mogłem łatwo zawrócić i uciec, przekonany jednak, że mój glejt poskutkuje, ruszyłem do przodu, trzymając w ręku legitymację pracownika Gminy. Gdy się zbliżyłem do miejsca akcji, doskoczyli do mniej dwaj żydowscy policjanci i zaczęli ciągnąć w kierunku platformy. Na nic się nie zdały moje protesty, dostałem jeszcze pałką po plecach. I w tym momencie zadziałał jakiś instynkt – niewiele myśląc, wyciągnąłem z kieszeni zwitek z pieniędzmi, które pól godziny temu dostałem, ukradkiem wsunąłem go do ręki jednemu z mocujących się ze mną policjantów. I to poskutkowało. Policjanci mnie puścili, coś krzycząc w kierunku umundurowanych, prawdopodobnie jakieś wytłumaczenie. Ja na uginających się nogach poszedłem, niby spokojnie, dalej. Był to pierwszy moment, gdy otarłem się bezpośrednio o śmierć.
Kryjówka na strychu
Od tego dnia nie wierzyliśmy już w żadne numerki i zapewnienia o ograniczonym zakresie deportacji.Sąsiad z najwyższego piętra naszej kamienicy na Zamenhofa 58 zgodził się przyjąć nas do swojej kryjówki. Miał mansardę pełną półek ustawionych wzdłuż ścian. Stały na nich różne szklane wyroby: kolby i retorty o niekonwencjonalnych kształtach, a także kosze pełne szklanych odpadów. Jedną z tych pólek można było przesuwać, zarówno z zewnątrz, jak i z wewnątrz. Maskowała ona wejście do niewielkiego pomieszczenia, w którym mogło się ukryć kilka osób (podejrzewam, że kryjówka służyła wcześniej do jakiejś innej działalności, którą należało ukryć). W pomieszczeniu była woda z kranu i wąskie okienko, które wychodziło na Umschlagplatz. Stamtąd dochodziły do nas odgłosy strzałów i krzyki, szczególnie podczas ładowania ludzi do wagonów towarowych. Któregoś dnia mama zauważyła, że do wagonów wprowadzają Korczaka z dziećmi.
W naszej kryjówce spędzaliśmy praktycznie całe dni. Bardzo dokuczał nam upal i doskwierał głód. Dni przechodziły zgodnie z rytmem wyznaczanym przez oprawców – rano oni wchodzili do getta my wchodziliśmy do kryjówki, wieczorem oni, po pracowitym dniu, wychodzili z getta i my wychodziliśmy.
Pod koniec sierpnia zdarzyło się coś, co zmusiło nas do opuszczenia kryjówki. Ktoś z ukrywających się poruszył oknem. Widocznie promień słońca odbił się od szyby, bo zauważono to na Umschlagplatzu i stamtąd padło kilka strzałów. Pękła szyba, wzbił się potworny kurz. My w popłochu opuściliśmy kryjówkę. Po tym incydencie sąsiad stwierdził, że nie może dłużej nas ukrywać, bo mogą go oskarżyć o próbę dywersji. Sam znalazł dla siebie kryjówkę za kominem, za którym był z zewnątrz niewidoczny. My znów zostaliśmy na lodzie.
Kocioł na Niskiej
Któregoś ranka we wrześniu wybrałem się, żeby wymienić na coś do jedzenia flanelową koszulę taty, ostatnią rzecz, która nam po nim pozostała. Była to jego ulubiona koszula – sportowa, w kratę, z dominacją koloru czerwonego. Pamiętam ją tak dobrze, jakby to było wczoraj. Ale powrót do domu okazał się już niemożliwy. Rozpoczął się tzw. kocioł na Niskiej, obejmujący domy w obrębie ulic: Gęsiej, Stawki i Zamenhofa, a więc i nasz dom. Ukryłem się w jednej z bram i stamtąd, wraz z kilkoma innymi osobami, znajdującymi się w podobnej do mojej sytuacji, obserwowałem wydarzenia. Trwało to kilka godzin, które należą do najgorszych w moim życiu. Wreszcie pod wieczór oprawcy opuścili getto.
Pobiegłem do domu jak szalony, wpadłem na podwórze przez otwartą na oścież bramę. Pokryte było ono po kostki pierzem, unoszącym się przy lada podmuchu. Dom był jak wymarły, żadnego odgłosu. Wbiegłem na klatkę schodową – drzwi do mieszkań albo były otwarte, albo straszyły wyrąbanymi w nich dziurami. W naszych drzwiach – dziura. Wpadłem do środka z krzykiem: Mamo, mamo, Imek! W mieszkaniu panował totalny bałagan, szuflady pootwierane, wszędzie pełno pierza z rozprutych poduszek. Jednak ktoś był – mama rozczochrana wyszła spod łóżka i pobiegła do wiklinowego kosza na brudną bieliznę, skąd wygrzebała umorusanego i zapłakanego Imka. Wszyscy zaczęliśmy płakać, obejmować się, całować. Ale cioci Frydy i cioci Chai nie było – zabrali! Pobiegłem sprawdzić, co się dzieje z Salą i dziećmi. Ich piwnicę zastałem otwartą. Nikogo nie było – zabrali… Zostaliśmy sami.
PO AKCJI. Poszukiwanie mieszkania
Teraz należeliśmy z mamą i Imkiem do „nielegalnych” – uratowaliśmy życie, ale nie mieliśmy żadnych środków utrzymania, żadnych zasobów. Zamieszkaliśmy na Zamenhofa 29, w mieszkaniu dalekiej krewnej ojca (teraz mieszkań w getcie było w bród, można było wybierać). Składało się ono z kuchni i dwóch pokojów w amfiladzie. Wejście do drugiego pokoju maskował ciężki kredens, którego tylną ściankę można było przesuwać. Taka kryjówka była śmiechu warta, nie ochroniła przecież poprzednich lokatorów, ale nic lepszego nie mieliśmy.
Wprawdzie w getcie budowano także i zmyślne schrony, czasami nawet z dostępem do bieżącej wody i sieci kanalizacyjnej, ale na to trzeba było mieć dużo pieniędzy. My nie mieliśmy nawet na skromne jedzenie. Od głodu ratowała nas skrzynka z kilkoma butelkami spirytusu, który w swoim czasie otrzymywała ciocia Chaja jako przydział dla służby zdrowia i trzymała „na czarną godzinę”. Butelki stały, czymś przykryte, na pawlaczu w poprzednim naszym mieszkaniu i jakimś cudem nie zostały zauważone podczas plądrowania. Teraz zostały odnalezione przez nas (niestety, ciocia nie doczekała).
Nasze bytowanie toczyło się w skrajnie trudnych warunkach. Nie było prądu, nie było bieżącej wody, nie było ogrzewania, nie było co – i nie było jak – gotować. Wodę, która w nocy zamarzała, przynosiło się z piwnicy w kubłach. Pozostały mi w pamięci cieknące po ścianach srebrzyste smugi zamarzającej wilgoci.
Z czego żyć?
Niedaleko, na Zamenhofa 19, znajdowała się nowa siedziba Gminy (Niemcy dokonali kolejnej zmiany granic getta, tym razem pozostawili w nim część na północ od ulicy Leszno). Poszedłem tam. Zastałem pełny rozgardiasz, nikogo z krzątających się tam ludzi nie znalem, nikt nie miał do mnie głowy, każdy miał swoje zmartwienia. W drodze powrotnej spotkałem znajomego, Lutka Rotblata. Ucieszył się na mój widok. Powiedziałem mu o naszych kłopotach. Lutek poradził, żebym poszedł na Muranowską 44, gdzie mieszkała jego matka, Maria Rotblat, i gdzie znajdował się sklep, w którym mogli zaopatrywać się pracownicy Gminy.
Początkowo nie moglem trafić, bo sklep był od ulicy na głucho zamknięty i zaryglowany żelaznymi sztabami. Wejście było od podwórza. Najpierw było ciemne pomieszczenie, w którym leża ły sterty marchewek, buraków i brukwi. Za nim był właściwy sklep, na którego półkach stały tekturowe sześcienne pudełka ze sztucznym miodem i buraczaną marmoladą. Powołałem się na Lutka i, o dziwo, zostałem przyjęty do pracy. Polegała ona na wydawaniu leżących w stertach jarzyn na podstawie karteczek, na których zapisana była zapłacona suma i nazwa zakupu. W ten sposób stałem się „legalny”, gdyż kierownik sklepu miał odpowiednie papiery świadczące o tym, że pracujący tu ludzie mają prawo przebywać w getcie.
Mimo że asortyment produktów był bardzo ograniczony, nie groziła już nam śmierć głodowa, bowiem tym, co było na składzie, mogłem żywić się bez ograniczeń. Mogłem też zabrać ze sobą do domu tyle, ile mieściło się w moich kieszeniach. Dzieci w getcie było już wtedy mało. Być może dlatego ja, trzynastoletni wówczas, doświadczałem bezinteresownej serdeczności ze strony wielu obcych mi ludzi. Przecież duża część pozostałych przy życiu Żydów dopiero co straciła swoje własne dzieci.
Któregoś dnia do sklepu wszedł kuzyn mojego kolegi ze szkoły, Janka Feichenfelda. Miał na sobie ubranie typowego placówkarza – jakaś czapa na głowie, palto przepasane paskiem, torba przewieszona przez ramię. Przyniósł karteczkę na znikomą ilość marchwi. Wrzuciłem mu jej dotorby tyle, ile się mieściło. Zresztą innym też nie żałowałem.
Szybko się zorientowałem, że ten cały sklep był „przykrywką” dla grupy skoszarowanych w domu członków Akiby, której przywódcą był Lutek Rotblat (Lutka znałem osobiście, bo znały się nasze matki – obie były nauczycielkami. Poza tym miałem z nim kontakt w czasie mojej pracy w Wydziale Szkolnym Gminy, gdzie odwiedzał jednego ze swoich współtowarzyszy z Akiby, Edwina Weissa).
Żydzi, którzy pozostali w getcie po „wielkiej akcji”, tworzyli zupełnie inny skład społeczny, mentalny i polityczny w porównaniu z półmilionową ludnością getta przed wysiedleniem. Teraz przeważali w nim ludzie młodzi, w stosunkowo dobrej kondycji fizycznej i przede wszystkim – świadomi tego, co ich czeka, gdy dostaną się w niemieckie łapy. Zaktywizował się ruch oporu, gromadzona była broń, mnożyły się akty sabotażu i zamachy na niemieckich kolaborantów, przede wszystkim na szefów żydowskiej policji, którzy odegrali haniebną rolę podczas „wielkiej akcji”. Poszły na bok różnice polityczne, powstała Żydowska Organizacja Bojo wa, w skład której wchodzili syjoniści, bundowcy, komuniści. ŻOB decydowała o życiu żydowskiej ulicy.
Handel papierosami
Nasze z mamą i Imkiem życie na „diecie marchewkowej” nie trwało długo. Na początku stycznia 1943 roku przyszedłem rano do pracy i zastałem sklep zamknięty. Okazało się, że pan kierownik zabrał poprzedniego dnia wszystkie pieniądze z kasy i ulotnił się. Sklep zlikwidowano. Znów zostaliśmy bez środków do życia.
Mama może i znalazłaby miejsce w jednym z szopów, bo była manualnie bardzo zdolna, ale, po pierwsze nie wierzyła Niemcom, a po drugie wiązałoby się to z zostawieniem nas z lmkiem na pastwę losu. Musiałem więc ja coś wymyślić. Postanowiłem zająć się handlem papierosami. Mój kapitał obrotowy to były 3-4 paczki papierosów i trochę zapałek, które kupowałem wieczorami, gdy wracali „placówkarze”, oczywiście jeżeli w ciągu dnia udało mi się coś sprzedać.
Miejscem mojego „interesu” była brama domu przy ul. Muranowskiej 44. Znałem ten dom dobrze, a także różne przejścia do okolicznych budynków, wiedziałem, które mieszkania stoją puste, wreszcie w tym domu mieszkał Lutek Rotblat i grupa Akiby. Stałem tu przez cały dzień w bramie, papierosy trzymając w bańce na mleko, ukrytej w schowku za bramą. Na wierzch kładłem pajdkę chleba z nieśmiertelną buraczaną marmoladą (był to mój obiad). Główny problem polegał na tym, że w tym czasie w ciągu dnia w getcie nikt nie miał prawa przebywać, bo oficjalnie wszyscy powinni być w pracy. Ale wiele osób prze bywało tu nielegalnie i to oni właśnie byli moimi klientami.Gnani głodem nikotynowym ukradkiem przemykali do mojej bramy, wysupływali jakieś grosze i kupowali z reguły po 2-3 papierosy. Zarobek był mizerny, ale pozwalał utrzymać przy życiu naszą trójkę. Najgorsi dla mnie byli ci, którzy chcieli brać na kredyt. Nigdy się na to się nie zgadzałem, powtarzając – „dasz na kredyt – stracisz klienta”.
Ulicami krążyły riksze z rozparty mi w nich okupantami,którzy każdego spotykanego legitymowali. Kto nie miał odpowiedniego papierka, dowodzącego, że pracuje dla Trzeciej Rzeszy, był likwidowany bez pardonu. Poza oficjalnymi patrolami po getcie krążyli maruderzy, którzy działali na własną rękę, chcąc się obłowić. Ja miałem w razie niebezpieczeństwa przygotowaną drogę ucieczki do sąsiedniego domu, przez opuszczone mieszkania. Jednak raz nie udało mi się uciec i złapał mnie niemiecki podoficer Luftwaffe, który chwycił mnie za kark, wyciągnął z kabury pistolet, przyłożył mi go do skroni i miotając przekleństwa, zaczął mnie rewidować. Ja nawet się specjalnie nie bałem. Byłem pewien, że mnie zastrzeli i myślałem tylko o tym, czy mama znajdzie moje zwłoki i czy będzie wiedziała, gdzie mnie szukać, gdy nie zjawię się wieczorem w domu. Na moje szczęście mój prześladowca był zwyczajnym maruderem, który wybrał się do getta po łatwy łup. U mnie znalazł naderwaną paczkę papierosów, którą sobie oczywiście przywłaszczył, dał kopniaka i poszedł szukać innej ofiary.
Druga faza wysiedlania
Druga faza wysiedlenia nastąpiła na początku 1943 roku. 18 stycznia oddziały niemieckie wkroczyły ponownie do getta w celu wywiezienia do Treblinki resztek warszawskich Żydów.Tym razem jednak powitały ich strzały. Akcja trwała tydzień. My przy każdym sygnale o pojawianiu się prześladowców chowaliśmy się do wspomnianego już zamaskowanego pokoju za kredensem.
Niemcy mieli zwyczaj zaczynać akcję wezwaniem: „Alle Juden herunter,” co zawsze dawało trochę czasu na ukrycie się. Ja miałem jeszcze jedną kryjówkę – w ubikacji był pawlacz zastawiony oszklonymi ramami okiennymi, pozostałość po jakimś dawnym remoncie. Za te ramy, po wciągnięciu się na rękach, mogłem się ukryć. Według mamy ta kryjówka była pewniejsza niż pokój za kredensem. Jednakże nie bardzo chciałem się tam chować – trzeba było kilka godzin siedzieć prawie bez ruchu. Ponadto podłoga w ubikacji była pokryta warstwą trocin, w których było pełno pcheł. Siedzieć bez ruchu i być kąsanym przez pchły to było ponad moje siły. Toteż skorzystałem z opisanej kryjówki jedynie dwa albo trzy razy. Wolałem kryć się za kredensem.
Z pobytu w tej kryjówce mam jeszcze jedno wspomnienie: askarysi czy inni niemieccy pomagierzy, jeśli udało im się odnaleźć jakieś niemowlę, kładli je płaczące na podwórzu i czyhali na tych, którzy się nad nim ulitują. Tak było i w naszym przypadku. Któregoś dnia na podwórzu rozległ się płacz małego dziecka, który trwał godzinę lub dwie. Dziecko płakało przeraźliwie, ale nikt do niego nie wyszedł. Okazało się później, że rodziców zastrzelono, a dziecko potraktowano jako przynętę. Z przebiegu wydarzeń wynika, że Niemcy nie spodziewali się oporu i nie byli przygotowani do podjęcia walki. Po kilku dniach wstrzymali akcję.
Akiba
Po styczniowej akcji sytuacja w getcie zmieniła się całkowicie. ŻOB przeprowadził kilka udanych zamachów na szefów żydowskiej policji: Szeryńskiego i jego zastępcę, Jakuba Lejkina, i na innych żydowskich kolaborantów. Były również przeprowadzane akty sabotażu; podpalono fabrykę szczotek, która doszczętnie spłonęła. ŻOB oraz Żydowski Związek Wojskowy przeprowadziły kilka akcji „rewindykacyjnych” przeciwko Gminie oraz bajecznie bogatym „królom szmuglu”. Za zdobyte pieniądze kupowano broń, fabrykowano „koktajle Mołotowa”. Getto szykowało się do walki i do biernego oporu. Kto miał za co, budował schrony i bunkry. Późniejsze wydarzenia pokazały, że mimo siatki agentów i kolaborantów Niemcy nie wiedzieli, co się w getcie dzieje.
Ja w tych działaniach miałem swój skromny udział. Nadal utrzymywałem rodzinę ze sprzedaży papierosów, dyżurując w tej samej bramie, a równocześnie miałem kontakt z grupą Lutka Rotblata, Akibą. Jak już wspominałem, mieli oni swoją siedzibę w tym samym domu, w którym ja sprzedawałem papierosy. Teraz wykonywałem dla nich różne zadania. W szczególności polecono mi sygnalizować pojawienie się kogoś podejrzanego, gdy w kwaterze grupy odbywały się zebrania.
Któregoś dnia skontaktował się ze mną jakiś mężczyzna i powołując się na Lutka poprosił o obserwację Alfreda Nossiga, który mieszkał w sąsiednim domu. Nossiga łatwo było rozpoznać, bo nosił długą siwą brodę, co w getcie było rzadkością. Poproszono mnie, żebym obserwował, jaki jest rozkład dnia Nossiga, o której wychodzi, kiedy wraca, czy chodzi sam, czy też ktoś mu towarzyszy. Byłem szczęśliwy, że mogę w czymś pomóc Lutkowi i robiłem to, o co mnie prosił. Trwało to kilkanaście dni. Któregoś dnia coś się zaczęło dziać wokół domu, w którym mieszkał Nossig. Okazało się, że nad ranem (było to 27 lutego 1943 roku) z wyroku Żydowskiej Organizacji Bojowej został on zastrzelony. Wcześniej nie wiedziałem, że był długoletnim agentem gestapo.
POWSTANIE. W bunkrze
Nadszedł 19 kwietnia 1943 roku, wigilia święta Pesach 5703 roku. Nad ranem oddziały granatowej policji okrążyły getto, a SS i askarysi, ubezpieczani przez czołg i kilka wozów bojowych, wkroczyli do resztek żydowskiej dzielnicy Warszawy, żeby ostatecznie uczynić miasto „Judenfrei”. Przywitały ich strzały i koktajle Mołotowa.
Nas tego dnia nad ranem obudziło energiczne stukanie do drzwi. Na progu zobaczyliśmy troje młodych ludzi z bronią ręczną, w płaszczach przewiązanych paskami. Powiedzieli nam, że getto jest otoczone i zaraz zacznie się wysiedlanie, radzą więc natychmiast się chować. Nie wiem i nigdy nie będę wiedział, czy to była czujka, której zadaniem było uprzedzenie jak największej liczby ludzi o zamiarach Niemców, czy też przyszli specjalnie do nas na czyjeś polecenie.
Mama powiedziała, że nie mamy gdzie się schować, bo pokój za kredensem nie zapewnia minimum bezpieczeństwa. „Goście” kazali zabrać się z nimi i zaprowadzili do schronu po nieparzystej stronie Zamenhofa. Tam już zastaliśmy kilkanaście osób. Nasi przewodnicy polecili właścicielom schronu, żeby nas wpuścili do siebie. Ci próbowali protestować, ale pod groźbą pistoletu musieli się zgodzić. Oczywiście mieli rację, bo włożyli w budowę swojego schronu duże pieniądze, a myśmy tam się dostali prawem kaduka. W tej sytuacji nie czuliśmy się komfortowo i staraliśmy się nikomu nie wchodzić w drogę. Po kilku dniach właściciele pogodzili się z naszą obecnością.
Zastosowana konstrukcja polegała na tym, że wejście do schronu maskowano klapą, którą z wewnątrz można było zasypać grubą warstwą węgla. Dalej, po drabince, można było zejść w dół, przejść około metra korytarzykiem, wydrążonym poniżej poziomu piwnicy, a następnie wejść po drugiej drabince do góry. Tam był już właściwy schron, będący w normalnych warunkach piwnicą sąsiedniego domu. „Naturalne” wejście do niego było na głucho zamurowane. Do dziś nie wiem, jak schron otwierano. W tym celu trzeba było bowiem usunąć z klapy warstwę leżącego na niej węgla. Wykonanie tego wymagało olbrzymiej pracy. Jeśli wziąć pod uwagę, że wszystko było robione gołymi rękami i w miarę dyskretnie, to jest to zaiste imponujące.
W schronie początkowo była bieżąca woda, odcięta po kilku dniach. Nie było elektryczności. Do oświetlania miały służyć lampy karbidowe. Do potrzeb fizjologicznych służyła przykrywana klapą kloaczna dziura, którą można było opróżniać. Założeniem było, że Niemcy będą, tak jak poprzednio, wkraczać do getta rano i opuszczać je wieczorem, co się zresztą sprawdziło. W bunkrze były też przygotowane prymitywne narzędzia: siekiery, łomy, palki, które miały służyć do obrony.
Już pierwszego lub drugiego dnia zaczęły się nieprzewidziane kłopoty. Niemcy zaczęli zdobywanie punktów oporu od próby podtopienia piwnic. Woda podmoczyła woreczki z zapasem karbidu. Trzeba było je usunąć, bo ulatniający się gaz śmierdział i był niebezpieczny. Skazywało to nas na przebywanie w prawie całkowitych ciemnościach. Mówić można było tylko szeptem, bo zdawano sobie sprawę z możliwości stosowania przez Niemców sond akustycznych.
Po kilku dniach bezskutecznych prób pokonania powstańców Niemcy zaczęli systematycznie, dom za domem, palić getto, używając do tego miotaczy ognia. Oczywiście nie przejmowali się tym, że wraz z domami żywcem palą się ludzie. Do naszego schronu zaczął przez otwory wentylacyjne przedostawać się czad. Coraz więcej ludzi zaczynało chrząkać, kasłać i jęczeć. Charakterystyczne i warte podkreślenia jest to, że w tych ekstremalnych warunkach w całej społeczności nie było głosów wzywających do otwarcia schronu i oddania się w ręce oprawców. Sytuację udało się opanować przez możliwie szczelne zatkanie otworów wentylacyjnych betami i szmatami.
Uniknęliśmy zaczadzenia, ale w schronie robiło się coraz bardziej gorąco i duszno. Temperatura tak wzrosła, że nie można było dotknąć ścian. Leżeliśmy prawie goli na podłodze, ciężko oddychając. Wieczory przynosiły wytchnienie. Można było wyjść ze schronu, uzupełnić zapas wody, nawet coś ugotować. Niektórzy rozpalali ogniska na podwórku. Opału było w bród. Wchodziło się do pierwszego lepszego mieszkania i łamało meble. Mieszkania na ogół były opustoszałe i splądrowane, ale meble pozostały. Z wodą sprawa nie była prosta, ale co wtedy było proste?
Trzeba było wiedzieć, jak trafić do miejsca, gdzie był działający hydrant. Organizowano grupy po kilka osób, pro wadzonych przez kogoś, kto znał drogę. Potrzebne było naczynie, w którym mogło być tyle wody, by wystarczyło jej na cały następny dzień. Mama znalazła duży, może pięciolitrowy szklany gąsior. Przez jakieś dziury w murach, przebite od podwórka do podwórka, między żarzącymi się belka mi dotarłem na miejsce. Droga powrotna okazała się dużo trudniejsza. Trzymając oburącz ciężkie naczynie z wodą, starałem się nadążyć za całą grupą. Pech chciał, że potknąłem się o leżące martwe ciało. Gąsior wypadł mi z rąk i rozbił się na drobne kawałki. Z pustymi rękami i z widmem przeżycia następnego dnia bez wody wróciłem do czekających na mnie mamy i Imka. Mama nie powiedziała mi słowa, gdzieś pobiegła, zdobyła inne naczynie i przyniosła w nim wodę.
Innego wieczoru ktoś powiedział, że w jednym z sąsiednich domów, tam gdzie mieścił się Zakład Zaopatrzenia Gminy, są zapasy żywności. Pobiegłem tam – miała tu swoją kwaterę jakaś grupa bojowców. Wejście z bramy na podwórze było wyłożone dużymi arkuszami blachy, przejście po nich ukradkiem nie było możliwe, każdy wchodzący był zatrzymywany i pytany, dokąd i po co idzie. Okazało się, że jedyne, co pozostało w Zakładzie Zaopatrzenia, to brązowy cukier, który w dużych ilościach zalegał na podłodze w jednym z pomieszczeń. W torbę, którą miałem ze sobą, nabrałem sporo tego cukru, ale uprzedzono mnie, żeby go nie jeść za dużo, bo wywołuje pragnienie. Mimo głodu, użyliśmy rozsądnie jego niewielkich ilości – rozpaliliśmy ognisko, zagotowaliśmy kilka szklanek wody, do której dodaliśmy po łyżeczce zdradliwego produktu.
Umschlagplatz
Tak dotrwaliśmy do 1 maja (albo 30 kwietnia) 1943 roku. Tego dnia rano, tak jak i w dni poprzednie, o umówionej godzinie schron został zamknięty. Po kilku godzinach usłyszeliśmy pukanie, początkowo umiarkowane, a potem głos wzywający po żydowsku do otwarcia schronu. Po kilkunastu minutach, podczas których siedzieliśmy bez ruchu i w całkowitym milczeniu, usłyszeliśmy, że ktoś z zewnątrz odwala węgiel z klapy, zasłaniającej wejście. Wprawdzie w schronie były zgromadzone jakieś siekiery i łomy, które miały w zamierzeniu służyć do obrony, ale myślę, że w tym stanie, w jakim byliśmy, nikt o tym nie myślał.
Wtargnięcie do schronu Niemców zaczęło się od wrzucenia do środka kilku granatów, które z hukiem eksplodowały. Schron zapełnił się gryzącym dymem i kurzem. Po jakimś czasie usłyszeliśmy serie strzałów i w ślad za tym do środka zeszli Niemcy. Byli to żołnierze w mundurach feldgrau, w pełnym rynsztunku bojowym. Wydawało się, że jest ich wszędzie pełno. W rękach trzymali wycelowane w nas pistolety maszynowe. Krzyczeli, żeby się ubierać i wychodzić. Specjalnie nie odczuwałem strachu, myślałem nawet, że to dobrze, że nasze męczarnie nareszcie się skończą. Zauważyłem , że żołnierzowi, który mierzył do nas z pistoletu, drżą ręce. Przyszło mi na myśl, że on się boi nie mniej ode mnie.
Moja wspaniała mama zachowała zimną krew. Prawie silą zmusiła mnie do nałożenia na nogi jej kozaczków z cholewką i na obcasie. Chodziło jej o to, żeby nie było widać, że mam jedną nogę cieńszą i krótszą, bo przechodziłem w dzieciństwie chorobę Heinego Medina. Próbowała też od pilnującego nas żołnierza dowiedzieć się czegoś o naszych dalszych losach. Kilkakrotnie pytała go po niemiecku: „Jestem nauczycielką, czy mam zabrać ze sobą moje dokumenty?”. W tym momencie te pytania wydawały mi się całkowicie pozbawione sensu, a myśl, że był w nich ukryty cel, przyszła do mnie wiele lat później. Niemiec odpowiadał: „ja, ja”, ale czuło się, że mówił to na odczepnego. Wychodziliśmy z pustymi rękami, nie pozwolono nam nic ze sobą zabrać. Mamie udało się jedynie wsunąć pod bieliznę jakąś blaszaną miskę, co okazało się zbawienne w niedalekiej przyszłości.
Na zewnątrz stała już otoczona przez Niemców spora grupa ludzi z podniesionymi rękami. Nam też rozkazano to zrobić. Po raz pierwszy od kilkunastu dni zobaczyliśmy się w świetle dziennym. Był to przerażający widok – słaniający się na nogach z wyczerpania i pragnienia, brudni, wystraszeni, o twarzach pokrytych jakąś wysypką. Sceneria też była niesamowita. Po obu stronach ulicy płonęły domy, w powietrzu unosił się dym i sadze, dął silny wiatr, wywołany prądami powietrznymi.
Istnieje ogólnie znane zdjęcie grupy Żydów z rękami podniesionymi do góry; na pierwszym planie widać chłopca, mniej więcej w moim wieku. Dokładnie tak to wyglądało w rzeczywistości. Całą grupę, do której dołączono jeszcze innych ludzi, ustawiono w kolumny i pognano środkiem ulicy w kierunku Umschlagplatzu. Ktoś próbował uciec w bok, ale skosiła go salwa z pistoletów. Strzelano również do tych, którzy po drodze padali.
Nasz marsz nie trwał długo – mieliśmy do przejścia zaledwie 200-300 metrów. Na miejscu wprowadzono nas do dużej, całkowicie pustej, mrocznej sali na piętrze budynku, w którym kiedyś, za normalnych czasów, była szkoła. Panami życia i śmierci teraz, całkowicie dosłownie, byli Ukraińcy w niemieckich mundurach z SS Galizien, którzy nie tylko byli głusi na nasze prośby o wodę, ale wpadali co pewien czas z grubymi kijami w ręku, którymi zadawali śmiertelne ciosy, rozwalając czaszki wybranym przez siebie ofiarom. Byli pijani, ale na tyle przytomni, żeby żądać złota, kosztowności, zegarków.
Wtykano im coś, najpewniej pieniądze, co dawało na jakiś czas wytchnienie. Wyjść, a nawet wstawać nie było wolno. Robiło się pod siebie. Siedzieliśmy przerażeni, tuląc się do siebie i chroniąc rękoma głowy, gdy tylko pojawiał się któryś z oprawców. Te godziny na Umschlagplatzu należą do najgorszych, jakie przeżyłem podczas okupacji. Dopiero pod wieczór pozwolono nam małymi grupami schodzić na dziedziniec do hydrantu, z którego wypływa! obfity strumień wody. I tu ujawniła się przezorność mojej mamy. Należeliśmy do nielicznych, którzy mieli jakieś naczynie, z którego można było się napić po ludzku, albo prawie po ludzku. Nie obyło się bez szykan. Jak ktoś nie spodoba! się pilnującemu nas Ukraińcowi, ten wsuwał mu głowę pod hydrant i tak długo trzymał, aż biedak zaczynał się dławić.
Nie wiem, jak długo byliśmy na Umschlagplatzu. Na pewno spędziliśmy tam noc. Rankiem pierwszego lub drugiego maja wyprowadzono nas na dziedziniec, zaprowadzono do bocznicy kolejowej, gdzie już stały towarowe wagony z okienkami zakratowanymi drutem kolczastym. Upychano nas po 120-150 ludzi do wagonu. Ciasnota była niewyobrażalna. My z mamą i Imkiem staraliśmy się trzymać razem, ale było to niemożliwe. Ludzie leżeli jedni na drugich. Z wielkim trudem udawało się poruszyć ręką lub nogą, które bez ruchu drętwiały. Wreszcie zasunięto drzwi i pociąg ruszył.
Wyboru dokonała i przygotowała do druku Aleksandra Domańska
Midrasz, nr.5(193), wrzesień/pażdziernik 2016
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl