Jakub Gutenbaum, urodzony w 1929 r. (1)
W getcie, bunkrze i kacecie
[Publikujemy dwa wspomnienia Jakuba Gutenbauma. Inne można przeczytać wybierając „Jakub Gutenbaum (2)” w zakładce „wyszukaj wspomnienie”]
Urodziłem się w Warszawie. Miałem brata, młodszego o trzy lata. Rodzice Aron i Rywa Gutenbaumowie byli nauczycielami. Do września 1939 r. mieszkaliśmy w Warszawie przy ulicy Żelaznej 42.
Zimą 1939 r. mój ojciec, który był przed wojną zaangażowany w działalność związkową i bał się represji, przedostał się nielegalnie na tereny zajęte przez wojska radzieckie. Początkowo przebywał w Kowlu, skąd został zesłany na Syberię do przedsiębiorstwa zajmującego się wyrębem i obróbką drzewa (lespromchoz) w obwodzie nowosybirskim.
Stamtąd otrzymaliśmy od niego jedyną kartkę pocztową latem 1940 r. Następnie ślad po nim zaginął. Dowiedziałem się po wojnie, że zmarł z wycieńczenia 1943 r.
Do zamknięcia getta w listopadzie 1940 r. matka pracowała jako posługaczka w szpitalu przy ulicy Leszno. Dom, w którym mieszkaliśmy, znalazł się poza granicami getta. Z naszego mieszkania zostaliśmy usunięci pod przymusem przez jakąś kobietę, która przyszła z niemieckim oficerem. Nakazano nam opuścić mieszkanie w ciągu dwudziestu czterech godzin.
Przeprowadziliśmy się do mieszkania ciotki na ulicę Franciszkańską 6. Utrzymywaliśmy się z pracy matki w Centosie (Centrala Towarzystw Opieki nad Sierotami i Dziećmi Opuszczonymi) oraz z wyprzedaży posiadanych rzeczy. Po pewnym czasie zostałem zatrudniony jako goniec w Wydziale Szkolnym Gminy Żydowskiej, a później jako doręczyciel nakazów płatniczych. Mimo tego żyliśmy na granicy nędzy z ciągłym uczuciem głodu.
Kolejna zmiana granic getta pozbawiła nas i tego mieszkania. Przeprowadziliśmy się do mieszkania mego stryja na ulicę Zamenhofa róg Niskiej. Po rozpoczęciu wysiedlenia ukrywaliśmy się w zamaskowanym pomieszczeniu na strychu, którego okno wychodziło na Umschlagplatz. Można było obserwować, co się tam dzieje. Między innymi, pamiętam, jak matka powiedziała, że przyprowadzono Korczaka z dziećmi. Któregoś dnia przez okno, w chwili, gdy ktoś je uchylił, padły strzały. Zmusiło to nas do zmiany kryjówki.
Ukrywaliśmy się następnie na ulicy Zamenhofa 24 w pokoju, którego drzwi były zamaskowane ciężkim kredensem. Wchodziło się na czworakach przez ruchomą tylną ściankę. W ten sposób udało się nam przetrwać do końca pierwszej fazy wysiedlenia. Jednakże cała nasza najbliższa rodzina: dwie siostry matki z rodzinami, dwie siostry i brat ojca z rodzinami – zostali wywiezieni i zgładzeni w Treblince.
Uratowaliśmy życie, ale nie mieliśmy żadnych środków utrzymania, żadnych zasobów. Żeby się utrzymać, zacząłem sprzedawać papierosy. Stałem od rana do wieczora w bramie domu przy ulicy Muranowskiej 44, mając przy sobie kilka paczek papierosów i zapałek. Papierosy kupowałem wieczorem, gdy wracali tzw. placówkarze, czyli Żydzi zatrudnieni poza gettem. Papierosy te sprzedawałem na sztuki w ciągu dnia. Zarobek był minimalny, ale pozwalał utrzymywać przy życiu mnie, matkę i brata.
Wysiedlenie w styczniu 1943 r. przeżyliśmy również w ukryciu za wspomnianym już kredensem. W tym samym pokoju ukrywało się wtedy kilkunastu ludzi, wśród nich była żona i syn (w moim wieku) Szmula Zygielbojma. Któregoś dnia wieczorem przyszli po nich jacyś ludzie, podobno z Polskiej Partii Socjalistycznej,jak mówiła mi matka, i zabrali ze sobą, ażeby ich ukryć po „aryjskiej stronie”. Nigdy nie słyszałem, co się z nimi stało.
Po zakończeniu tego etapu wysiedlenia nadal utrzymywałem rodzinę ze sprzedaży papierosów, dyżurując w tej samej bramie. Było to wtedy już dosyć ryzykowne, bo nikt nie pracujący nie miał prawa do życia. Po ulicach krążyły patrole, strzelając do każdego, kogo zauważono. Ulice były wyludnione, a ja ukrywałem się w bramie, wypatrując również nielegalnych klientów, których nikotynowy głód zmuszał do opuszczenia kryjówki. Zdarzały mi się przy tym różne niebezpieczne sytuacje, dramatyczne ucieczki przez strychy i opuszczone mieszkania.
W tym okresie utrzymywałem kontakt z grupą ruchu oporu, której przywódcą był Lutek Rotblat i która miała swoją siedzibę w domu przy ulicy Muranowskiej 44. Należeli oni do organizacji Akiba. Wykonywałem dla nich różne zadania. W szczególności polecono mi sygnalizować pojawienie się kogoś podejrzanego, gdy w kwaterze grupy odbywały się zebrania. Któregoś dnia jakiś mężczyzna skontaktował się ze mną, powołując na Lutka i prosił o obserwację Alfreda Nossiga, który mieszkał w sąsiednim domu. Nie wiedziałem, o co chodzi, do dnia, w którym na Nossiga – agenta Gestapo – dokonano udanego zamachu.
Po wybuchu powstania w getcie ukrywaliśmy się w bunkrze przy ulicy Zamenhofa 24. Była to piwnica z zamaskowanym wejściem, bez źródła
wody i prądu. Przeżyliśmy tam dramatyczne dni. Dom nad nami płonął, i duszący dym przedostawał się do naszego schronienia. Zatkano wszystkie szpary, aby nie ulec zaczadzeniu. Temperatura wzrastała, leżeliśmy bez odzieży na podłodze, w całkowitych ciemnościach. Nocami wychodziliśmy na poszukiwanie wody i żywności, błąkając się wśród płomieni i dosłownie potykając się o trupy.
30 kwietnia (lub 1 maja) 1943 r. bunkier nasz, w którym ukrywało się kilkadziesiąt osób, został zdekonspirowany. Po wpuszczeniu gazów łzawiących do bunkra wdarli się żołnierze niemieccy i grożąc pistoletami maszynowymi zmusili wszystkich do wyjścia. Następnie pognali nas z podniesionymi rękami wśród domów płonących po obu stronach ulicy na Umschlagplatz.
Trzymano nas w jednym z pomieszczeń budynku przy ulicy Stawki. Co pewien czas wpadali tam pijani Ukraińcy z SS Galizien, zabijali kilka przypadkowych osób, drewnianymi pałami roztrzaskując im czaszki i grożąc dalszymi egzekucjami żądali pieniędzy oraz kosztowności. Byliśmy potwornie spragnieni, bo przez cały czas pobytu na Umschlagplatzu nie mieliśmy dostępu do wody.
Po dwóch lub trzech dniach leżenia wśród trupów i własnych ekstrementów wyprowadzono nas do wagonów kolejowych, upychając do wagonu tyle osób, ile udało się wcisnąć. Podczas jazdy, która trwała kilkanaście godzin, wiele osób zmarło.
Pociąg rozładowano na jakimś lubelskim dworcu, skąd pieszo pognano wszystkich do obozu koncentracyjnego w Majdanku. Podczas tego marszu również wiele osób zamordowano, bo do padających eskorta strzelała. Ten marsz odczułem bardzo dotkliwie, bo moja Matka przy wyciąganiu nas z bunkra zmusiła mnie do nałożenia damskich butów z cholewkami na wysokim obcasie, przez co stawałem się wyższy. W ten sposób prawdopodobnie uratowała mi życie, bowiem kiedy po przybyciu do obozu SS- mani przeprowadzili selekcję, znalazłem się w kolumnie mężczyzn skierowanych do pracy. Natomiast Matkę z bratem zagnano do grupy przeznaczonej do zagłady. Zginęli w komorze gazowej w Majdanku.
W Majdanku, na IV polu w baraku 21, przebywałem ponad dwa miesiące. Każdy dzień był walką o przeżycie.
W lipcu 1943 r. znalazłem się w transporcie, który wysłano do obozu w Skarżysku-Kamiennej (Werk C). Pracowałem tam w fabryce amunicji przy rozbrajaniu pocisków przeciwlotniczych. Zachorowałem na tyfus plamisty. W czasie tej choroby Niemcy przeprowadzili selekcję i znalazłem się w grupie przeznaczonej na rozstrzelanie (taki był sposób mordowania w obozie w Skarżysku). Wyciągnął mnie stamtąd lekarz dentysta Alter Rozenberg, który otaczał mnie opieką przez cały okres pobytu w obozie, jak również po wojnie.
W sierpniu 1944 r. obóz ewakuowano, po selekcji, w wyniku której rozstrzelano dużą grupę słabszych i chorych więźniów, kierując pozostałych do obozu w Buchenwaldzie. Tam pierwszego dnia po przyjeździe, za namową starych więźniów obozu, przeważnie niemieckich więźniów politycznych, dokonano samosądu nad tymi, którzy w obozie w Skarżysku współpracowali z Niemcami.
Z Buchenwaldu wysłano mnie do obozu w Schlieben. Początkowo pracowałem również w fabryce amunicji. Wobec tego, że miałem ropiejące rany na nogach, znalazłem się w lazarecie. Belgijski lekarz – więzień polityczny – trzymał mnie tam dosyć długo, a później zatrzymał mnie do pracy jako posługacza.
Na kilka tygodni przed końcem wojny obóz zlikwidowano, a żydowskich więźniów przetransportowano do Terezina. Tam zostałem wyzwolony przez Armię Radziecką w maju 1945 r.
Po wojnie przebywałem w Domu Dziecka w Helenówku pod Łodzią, uczęszczałem tam do gimnazjum. Przebywałem kilka miesięcy we Francji i Belgii. Później zamieszkałem w Warszawie u stryja, który przeżył wojnę w ZSR R.
W 1955 r. ukończyłem w Moskwie Instytut Energetyczny. Po studiach rozpocząłem pracę w Polskiej Akademii Nauk. Zrobiłem doktorat i habilitację na Politechnice Warszawskiej. W 1976 r. uzyskałem tytuł profesora.
Warszawa, grudzień 1992 r.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl