Jana Prot , urodzona w 1926 r.
Fragmenty wspomnień
Wspomnienie o Stefanie A. (1939-1944)
Moja przyjaźń ze Stefanem A., siostrzeńcem Halusi, zaczęła się w czasie wakacji, wspólnie spędzanych w Pionkach.
Irracjonalne wydaje mi się, że znaliśmy się od wielu lat, ale naprawdę to spędziliśmy razem ostatnie przed wojenne lato 1939 roku i kilka krótkich bożonarodzeniowych i wielkanocnych przerw szkolnych w latach 1937 i 1938.
Nie pamiętam dokładnie, jak wyglądał. Wydaje mi się, że był barczysty, niewysoki z ciemnymi oczyma w twarzy o szeroko rozstawionych kościach policzkowych. Starszy ode mnie o 4 lata, był już uczniem liceum im. Rejtana w Warszawie. Imponowała mi przyjaźń z chłopcem noszącym już czerwoną, nie niebieską, tarczę na rękawie kurtki.
Wakacje spędzaliśmy, jeżdżąc na rowerach nad stawy lub do Puszczy Kozienickiej albo siedząc w domu i czytając wszystko, co nam wpadło w ręce. Ja próbowałam przebić się – bez skutku – przez Lorda Jima Conrada, czytaliśmy Carella Człowiek istota nieznana, Huxleya Niewidomy w Gazie, ja dobrałam się nawet do Zmór Zegadłowicza. Ta ostatnia lektura należała do kilku książek, które ojciec przełożył na inną półkę i zabronił mi czytać. Niewiele to pomogło.
Prowadzone ze Stefanem niekończące się rozmowy, dyskusje i kłótnie ożywiły się jeszcze po przyjeździe na ostatni miesiąc wakacji ciotecznego brata Stefana, Henryka. Obaj moi wakacyjni koledzy dokuczali mi, wspierając się nawzajem. Twierdzili, że jestem niedoświadczona – i do dziś doprawdy nie wiem, jakie to doświadczenia mieli na myśli; że chodzę do głupiej szkoły – co było prawdą; że nie znam się na polityce – co też było prawdą.
Pouczali mnie więc, co to prawica, a co lewica, co to jest ONR, co Falanga. Oczywiście, nie wszystkie rozmowy były poważne. Opowiadali też szkolne dowcipy i anegdoty.
Mieliśmy już wtedy plany na przyszłość. Stefan w czasie jakiejś wyprawy do Puszczy Kozienickiej oświadczył: „W przyszłym roku zdaję maturę, potem pójdę na studia, a potem ożenię się z tobą”. Musiałam odmówić – było to niemożliwe, bo właśnie postanowiłam zostać zakonnicą.
Zbliżał się koniec sierpnia 1939 roku Henryk zbierał się do powrotu do domu, na Wołyń, wezwany telefonicznie przez swego ojca, „bo czasy są niepewne”. (Henryk z całą rodziną został wywieziony na Wschód w 1940 roku. Ślad po nich zaginął.)
Mój młodszy brat, Tomek, i ja mieliśmy zaraz po 20 sierpnia wracać do Warszawy. Któregoś wieczoru tuż przed końcem tych wspólnych wakacji siedzieliśmy po ciemku na tarasie, patrząc w górę w oczekiwaniu na spadające gwiazdy. Komu uda się szybko powiedzieć życzenie?
I właśnie wtedy – czy dlatego, że wpatrywaliśmy się w niebo? czy dlatego, że ogarnęła nas atmosfera niepewności? – rozpoczął się spór o istnienie Boga. Stefan twierdził, że Bóg nie istnieje, ponieważ nie da się jego istnienia udowodnić naukowo. Henryk go popierał, ale nieszczególnie gorąco. Ja natomiast gwałtownie się sprzeciwiłam – „Bóg istnieje, stworzył nas i cały świat, wszystko widzi, szystkim się opiekuje…”. Żadne z nas nie chciało ustąpić, wreszcie Stefan zrezygnowany oświadczył – E, co z tobą gadać. Jesteś za młoda, żeby to zrozumieć. Poczekaj, jak będziesz miała 16 lat – to już na pewno w Boga wierzyć nie będziesz. Załóżmy się. – No i założyliśmy się o istnienie Boga. A potem już wybuchła wojna.
Szesnaście lat kończyłam 8 lutego 1942 roku. Mieszkałam przy placu Wilsona. Mama Kielanowa urządziła małe przyjęcie, przyszło kilka koleżanek i kolegów Zofii i Krysi, patefon wygrywał J’attendrai toujour, la nuit, j’attendrai toujour ton retour… Był wieczór, chyba już po godzinie policyjnej, gdy zadzwonił telefon. Zofia zawołała – „Jana, to do ciebie”. Zmieszałam się i przestraszyłam – przecież nikt nigdy do mnie nie dzwonił – i dzwonić nie powinien. Podniosłam słuchawkę – znajomy głos: „Jana, i ty wciąż jeszcze wierzysz w Boga?”
Nigdy nie dowiedziałam się, jak Stefan mnie znalazł. Podobnie nigdy nie dowiedziałam się, jak odnalazł mnie tej strasznej nocy 25 września 1939 w piwnicy wśród gruzów zburzonego bombą domu przy ul. Czackiego 9, w ciemnościach oświetlonych tylko palącymi się domami wzdłuż ulicy Świętokrzyskiej. Potem straciliśmy kontakt, nie widziałam go od czasu, gdy w końcu 39 roku przenieśliśmy się z Bielan do Lasek.
Po tej pierwszej od lat rozmowie telefonicznej (w dniu moich urodzin) dzwonił do mnie co kilka dni, zawsze wieczorem. Nasze rozmowy były ostrożne i banalne. Miał teraz na imię Marian, pracował jako dozorca nocny w jakiejś fabryce.
Zofia i Krystyna dręczyły mnie pytaniami – „dlaczego nie powiedziałaś, że znasz jakiegoś chłopaka? Dlaczego go nie zaprosisz?” Wykręcałam się, jak mogłam, wreszcie telefony ustały, bo Stefan zmienił pracę. W ciągu następnych lat widzieliśmy się parokrotnie, zawsze tylko na ulicy, zawsze wieczorem, przed godziną policyjną. Po ciemku było bezpieczniej, ulice były zapchane ludźmi spieszącymi się do domu, nikt nie zwracał na nas uwagi.
Nie pamiętam, ile było tych spotkań pomiędzy zimą 1942 a latem 1944 roku, nie pamiętam również, co i kiedy zostało powiedziane. Dowiadywałam się stopniowo, że jego ojciec został zastrzelony na ulicy, matka zmarła na tyfus, dziewczyna – jego pierwsza dziewczyna – została wzięta na Umschlagplatz i wepchnięta do wagonu.
Siostry przeszły na aryjską stronę, miały fałszywe papiery.Niewiele to pomogło. Starsza pracowała jako służąca, w mieszkaniu była rewizja, niczego nie znaleziono i już przy wyjściu granatowy policjant przyjrzał się jej uważnie. „A pani to Żydówka?” Zaskoczona, przerażona – potwierdziła.
Młodsza mieszkała u ludzi zaangażowanych w pracę konspiracyjną. Nielegalna drukarnia została wykryta przez gestapo, mieszkańcy wygarnięci na podwórze i rozstrzelani.
Rozmowy ze Stefanem napełniały mnie przerażeniem i zmieszaniem, mój własny los był trudny do zniesienia, strach i niepewność towarzyszyły mi przez całą okupację. Pytałam – chciałam i nie chciałam wiedzieć. Przypuszczam, że byłam w owym czasie jedyną osobą, z którą mógł otwarcie rozmawiać, której mógł, czy raczej musiał, to opowiadać, jedyną osobą, która
„wiedziała”.
A i ja byłam świadoma, że Stefan rozumie mój strach, że wreszcie przed nim nie muszę udawać, że jestem kimś innym, niż jestem. Rzadkie i krótkie spotkania były i ciężarem, i ulgą.
Koniec lipca 1944 roku. Tłumy na ulicach, Alejami Jerozolimskimi od mostu Poniatowskiego ciągną w bezładzie tabory wojsk niemieckich – samochody, konne wozy, Kałmucy na małych konikach, bezładne szeregi ni to żołnierzy, ni to uciekinierów. Nastrój podniecenia i oczekiwana.
Było ciepło, mżył drobny deszcz, szłam Koszykową w stronę placu Trzech Krzyży, miałam na sobie nowy, czarny przeciwdeszczowy płaszcz. I nie bałam się. Cóż to za nowe i dziwne uczucie! Nagle złapał mnie ktoś za ramię – Stefan, nie widziany od kilku miesięcy, z rozpromienioną twarzą. Jana, popatrz co się dzieje! Nie mogę uwierzyć, wydaje się, że oboje przeżyliśmy”. „Poczekaj” – podbiegł do straganu z kwiatami i wrócił z dwoma pękami pachnącego groszku. Przeszliśmy razem do Alej Jerozolimskich. „Kochanie, muszęjuż iść”, objął mnie pocałował w policzek. „Do zobaczenia”.
Nigdy go więcej nie widziałam. Poszukiwania przez Czerwony Krzyż nie dały żadnego rezultatu.
Przyjaciel ojca (lato 1942)
Działo się to prawdopodobnie w początku lata w 1942 roku. Byłam z mamą, wsiadłyśmy do warszawskiej podmiejskiej kolejki, nie wiem, tej jadącej za Wisłę w kierunku Otwocka, czy do EKD w stronę Pruszkowa, czy jeszcze innej. Może po 45 minutach jazdy wysiadłyśmy na małej stacji, skąd już pieszo dotarłyśmy do sporego białego domu w dużym ogrodzie.
Pamiętam łąkę za domem, furtkę w płocie otaczającym ogród i wysoką przystojną panią domu z jasnymi włosami upiętymi w duży kok z tyłu głowy. Po krótkiej rozmowie mama wyszła, a pani domu zajęła się mną serdecznie i rzeczowo, nie zadając żadnych pytań. Pokazała mi dom – nikt poza nią tam nie mieszkał, mąż był w obozie jenieckim.
Ja miałam zajmować pokój na górze – tak – mój własny pokój! Wszędzie stały półki z książkami – tak – mogę czytać co chcę i – jeżeli mam ochotę, to mogę trochę pomóc w kuchni i w ogrodzie. Miałam uczucie, że zostałam przeniesiona w inny wymiar czasu, nagle wszystko było „jak przed wojną” – dom, ogród, książki, uprzejma, miła pani, swobodna rozmowa, a ja stałam się zwyczajną szesnastoletnią dziewczynką, a nie dorosłym człowiekiem bezustannie zmuszanym do podejmowania samodzielnych decyzji.
Nadszedł wieczór, pani domu oświadczyła, że na obiedzie będą goście – trzech panów. Nakryłyśmy do stołu – biały obrus, serwetki, ładne talerze, wazon z kwiatami. Goście zjawili się punktualnie, byli to szczupli panowie, w wieku około 40 lat, trzymali się prosto, jeden z nich miał na nogach oficerki, na przywitanie zastukali obcasami, pocałowali panią domu w rękę, po czym stanęli za krzesłami, czekając, aż usiądziemy. Nie miałam żadnych wątpliwości, wiedziałam, kim są ci panowie.
Przyniosłam z kuchni zupę, oczywiście w wazie, i zostałam przedstawiona gościom – „a to jest córka moich przyjaciół – Janeczka Prot, zostanie ze mną przez kilka miesięcy, nie będę taka sama i trochę mi pomoże”.
Błysk zainteresowania przebiegł przez twarz najstarszego z gości: „Prot? Czy twój ojciec ma na imię Jan?” „Tak”. „Ach,ja go znam jeszcze z wojska, cóż to za miły człowiek” – tokował z entuzjazmem – „tak, spotykaliśmy się potem w Warszawie, przyjeżdżał w sprawach fabryki, a gdzie jest teraz?” „Nie wiem, nie wrócił z wojny” – odpowiedziałam krótko. Zadawanie pytań nie wróżyło niczego dobrego. „O, co za szkoda, bardzośmy się lubili, no tak… – tu spojrzał na mnie uważnie – „no tak – ale wy musicie mieć teraz straszne kłopoty, no, bo tak naprawdę – to jesteście Żydzi”.
I tak padło to straszne słowo, słowo tabu, słowo przezwisko, słowo nie nadające się do używania w normalnych stosunkach ludzkich. Zapadło milczenie. W tym okresie moje reakcje spontaniczne były już wygaszone, nie istniały w moim repertuarze słowa służące wyrażaniu uczuć. Nie zmieszałam się, nie zaczerwieniłam, nie odpowiedziałam. Patrzyłam tępo w talerz.
Pani domu przerwała milczenie jakąś obojętną uwagą, potoczyła się banalna rozmowa, w której nie brałam udziału. Wyniosłam naczynia do kuchni, powiedziałam dobranoc i poszłam z książką na górę. Obudzono mnie wcześnie rano: „Moje dziecko, strasznie mi przykro, ale musisz dziś wyjechać”.
Dalej nie pamiętam. Nie wiem,jak wróciłam do Warszawy, nie wiem, do kogo i gdzie pojechałam.
Tego zdarzenia nie umiem umieścić w czasie. Nie pamiętam, gdzie byłam bezpośrednio przedtem i potem, ale ten krótki dzień widzę tak dokładnie jak ostrą fotografię w ciemni. Nie wiem też, jak nazywała się pani domu z białego domu ani miejscowość, gdzie spędziłam te 24 godziny. Nie znam też nazwiska człowieka, który znał mego ojca. To krótkie wspomnienie dedykuję głupocie ludzkiej.
Spotkanie (wiosna 1942)
W sobotę, po szkole, wróciłam do domu po plecak, włożyłam stare narciarskie buty, chustkę na głowę i pojechałam tramwajem z Żoliborza do ostatniego przystanku na Bielanach. Stamtąd pieszo, znaną mi już drogą w stronę Wawrzyszewa i Wólki Węglowej, na skos przez bure, grząskie, z resztkami śniegu ni to pole, ni to pastwisko.
Omijałam szersze drogi, na których spotykało się chłopskie furmanki ciągnione apatycznie przez chude konie albo baby niosące na plecach bańki z mlekiem, zawiązane w chusty.
Wreszcie, po dwóch godzinach marszu – wieś Laski, biedne chałupy, opłotki, błoto, wychodzę na szosę. Ta droga z Lasek w stronę Izabelina brukowana była kocimi łbami. W dziurach na jezdni, wzdłuż drogi, stała brudna woda z resztkami topniejącego śniegu. Słońce zachodziło, zimny wiatr prze ganiał bure chmury. Szłam szybko, skulona, było mi zimno.
Tuż przed skrętem w prawo na drogę do zakładu podniosłam głowę… Naprzeciwko mnie, na środku pustej drogi, stała wysoka, wynędzniała kobieta. Wydała mi się ogromna na tle zachodzącego słońca. Czarne, rozczochrane włosy spadały jej poniżej ramion. Była bosa. Poszarpane, ciemne łachmany powiewały na wietrze.
Trzymała za ręce dwoje przeraźliwie chudych dzieci. Jedno z nich miało długie potargane włosy. I kobieta, i dzieci patrzyły wprost przed siebie, czarne, bez wyrazu oczy wydawały się ogromne w skurczonych twarzach. Nie padło ani jedno słowo. Po chwili kobieta poruszyła się, szarpnęła dzieci i zniknęła pomiędzy drzewami w lasku, ciągnącym się po lewej stronie szosy.
Czyżby mi się zdawało, że ich widziałam? Czyżby naprawdę istnieli?
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl