Janina Hincz-Kan, urodzona w 1926 r.
Niezapomniany dzień w Oświęcimiu
Wspomnienie czyta Weronika Nockowska
Niezwykle znużone wracałyśmy z komanda. „Posty” z psami szli jakoś wyjątkowo spokojnie. Słońce zachodziło krwawo i rzucało swe złote promienie na nasze poszarzałe twarze. Był listopad 1944 roku.
Moje obolałe nogi owinięte tylko w szmaty chlupały w dziurawych butach, które kupiłam od jednej z więźniarek za pajdkę chleba. Reszta maszerowała przeważnie w trepach.
Zbliżałyśmy się do bramy lagru, nad którą widniał znienawidzony, kłamliwy napis „Arbeit macht frei”. U bram obozu witała nas orkiestra więźniarek. Grały marsza. Odgłosy muzyki w tym miejscu śmierci i grozy, gdzie dziennie ginęło przeciętnie pięć tysięcy ludzi, były jednym ze zwyrodniałych niemieckich pomysłów.
Szybko formowałyśmy się piątkami w równe szeregi. Pragnęłyśmy jak najszybciej znaleźć się na bloku i wyciągnąć zmęczone nogi. Robiłyśmy dziennie 14 km w obie strony. Zaczął mżyć drobny, jesienny deszcz. Stojąc na apelu, drżałyśmy z zimna.
Wreszcie z daleka dojrzałam zbliżającą się Stenię z esesmanką. Steni bałyśmy się jak ognia. Była ona lagier-kapo na cały obóz. Przykro dodać, była Polką. Po długim wyczekiwaniu odliczono nas. Wpadłyśmy do bloku. Szybko wdrapałam się na górną koję i podałam rękę matce, której przychodziło z trudem wejście na górę. To, że byłyśmy razem z matką, było naszą jedyną radością.
Ściągnęłam dziurawe buty. Zapach brukwiowej zupy przyjemnie drażnił nozdrza i doprowadzał aż do mdłości. Szybko stukały łyżki o blaszane garnki i menażki. Miałam wtedy 17 lat.
Najbardziej boleśnie odczuwałam brak snu, gdyż bardzo wcześnie rozpoczynał się lagrowy dzień. Budzono nas o 3 w nocy, a na apelu stałyśmy do świtu. Ostatnie dni chodziłam dosłownie jak pijana. Matka patrzyła z rozpaczą na moją pobladłą twarz i podsiniałe oczy. Mokre szmaty, które zdjęłam z nóg, podłożyła pod siebie, susząc je własnym ciałem.
Zgaszono światła. Przytuliłam się do niej. Przykryte nędznym kocem grzałyśmy się jedna od drugiej. – Mamusiu, ja chyba jutro nie pójdę do komanda, bo czuję, że upadnę na drodze. Ręka matki gładziła moje ostrzyżone, krótkie włosy.
– Dobrze, dziecko, jutro nie pójdziemy do komanda. Zaraz po apelu zgłoszę się do blokowej i poproszę, żeby zostawiła nas do mycia garnków na bloku, a ciebie po apelu „zaścielę” w koję i odpoczniesz sobie.
Byłam olśniona pomysłem mamy. Pocałowałam jej szorstką, posiekaną od wiatru rękę i zasnęłam kamiennym snem. Zgodnie z planem zostałyśmy na bloku, a po apelu mama „zaścieliła” mnie w koję, okryła starannie kocem, zostawiając tylko szparę, abym mogła oddychać. Sama zaś miała umyć w zimnej wodzie 600 misek po wczorajszym posiłku.
Jakoś nie przyszło mi wówczas na myśl, że mama musi wykonać całą pracę, którą przeznaczano normalnie na 2 osoby. Będąc razem z matką, czułam się ciągle dzieckiem. Spałam rozkosznym snem młodości chyba 2 godziny. Nawet tak krótki sen pokrzepia. Nagle obudziły mnie jakieś szmery i rozmowy. Ktoś zerwał ze mnie koc. Wyskoczyłam jak strzała prosto na ziemię. Szczęśliwie jakoś nie potknęłam się.
Wypadłam z bloku prosto na lagier. Biegłam na oślep. Słyszałam tupot nóg, ale nie oglądałam się za siebie. Skręciłam za II blok. Oparta o jego ścianę, do góry dnem stała ogromna traga. Niewiele myśląc, wsunęłam się za nią, dygocąc ze strachu. Czekałam, co będzie dalej. Serce waliło mi jak młotem.
Traga – drewniane nosiłki (z niem. Trage – nosze, nosidła).
Nasłuchiwałam przerażona, nie mogąc przyjść do siebie. Po chwili usłyszałam odgłosy oddalających się kroków. Zdecydowałam się ostrożnie wyjrzeć. Dojrzałam oddalającą się „sztubową”. Teraz dopiero zorientowałam się, że była to rewizja koi. Co jakiś czas blokowe przeprowadzały takie rewizje, zabierając wszystko, co było schowane w kocach. A był tam czasem cały nasz dobytek: chleb, cebula czy inne artykuły żywnościowe.
Nie wiem, jak długo stałabym za drewnianą tragą, gdyby nie przypadek. Usłyszałam kroki i nagle twarz mą oświeciło słońce. To więzień, który pracował przy wapnie, zabrał tragę potrzebną widocznie do pracy. Żegnał mnie bladym, smutnym uśmiechem. Nie wiedziałam, co z sobą począć i w którą stronę się zwrócić.Do bloku obawiałam się zbliżyć, aby mnie nie poznano.
Wtem rozmyślania moje przerwał świst gwizdków esesmańskich.Cel apel! Cel apel! – nawoływały blokowe swymi ochrypłymi, przeraźliwymi głosami.To było okropne. Na tych nadzwyczajnych apelach wybierano przeważnie młode kobiety, czasami do pracy w fabrykach amunicji, innym razem w celu pobrania krwi od więźniarek dla niemieckich żołnierzy, a czasem urządzano selekcję, chcąc w ten sposób zmniejszyć stan lagru. Nigdy nie wiadomo było dokładnie, w jakim celu był apel i kto z bliskich nam osób odejdzie od nas, może już na zawsze.
Cała groza możliwości rozłączenia się z matką stanęła mi przed oczyma. Za chwilę stałyśmy już w równych szeregach, a esesmanki wybierały z rzędów. Zostałam wybrana. Matka wodziła za mną swymi przerażonymi oczy ma. Po jakimś czasie zorientowałam się, że nie spisują naszych numerów wytatuowanych na rękach.
Myśl ucieczki mignęła mi jak błyskawica. Gdy Niemka odwróciła się tyłem, wpadłam ponownie w szereg. W szaroniebieskich pasiakach byłyśmy do siebie bliźniaczo podobne. Liczyłam na to, że nie będę poznana. Nie poznała mnie, lecz po przeliczeniu wybranych przeszła powtórnie szeregi i kiwając palcem, krzyknęła: Komm hier!. Nie było innej rady. Poddałam się losowi z rezygnacją.
Znękana twarz matki stała mi przed oczyma. Cóż począć? Gorączkowe myśli biegały po rozpalonej głowie, nie znajdując sposobu wyjścia. Zapędzono nas do kąpieli. Z wybranych ja byłam chyba najmłodsza, a w ostrzyżonych włosach wyglądałam jak dzieciak z ubogiej ochronki.
Po kąpieli nastąpił przegląd przez lekarza. Odbywał się on bez żadnego badania. Oceniano tylko z wyglądu i budowy stopień naszych sił. Gdy stanęłam przed lekarzem, chwycił mnie straszny żal, wstyd i rozpacz. Nie potrafiłam dłużej panować nad sobą. Wybuchnęłam głośnym, spazmatycznym płaczem i składając ręce na piersiach, wyjąkałam wśród łkań: Herr Doktor ich bin hier mit meiner Mutter zusammen. Bleiben Sie mir! Na słowo Mutter oczy lekarza zaszły mgłą. Spojrzał badawczo na mą nędzną sylwetkę i krzyknął: Zuriick!. Dygocąc ubrałam się szybko i popędziłam do mamy. Padłyśmy sobie w objęcia i płakałyśmy z radości.
Był to mój niezapomniany dzień w Oświęcimiu.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl