Joanna Neuding, urodzona w 1936 r.
Całe moje życie
z matką
Wspomnienie czyta Alina Świdowska
Niewiele już pamiętam z pierwszych lat dzieciństwa. Znam je przeważnie z opowiadań najbliższych, ale niektóre momenty utkwiły mi głęboko w pamięci.
Koleje mojego życia można podzielić na kilka różniących się okresów, związanych z moimi osobistymi przeżyciami i sytuacją ogólnonarodową. Pierwszy okres, w latach 1936-1939, przepłynął mi „sielsko-anielsko”. Rozpieszczona jedynaczka, jedyna wnuczka czworga dziadków, obdarowywana hojnie przez „przyszywanych” wujków i ciocie, wiodłam szczęśliwe życie. Nawet bardzo ciężka choroba nie pozostawiła w mojej pamięci żadnych śladów.
Szczęście prysło z dnia na dzień wraz z początkiem najstraszniejszej w dziejach Europy wojny. Wiele nieszczęść i niepowetowanych strat dotknęło moją rodzinę, a ja, jak tysiące żydowskich dzieci, stałam się ofiarą faszystowskiej agresji.
Drugi okres, w latach 1939-1942, zaczął się powołaniem do wojska mego ukochanego tatusia. Mój ojciec, inżynier chemik, podporucznik, jechał do Wilna lub do Lwowa, gdzie stacjonowała jego jednostka. Pamiętam pożegnanie z nim na dworcu, łzy mamusi i jej słowa: „Tatuś poszedł na wojnę”! Przeniosłyśmy się wtedy do mieszkania dziadków. Wówczas po raz pierwszy musiałam zostawić moje ukochane lalki i inne zabawki.
Pamiętam pierwsze naloty na Warszawę. Radiowa zapowiedź spikera „Uwaga! Nadchodzi! Koma 2…” powodowała, że wchodziłam pod stolik i wołałam: „Niech pan zaczeka, ja już się schowałam, ale dziadek jeszcze nie!”. Pamiętam także, jak budzono mnie podczas nocnego alarmu. Zaspaną i spoconą znosiła mnie mamusia kuchennymi schodami z czwartego piętra do przepełnionej piwnicy. (Dziadkowie, bojąc się zasypania, pozostawali w mieszkaniu.)
Wielkie było nasze zdziwienie i radość, gdy po kilku dniach tata powrócił. Okazało się, że nie został wcielony do wojska, mimo dobrego wyszkolenia. Dziś rozumiem, że brak przygotowania kraju do wojny i chaos stwarzał takie sytuacje. Wkrótce żegnałyśmy go jednak znowu. Postanowił wykonać sławetny rozkaz Umiastowskiego, nadany przez radio 7. IX.1939 r. o wymarszu mężczyzn w wieku mobilizacyjnym z Warszawy.
Tata wrócił po miesiącu lub dwóch – nie pamiętam. Wrócił przez „zieloną granicę” i chciał nas zabrać do ZSRR. Mama nie chciała jechać, niepokoiło ją, jak zniosę taką podróż, była związana z Warszawą, a także bała się podróży w nieznane i niebezpieczeństw prawdziwych i urojonych związanych z tą podróżą, grożących w drodze. A więc tatuś pozostał z nami, ale nie chciał pracować w żadnej instytucji związanej z władzami okupacyjnymi. Mamusia postanowiła, że zajmą się nauczaniem na tajnych kompletach.
Ojciec, mając same celujące oceny otrzymał po czterech latach dyplom inżyniera chemii na Politechnice Warszawskiej (co było ewenementem na owe czasy), musiał jednak odsłużyć wojsko. Po podchorążówce nie dostał pracy, pomagał więc tylko swojemu ojcu, który prowadził komorę celną.
Trochę inaczej wyglądała droga zawodowa mamusi. Już na ostatnim roku psychologii na UW zaczęła pracować, najpierw jako asystentka prof. Baleya, a potem jako psycholog w poradniach i szkołach. W 1939 r. pracowała w pięciu instytucjach, w każdej po kilka godzin.
W 1929 r. rodzice pobrali się (poznali się na koloniach akademickich).
Po ślubie zamieszkali u rodziców mamy, a później w wynajętym pokoju z kuchnią. Nie prowadzili jednak gospodarstwa domowego, stołowali się u swych rodziców. Trudne warunki materialne nie pozwoliły im na nowe meble, tata zrobił je więc sam (mam w albumie fotografię toaletki, która pobiłaby współczesną).
Po moim urodzeniu zamieszali w dwupokojowym mieszkaniu przy Bagateli 15 i tu dopiero zaczęły się „schody”. Mama zawsze pracująca, odsuwana od dzieciństwa od kuchni i od prac domowych, była bezradna. Podjęła decyzję o przyjęciu pomocy domowej, sama nie zrezygnowała z pracy. Jej „rozkład jazdy” dawał jej komfort psychiczny i pieniądze na cały „dwór”.
Opowiadała z dumą, że w 1939 r. zarabiała około 300 zł miesięcznie. Dlatego obok niani, a później wychowawczyni dla mnie, była jeszcze kucharka. Opowiadano, że mama nigdy nie zdążyła na karmienie, a ponieważ niezadowolenie wyrażałam głośnym płaczem, zniecierpliwiona niania dała mi kiedyś smoczek. Od tego czasu „odstawiłam mamę od piersi”. Mama, pracoholiczka z musu, nawet w czasie mojej bardzo ciężkiej choroby (groził mi całkowity paraliż) nie zwalniała się z pracy, organizując dyżury krewnych i przyjaciół.
Pierwsze przykre wspomnienie związane z Niemcami przeżyłam głęboko i pamiętam do dziś. Miałam trzy lata i wracałam z wychowawczynią ze spaceru. Przed naszą bramą przechodziło dwóch niemieckich żołnierzy. „Zeh, wie schöhne Pupe”, zawołał jeden z nich. Głośno się rozpłakałam, przerażona wychowawczyni szybko wprowadziła mnie do bramy. Dopiero w mieszkaniu, łkając, wyjaśniłam „bo on powiedział, że jestem pupa”.
Nie pamiętam, jak rodzice dowiedzieli się o konieczności przeprowadzki do getta. Matka mamy zamieniła swoje czteropokojowe mieszkanie przy Złotej na Białą 8, a babcia Ania po śmierci dziadka (ojciec taty dostał wylewu na wiadomość o kapitulacji Francji) zamieszkała z nami. Na Białej w czteropokojowym mieszkaniu zamieszkało 7 osób: Rodzice ze mną i babcią Anią oraz dziadkowie z siostrą mamy.
Mamusia zaczęła pracować w CENTOSie (Centralne Towarzystwo Opieki nad Sierotami), najpierw jako kierowniczka kuchni, a potem jako psycholog w poradni dla dzieci, pod kierunkiem p. Kroszczora.
Tata nadal prowadził komplety i zaczął działać w PPS. Organizacja Polscy Socjaliści wydawała też gazetkę „Barykada Wolności”. Była to jedna z wielu organizacji na terenie getta i przygotowywała plany powstania w Getcie. Z opowiadań wiem, że ojciec brał udział w zakopywaniu akt Ringelbluma. Podziemna działalność taty wywoływała ostry sprzeciw mamy, ale on był nieugięty.
Opiszę zwykły dzień naszej rodziny. Rodzice mamy z córką prowadzili oddzielne gospodarstwo. Babcia Ania, mieszkająca w służbówce, budziła nas. Pierwsza wstawała mama i szykowała się do wyjścia, tata przygotowywał się do lekcji, a babcia szykowała śniadanie. Po wyjściu mamy tatuś mył się i golił, wtedy budzono mnie. Po śniadaniu trzeba było szybko sprzątnąć pokój na przyjęcie uczniów.
Przy okrągłym stole musiało wygodnie usiąść ośmioro uczniów. Zaczynali się schodzić w niewielkich odstępach czasu. Książki i przybory szkolne nie mogły być widoczne ani na ulicy ani na klatce schodowej, więc dzieci prześcigały się w pomysłach, jak je przenieść. Jedni szyli specjalne kieszenie, inni nosili je za pazuchą lub pod paskiem, dziewczynki wolały w koszykach pod chlebem. Odpowiednie, ciche pukanie do drzwi dawało znać, że to kolejny uczeń, a nie jakiś intruz.
Tatuś, z wyjątkiem nielicznych korepetycji w okresie studenckim, nigdy nie uczył, jednak okazał się doskonałym pedagogiem. Jego erudycja, oczytanie i wiedza nie tylko w dziedzinie nauk ścisłych, ale i humanistycznych, równoważyły brak doświadczenie w pracy z grupą uczniów. Dzieci siedziały cichutko, wpatrzone w „swego pana”, który ciekawie prowadził zajęcia i potrafił odpowiedzieć na każde pytanie.
Uczniowie w pierwszym roku opanowali program piątej klasy, o czym świadczyły nie tylko ich wypowiedzi i wypracowania, ale także – trochę zabawowo a trochę poważnie zorganizowany, egzamin do szóstej klasy. Na okrągłym stole, podzielonym tekturą na oddzielne stanowiska pracy, leżały kartki z pytaniami dla każdego ucznia. Ja też siedziałam w jednym z boksów i pracowicie bazgrałam coś na przygotowanym papierze. Znudziłam się jednak szybko, oddałam „pracę” tacie i oznajmiłam, że już skończyłam. Wywołało to śmiech zdających i rozładowało napiętą atmosferę egzaminu.Oprócz kompletów ojciec uczył indywidualnie kilku uczniów szkoły średniej, były to przedmioty ścisłe.
Po lekcjach wracała z pracy mamusia, czasami uczyła polskiego, ale przeważnie bardzo zmęczona zasypiała na tapczanie. Budzona na obiad przez babcię wstawała, a potem wracała na tapczan.Ojciec w tym czasie przygotowywał materiały do lekcji na następny dzień, opracowywał plany dla swej organizacji, pisał coś do gazetki, szedł na zebranie lub na narysowanej przez siebie mapie Europy zaznaczał, po nasłuchu radia, kolorowymi chorągiewkami ruchy wojsk. Gdy miał wolny czas, a ja spałam, zajmował się swoim hobby – znaczkami pocztowymi.
Tak wyglądało nasze życie do feralnego dnia 17 kwietnia 1942 roku. Tak ten dzień wspomina mamusia: „Dzień biurowy zbliżał się ku końcowi. Powoli rzedły długie szeregi interesantów. «I dziś po obiedzie musimy wrócić do biura» mówię do moich pracownic. «Trzeba przygotować materiał na jutro.»
Podczas przerwy wyrywamy się wreszcie na zupę do stołówki. Tu pełno i gwarno jak w ulu. Stoliki przeróżnego kształtu i wielkości jak zwykle oblepione ludźmi. Miejsce trzeba zdobywać. Mniej zaradni długo i cierpliwie czekają na swoją kolej. Z różnych stron słychać urywki ożywionych dyskusji. Dziś, jak co dzień, dochodzą do skutku ważne rozmowy. Specjaliści od tajnych wiadomości politycznych przekazują je szeptem, obserwując bacznie zachowanie sąsiadów. Wiadomo wszystkim, że wszędzie, niemal na każdym kroku, czyhają zdrajcy, agenci Gestapo, którzy z lekkim sercem wysyłają swe ofiary na śmierć. Gdzieniegdzie kwitnie beztroski flirt, ta odwieczna ludzka rozrywka, dla której w tym zbiorowisku skołatanych, tragicznych istnień znajduje się także miejsce.
Stołówka nie zmieniła dziś ani trochę swego codziennego wyglądu, nic nie zwiastuje jutrzejszej tragedii, a tymczasem wróg planuje zbrodnię, jedno z pierwszych ogniw przyszłego łańcucha. Tym razem zbrodnicze plany wychodzą na jaw. Już są wtajemniczeni.
«Janeczko, nie przeraź się, ale dziś w nocy szykują rewizje i aresztowania, uprzedź swojego męża» szepce, odwołując mnie na stronę, moja koleżanka. «Pamiętaj, mam tę wiadomość z pewnego źródła, to nie plotka», dodaje poważnie na pożegnanie.
Czuję, że nie mogę nic odpowiedzieć, krtań mam ściśniętą i tylko jedna, jedyna myśl wwierca mi się ostro w mózg. «Przyszło to, co przewidywałam!» Teraz każda chwila może zaważyć na szali jego życia. Za wszelką cenę muszę się opanować i obmyślić plan działania! Najważniejsze, jak go ostrzec, żeby potraktował to poważnie? Przecież wierzy tylko w wiadomości, które przechodzą przez jego organizację. Zawsze wykpiwa „pocztę pantoflową”. A co najważniejsze, jest człowiekiem pozbawionym uczucia strachu i nic nie może go przestraszyć. Mam jeszcze iskierkę nadziei, że i organizacja została powiadomiona i nie dopuści do utraty jednego ze swoich wartościowych członków.
Niestety, zbyt późno zrozumiałam swój błąd. Na ulicy, w drodze do domu spotykam męża. Zapewne z właściwą sobie brawurą i niepoprawną nieostrożnością zamierza odwiedzić rodzinę niedawno aresztowanego towarzysza Tomasza. Wysłuchuje mnie z uśmiechem i mówi swym zwyczajem: «Dobrze, dobrze, mój człowieku, idź spokojnie do biura i szybko wracaj do domu, na pewno jesteś zmęczona, proszę nie zaprzątaj sobie takimi głupstwami! głowy!»
Znam go i wiem, że go nie przekonam. Powoli, połykając łzy, wracam do biura. Po wydaniu kilku poleceń z ciężkim sercem kieruję się w stronę domu. Ale cóż to? Choć niewiele czasu minęło, ulica całkowicie zmieniła wygląd. Co kilka kroków spotykam gromadki żywo gestykulujących ludzi. Na twarzach widać strach. Niektórzy zamykają sklepy. Ulica wie!
Z przerażeniem wpadam do domu. «Ależ to panikarze, z powodu PIPI tracą głowy i zamykają sklepy» wita mnie mąż powróciwszy z pobliskiego sklepu. «Z trudem przekonałem mydlarkę, u której kupowałem karbid, żeby nie zamykała sklepu», dodaje rozbawiony. «Jak można przypuszczać, że Niemcy pozwolą kogokolwiek uprzedzić, jeśli na serio coś szykują.»
Ta tragiczna pomyłka, którą popełnił mój mąż, została przepłacona jego życiem. Nikt jednak nie mógł przewidzieć niechlujstwa, a może i zdrady w szeregach organizacji. O planach Gestapo wiedzieli przecież wszyscy. Dlaczego człowiek kierujący organizacją na terenie getta nie był uprzedzony? Czyja to wina i kto za to dziś jeszcze powinien odpowiadać?
Wieczorem wcześnie położyliśmy się spać. Przyznaję, w końcu uwierzyłam mężowi i uspokoiłam się zupełnie. Nagle, na krótko przed dwunastą, usłyszałam gwałtowne dobijanie się do drzwi wejściowych, zanim zdążyłam obudzić męża, do pokoju wbiegła moja młodsza siostra, uprzedzając, że do mieszkania wtargnęli Niemcy. Świat zawirował mi przed oczami. A więc wiadomości były prawdziwe i nie ma już żadnego ratunku!
Weszło ich kilku w wojskowych mundurach, jeden legitymował męża, inni świecili latarkami robiąc pobieżną rewizję. Nic nie znaleźli, choć w pokoju było mnóstwo nielegalnej „bibuły”. Po wylegitymowaniu kazali mu się ubrać. Nigdy nie zapomnę spokoju, z jakim wkładał poszczególne części ubrania, wyjął z kieszeni kartki żywnościowe i klucze od mieszkania, wreszcie położył na stole pieniądze, które kazano mu zostawić, potem podszedł do łóżeczka śpiącej córeczki, aby ją pocałować, na koniec przytulił mnie, mówiąc: «Nie bój się!» Skamieniała z bólu starałam się wydobyć z siebie jakiś możliwie beztroski ton, odpowiedziałam: «nie boję się zupełnie!».
Jeżeli w tych ludziach tliły się jeszcze jakieś uczucia, musieli podziwiać jego pełną spokoju i godności postawę. Jako oficer godnie reprezentował w tym momencie honor wojska polskiego, a jako jeden z przywódców swej organizacji bohaterstwo żydowskiego ruchu oporu.
Zaledwie zamknęły się drzwi za mężem i jego oprawcami, zaczęłam niszczyć stosy nielegalnych papierów, znajdujących się w pokoju. Przypuszczałam, że hitlerowcy powrócą, aby zrewidować mieszkanie przy dziennym świetle. Aby prędzej! Aby zdążyć!!! Wszyscy domownicy pomagali mi w pracy. W błyskawicznym tempie płonęły wrzucane do pieca stosy „Barykady Wolności” i innych nielegalnych czasopism oraz materiałów przygotowywanych do walki z okupantem. Może wtedy spłonęły spisy agentów Gestapo i zbiór ich fotografii wykonanych przez ulicznego fotografa. Pamiętam z jaką dumą pokazywał mi mąż te podobizny. Niestety, można przypuszczać, że właśnie tacy osobnicy czmychnęli w odpowiednim czasie i zawsze zdolni do popełniania podłości rozpoczęli nowe życie w nowych warunkach.
Nad ranem zadźwięczał dzwonek do drzwi. Dozorca nie miał odwagi powiedzieć mi prawdy. Od razu wiedziałam, że mąż nie żyje. I od tej chwili już wszystkie wydarzenia przeżywałam tak, jak widz w kinie, jakby ta tragedia nie dotyczyła mnie. Pobiegłam na miejsce wskazane przez dozorcę.
Ulica była pogrążona we śnie, nie spotykałam przechodniów, głośno stukały moje buty na pustym chodniku. Pod murem znalazłam zwłoki męża, leżał na wznak w kałuży krwi. Z ucha obfitym strumieniem płynęła krew. Nic nie czułam, płakać nie mogłam, chciałam jak najprędzej zabrać go do domu. Najpierw muszę wciągnąć ciało do bramy a potem znaleźć kogoś, kto mi pomoże. Dozorca nie zgadza się, muszę szukać innej bramy. Wreszcie udało mi się ubłagać kilku przechodniów, aby mi pomogli.
Wyruszył smutny orszak. Czterech obszarpanych i zagłodzonych ludzi niosło ciało młodego (36 lat) mężczyzny. Krew dalej ciekła ciurkiem, zraszając obficie chodnik. Wreszcie dom. Zostaję sama i pragnę jak najdłużej wpatrywać się w martwą, mało zmienioną twarz mojego Jurka. Po chwili widzę, że krew sączy się nadal, choć już tyle czasu minęło od zgonu.
I znów nie umiem dać sobie rady, konieczna jest pomoc innych. Biegnę więc do naszego przyjaciela, lekarza chirurga. Ze ściśniętym sercem mijam chodnik zbryzgany nie zaschniętą jeszcze krwią. Lekarz, zdruzgotany otrzymaną wiadomością, natychmiast poszedł ze mną, aby o ironio losu, udzielić ostatniej fachowej pomocy swojemu zamordowanemu przyjacielowi. I on nie doczekał końca wojny. Zawsze silny i zdrów, zmarł na serce, zapewne nie mógł znieść zbrodni, na które musiał jako lekarz patrzeć codziennie.
Wkrótce potem zaczęli schodzić się do naszego domu różni ludzie. Jednych sprowadziła ciekawość, innych chęć okazania współczucia i pomocy. Od innych dowiedziałam się, że podobnie zginął jeden z moich biurowych kolegów, też działacz jednej z wielu organizacji podziemnych, działających w getcie. Wśród 54 ofiar figurowali także policjanci i konfidenci, niewygodni świadkowie, którzy zostali zlikwidowani przez swoich chlebodawców.
Przybyli także do nas towarzysze partyjni z grupy „Barykada Wolności”. Widocznie chęć zobaczenia Go ostatni raz była silniejsza niż obawa dekonspiracji. Zawsze lekceważyli niebezpieczeństwo i zapewne dlatego żaden z obecnych wówczas nie przeżył wojny.
Następnego dnia odbył się pogrzeb, na którym oprócz nas były dwie moje przyjaciółki.
17 kwietnia obchodzimy uroczyście rocznicę śmierci naszego męża i ojca. Zabieram moją córkę i udajemy się tą samą drogą do ruin domu, do miejsca kaźni. Z trudem odnalazłyśmy po wojnie Jego grób na cmentarzu żydowskim, był całkowicie zniszczony. (Prawdopodobnie swój udział mieli tu także ograbiający groby tzw. „szczury cmentarne”.)
Najbardziej, i już zapewne na zawsze, nęka mnie myśl, że ślady jego entuzjastycznej działalności, dla której poświęcił życie, zatarły się zupełnie. Czy żyje jeszcze ktoś z tych, których zagrzewał do walki? Czy przetrwał któryś z wątpiących, których podnosił na duchu i pokrzepiał? Może już tylko my, Jego żona i córka, będziemy zawsze pamiętać, jak nigdy się nie załamywał, jak mocno wierzył w klęskę wroga i wyzwolenie ojczyzny. Może tylko w naszych sercach pozostanie Jego świetlana postać.”
A oto, co ja zapamiętałam z tego feralnego dnia po śmierci tatusia.
Obudził mnie głośny płacz. To był płacz mamusi i babci. Mamusia siedziała na moim łóżeczku a zobaczywszy, że już nie śpię, łkając powtarzała w kółko: „tatuś wyjechał! Daleko wyjechał! Już go nie zobaczymy!!!” A babunia (matka taty) chodziła dookoła stołu i głośno zawodziła. Przerażona nie pamiętam, kto się mną zajął. Po pewnym czasie wprowadzono mnie do pokoju, gdzie na tapczanie leżał, ubrany w ciemny garnitur, mój ukochany tatulek. Byłam zaskoczona, mamusia żartowała, pomyślałam, powiedziała, że wyjechał, a on przecież śpi! Chciałam podbiec do niego, poskarżyć się, przytulić i pocałować, ale odciągnięto mnie i wyprowadzono do drugiego pokoju.
Na pogrzebie tatusia nie byłam, mama uważała, że to niebezpieczne a poza tym bała się szoku dla mnie. Przebywałam wtedy u przyjaciół mamy. Gdy po pogrzebie wróciłam do domu, położono mnie spać w łóżku mamusi (spałam z nią do 1948 r.). I ktoś powiedział mi, że mama i babcia są bardzo smutne, więc muszę być grzeczna, nie płakać i opiekować się mamą.
Po jakimś czasie opuściłyśmy z mamusią getto, pozostawiając tam babcię i młodszą siostrę mamy. Rodzice mamy już wtedy nie żyli (umarli w 41, 42 r.). Pamiętam doskonale nasze wyjście z getta. Ubrane na cebulkę, wpuszczone przez portiera, któremu mamusia pokazała fałszywe wezwanie na sprawę, weszłyśmy do holu sądu. Szatniarz licząc na łapówkę kazał nam rozebrać się. Zdenerwowana mamusia dała mu swój płaszcz, ale mnie nie pozwoliła rozebrać, mówiąc, że jestem chorowita, a sale sądowe są zimne.
Szłyśmy długimi, szerokimi korytarzami do pokoju urzędniczki, która miała nas przeprowadzić na aryjską stronę. Ale ja koniecznie chciałam zobaczyć ubikację w tym wspaniałym pałacu. Mama starała się odwieść mnie od tego, ale nasza opiekunka bojąc się, że krzykiem i płaczem zwrócę uwagę niepożądanych osób, zaprowadziła mnie do obskurnej, brudnej toalety. Rozczarowana wróciłam do pokoju i prowadzone przez opiekunkę szybko wyszłyśmy z gmachu sądu.
Czekała na nas następna opiekunka i rikszą zabrała do siebie. Stamtąd zabrała mnie moja „Sprawiedliwa” Irena Chmieleńska. I tak rozpoczął się następny etap mojego życia.Irena zawiozła mnie do swoich rodziców mieszkających w Aninie koło Warszawy. Państwo Chmieleńscy, obydwoje dentyści, i ich syn Jan opiekowali się mną troskliwie. Byłam przedstawiana jako kuzynka z Kresów. Do moich opiekunów zwracałam się per wujku, ciociu a do dorosłego Janka i Ireny po imieniu. Imponowało mi to bardzo.
Sielanka nie trwała długo. Po domu kręciło się zbyt dużo ludzi – pacjenci, sąsiedzi, a ja mogłam jakimś niewłaściwym odezwaniem narazić całą rodzinę na śmierć. Choć bardzo się starałam. Na przykład, gdy jechałam z Irką pociągiem do Anina, szeptem na ucho zapytałam, czy Jurek to polskie imię, ale przechodząc obok przydrożnej kapliczki głośno zapytałam „Irka, co to za figurka?” Dopiero ściśnięcie ręki zamknęło mi buzię.
Po paru dniach Irena wróciła do swoich obowiązków, a ja pozostałam pod opieką jej zajętej rodziny, która nie zawsze miała czas, aby mnie dopatrzyć. Kiedyś do p. Chmieleńskiej przyjechał bryczką pacjent z córeczką. A ja, spragniona towarzystwa rówieśników, zapraszałam ją do wspólnej zabawy. Biegałam między nogami konia, namawiając koleżankę do naśladowania mojej zabawy. Na szczęście ktoś zauważył, co się dzieje. Wezwana „na dywanik” przed ciocią usłyszałam taką „gadkę”, że do dziś konia i krowę obchodzę z daleka.
Wkrótce potem Irena zabrała mnie do Zagórza koło Warszawy. Oddalone od miasta, otoczone lasami Zagórze stało się podczas okupacji azylem dla represjonowanych przez hitlerowców ludzi. Przebywały tu dzieci z zaburzeniami psychicznymi, niearyjczycy i poszukiwani przez okupanta dawni prominenci lub ich rodziny, także ludzie sztuki. (Majątek należał do dr Kazimierza Dąbrowskiego).
Ukrywali się tu, bądź w roli pacjentów bądź współpracowników doktora, działacze ruchu oporu poszukiwani przez Gestapo, bliscy krewni bohaterów walki zbrojnej, a także ludzie pochodzenia żydowskiego. Mieszkała tu żona jednego z najsłynniejszych generałów. Po śmierci męża, w obozie, znalazła schronienie i opiekę żona z dziećmi jednego z przywódców AK, a także żona jednego z przedwojennych premierów. Ukrywał się tu znany chirurg, duchowny wysoko postawiony w hierarchii kościelnej, śpiewaczka operowa, kompozytor z żoną oraz wielu innych przedstawicieli inteligencji. Między innymi w osobnym domku mieszkała para małżeńska pochodzenia żydowskiego.
W tym majątku i ja znalazłam schronienie w sanatorium dla dzieci. Przebywały tu dzieci niedorozwinięte, przeważnie z wrodzoną kiłą. Irena przywiozła mnie tu i pozostała około miesiąca, pracując honorowo jako wychowawczyni, nie chciała, abym się źle czuła wśród obcych. Z tego pobytu pamiętam niewiele: Herculo „pluj kaszę” na śniadanie (do dziś nie jadam mlecznych zup) i odwiedziny mamusi, gdy chora leżałam w izolatce. Zapytana przez nią o trzy życzenia, odpowiedziałam: żeby wojna się skończyła, żeby tata wrócił do nas i żebym… mogła zjeść białą bułeczkę.
Wkrótce mamusia zabrała mnie z Zagórza do domu. Po wyrobieniu fałszywych papierów wynajęła pokój przy Narbutta 38 i tam mieszkałyśmy do Powstania Warszawskiego. Moja radość po przyjeździe do nowego domu była podwójna, bo powitała mnie tu ukochana babunia. Wyszła z getta z szabrowniczkami. Siostra mamy wyszła ze schowka w czasie jednej z akcji i wywieziona do Treblinki, zginęła.
Babcia zajęła się naszym skromnym gospodarstwem, a mama szukała możliwości zarobku, żeby nas trzy utrzymać. Ktoś powiedział jej o chemiku wyrabiającym w domowych warunkach świece, sprzedawała je w mydlarniach. Jednak kiedyś produkcja się nie udała i czarnych świec nikt nie kupował. Wtedy dowiedziała się o sąsiadce z Kazimierzowskiej, która piecze ciastka, więc zajęła się rozprowadzaniem ich po kawiarniach i restauracjach warszawskich.
Powoli doszły wypieki innych ciastkarzy (były to dawne ziemianki, których wspaniałe przepisy miały szalone powodzenie). Często klienci kawiarni długo i cierpliwie czekali na mamy dostawę. Mamusia zaczęła z jedną walizką, a przed Powstaniem z dwoma pomocnikami pracowali z sześcioma, obracając kilka razy dziennie. Walizki miały kształt dzisiejszej małej walizki na kółkach, były tekturowe i miały szufladki, w których leżały ciastka.
Było też kilka wesołych sytuacji, np. gdy usiadłam na czekoladowej bombie, każda kosztowała 17 zł a mama zarabiała 50 gr na ciastku. Wtedy pierwszy i chyba ostatni raz dostałam lanie. Jednak większą krzywdą dla mnie było zjedzenie ciastka przez mamusię. Innym razem z siostrzenicą naszej gospodyni wyjadłyśmy migdały z całej blachy
„jerzyków” (na kruchym ciastku wbite na sztorc pokrajane migdały). Z kilkunastu igieł migdałowych na każdym ciastku pozostawiłyśmy zaledwie kilka. Musiałam za karę iść do kobiety wypiekającej te ciastka, przeprosić ją i poprosić o rekonstrukcję ciastek. Bardzo się śmiała i nic nie policzyła za to spustoszenie.
Mamusia była dwa razy zatrzymywana przez Niemców. Pierwszy raz w kawiarni na placu Bankowym, skąd udało jej się uciec, a drugi raz w łapance w tramwaju. W walizce wiozła sławetne bomby czekoladowe, powtarzała podobno sobie w myśli, by na pytanie Niemca o zawartość walizki odpowiedzieć Kuchen. Rewidujący potrząsnął walizką i kulki potoczyły się w szufladkach. Żołnierz nie otwierając walizki puścił mamę. Bał się na pewno, że to prawdziwe kule. Mama wróciła do domu półżywa ze zdenerwowania. Kiedyś w tłoku tramwajowym otworzyła się jej walizka i wszystkie ciastka zostały rozgniecione pod nogami pasażerów, a mamusia straciła zarobek.
W dniu wybuchu Powstania, 1 sierpnia, mamusia załatwiała wszystkie sprawy tylko na Mokotowie, w pobliżu domu. Wróciła wcześniej niż zwykle, opowiadając o niepokoju na mieście. O osiemnastej do drzwi zadzwoniono i do mieszkania weszło kilku młodych mężczyzn w kominiarskich kombinezonach. Kazali nam zejść do piwnicy. Zanim zawiadomiłyśmy naszych współlokatorów i zebrałyśmy najpotrzebniejsze rzeczy, rozpoczęło się bombardowanie i ponad godzinę stałyśmy na klatce schodowej, zanim można było bezpiecznie przebiec przez podwórko do schronu.
Wywiad powstańczy został oszukany przez Niemców. Udali oni, że wychodzą z koszar przy Kazimierzowskiej, a wrócili inną drogą do nich. Tymczasem te koszary miały być w pierwszym rzucie zdobyte przez powstańców. Nie udało się i powstańcy musieli szybko wycofać się z tego terenu.
Losy mieszkańców naszego domu zmieniały się wielokrotnie, przechodziliśmy z rąk powstańczych w niemieckie i odwrotnie. Pamiętam wiele wydarzeń z tego okresu: jak zbierałam razem z innymi w czasie przerwy w bombardowaniach kartofle z pola, na którym teraz stoi kino Iluzjon, rzucane z balkonu przez Niemców cukierki dzieciom (nie pozwalano nam ich jeść ani nawet zbierać).
Pamiętam także bardzo groźne zdarzenie. Było to między 1 a 21 sierpnia. Podczas jednego z przejęć nas przez Niemców wyprowadzili oni całą ludność cywilną z kwadratu ulic Narbutta, Niepodległości, Rakowieckiej i Kazimierzowskiej. Szliśmy jezdnią ul. Kazimierzowskiej, przerażeni groźbą śmierci, pod wymierzonymi w nas karabinami obstawy. Był późny wieczór, dookoła piliły się domy, a ich palące się kawałki spadały jak pochodnie, a iskry groziły nam. Jakiś młody człowiek, idący obok naszej trójki, niósł na rękach sparaliżowaną matkę. Wpędzono nas na dziedziniec dzisiejszego MSW. Tu w szpalerze armat rozdzielono mężczyzn od kobiet i zmuszono do wejścia do wielkiej hali.
Stałam w tłumie ludzi, a przed nami na podwyższeniu stali zwycięzcy z tłumaczem. Kazano wszystkim powtarzać za tłumaczem: „Przysięgamy, że nie pomożemy żadnemu bandycie, nie damy jeść ani pić, nie opatrzymy jego ran, a każdego podejrzanego wydamy”. Wszyscy naturalnie wołaliśmy PRZYSIĘGAMY! Mimo, że np. w naszej piwnicy byli ukryci ranni powstańcy. Po złożeniu tej przysięgi, o dziwo! wypuszczono nas, kobiety i dzieci od razu, a mężczyzn po kilku dniach. Niedawno znalazłam w źródłach historycznych wiadomość, że na Mokotowie brakowało Niemcom amunicji, pewno dlatego nas oszczędzono.
Po powrocie do piwnicy mamusia i inni sąsiedzi zauważyli braki w swoim dobytku. Nam zginął pamiątkowy, wyniesiony z getta aparat fotograficzny taty. To szabrownicy, nie licząc na nasz powrót, okradli nas. Jednak, jak powiedziała moja mądra mama, najważniejsze, że żyjemy, a dobra materialne w tym wypadku są drugorzędne.
21 sierpnia wyprowadzono wszystkich cywilnych mieszkańców naszego i okolicznych domów na dworzec i wywieziono towarowymi pociągami do Pruszkowa. Z tego miejsca zapamiętałam kilka migawek: spanie na wysokim warsztacie w hali fabrycznej, kobietę jedzącą zupę z klosza kuli, inną widocznie bez bagażu, miała tylko parasolkę, którą dawała w zastaw za talerz i sztućce. A po zjedzeniu posiłku i umyciu naczyń oddawała je i zabierała parasolkę.
Następnego dnia wezwano nas na selekcję. Na placu apelowym dzielono ludzi na kilka stron. (Jedna ze stron była przeznaczona do wypuszczenia, ale my nie wiedziałyśmy o tym.) Kiedy przyszła nasza kolej, mama, panicznie bojąc się rozdzielenia ze mną, powiedziała „rodzina” i babcia poszła z nami. Okazało się, że Niemcy tego dnia tworzyli eksperymentalny rodzinny obóz. Na 1200 osób tylko my trzy i jakaś kobieta z synkiem byłyśmy bez mężczyzny, reszta to pełne rodziny.
I znów jazda w nieznane w bydlęcych wagonach, w upale, bez wody. Wreszcie Sztuthof, obóz koncentracyjny na Pomorzu. Czekałyśmy w kolejce do łaźni, ograbiani z kosztowności przez obozowych cwaniaków, a pierwsza grupa nagich kobiet była już w środku, gdy podszedł do nas więzień z opaską na ramieniu i zaprowadził nas do baraku. Okazało się później, że w naszym transporcie był warszawski inżynier, znający nie tylko niemiecki, ale także mentalność Niemców. Poszedł on do zarządu obozu i pokazując niemiecką ulotkę, zrzucali takie lotnicy, kategorycznym tonem zażądał, by nas traktowano jako cywilną ludność, uciekającą przed „komunistyczną, czerwoną zarazą”.
Zdziwieni Niemcy tłumaczyli, że w rozkazie napisano o bandytach z Warszawy, wtedy inżynier pokazał, że to przecież same rodziny. Tupet poskutkował, zaczęto nas trochę inaczej traktować: NIE MIELIŚMY numerów ani pasiaków, nie posłano nas do niewolniczej pracy. Z tego pobytu pamiętam tylko śmierć jednego z naszych współwięźniów, który zraz po naszym przyjeździe poszedł na druty i porażony prądem zginął oraz moją ledwo żywą, słabą mamusię uginającą się pod ciężarem kotła z zupą dla naszego baraku. (Mężczyźni nosili kotły za swoje żony, ale nie chcieli tego robić za mamę).
Inny obrazek to więźniowie – szkielety w pasiakach – remontujący sąsiedni barak i markujący pracę, głośno stukając na widok patrolu i przerywając ją po przejściu żołnierzy, śmieli się mrugając do mnie.
Po kilku dniach przesłano cały nasz transport do podobozu w Altfolwark (12 km od Grudziądza). I znów męcząca jazda otwartymi lorami w upale, pragnienie zaspokajane wodą z lokomotywy (mieszkańcy miejscowości, przez które przejeżdżaliśmy, nie tylko odmawiali wody, nawet dzieciom, ale obrzucali nas kamieniami i epitetami, nazywając idiotami i ciesząc się z naszych cierpień za wywołanie powstania).
Gdy wreszcie dojechaliśmy na miejsce, baraki nie były jeszcze gotowe. Mamusia zebrała grupkę kilkanaściorga dzieci i zaczęła w cieniu opowiadać nam bajki. Przechodzący w pobliżu Lagerfuer zawołał: „O Kindergarten!” i zaprowadził mamę do gotowego już baraku, rozkazując jej zająć się wszystkimi dziećmi (było ich 200).
Pod wieczór baraki były gotowe. Stajnie z dykty, przeznaczone dla 12 koni, wyglądały jak okrągłe namioty cyrkowe. Na środku klepisko wielkości areny. (W zimie stała tu „koza”, żelazny piecyk, palono w nim drzewem i trawą, a babunia ogrzewała rano zamarznięta w nocy moją bieliznę.) Spało się w kojcach odgrodzonych od siebie poziomą belką, 40 osób spało na słomie, a babcia wieszała na belce nasze ubrania, żeby choć tak oddzielić się od innych mieszkańców. U mnie, odwitaminizowanej alergiczki, każde ukłucie słomy wywoływało czyraki, oprócz twarzy byłam nimi pokryta cała.
W obozie wszyscy kopali okopy. Uprzywilejowana babcia wraz z innymi sześćdziesięcioletnimi kobietami po apelu szła do kuchni, by cały dzień obierać jarzyny i kartofle na zupę. A my z mamą do Kindergarten. A oto, co na ten temat napisała we wspomnieniu mama:
„Opieka jednej osoby nad dwusetką dzieci w różnym wieku była niemożliwa, poprosiłam więc kierownika obozu o przydzielenie mi pomocy. Dano mi takie pozwolenie na dobór samodzielny personelu.
Początkowo naiwnie przypuszczałam, że moi obozowi towarzysze z ochotą podejmą opiekuńcze obowiązki w ciepłym baraku zamiast pracy przy fortyfikacjach w obliczu zbliżającej się zimy, Ku memu zdumieniu zgłosiła się tylko jedna, chora na nerki, nauczycielka oraz uczennica seminarium nauczycielskiego, która, może jak i ja, nie wiedziała, że ujawnienie zawodu inteligenckiego groziło ostrzejszymi represjami ze strony hitlerowców. Na szczęście personel naszego obozu myślał, jak zdołaliśmy zaobserwować, głównie o wygodnym dekowaniu się przed frontami, doczekaniu końca wojny bez narażania swych głów. My, cywilni mieszkańcy Warszawy, uchronieni według ich mniemania od „zarazy komunistycznej” w gruncie rzeczy niewiele ich obchodziliśmy.
Wojna wojną, obóz obozem, ale co robić z dwusetką dzieci w ponurym baraku, bez książek i przyborów szkolnych? Najmłodsi mieli 5,6 lat, najstarsi blisko 20. Najstarszych pobyt w „Kindergartenie” chronił przed kopaniem okopów. Przeżywaliśmy kilka razy tragikomiczne momenty, kiedy podczas kontroli kierownika obozu, hoże pannice i dorosłe dryblasy siedzieli cichutko w ostatnich rzędach, ukryci za plecami młodszych kolegów, którzy na moje polecenie karnie wstawali odkrzykując słowa powitania.
Podzieliłam dzieci na trzy grupy i zapytałam, czego chcieliby się uczyć. Przykro mi o tym mówić, ale największy aplauz zdobył chłopiec, który z największym spokojem oświadczył, że najchętniej uczyłby się niemieckiego. Dziś z perspektywy wojennych doświadczeń ich postawy nie oceniam tak ostro, jak wówczas. Przecież były to dzieci Warszawy, sprytne, zaradne, praktyczne. Te same, które narażając życie potrafiły szkodzić wrogom i pomagać swoim. Dobrze wiedziały, że do arsenału walki należy także znajomość języka wrogów. Dobrze jest wiedzieć, co mówią i o co pytają, jak wykręcić się sprytnie od grożącego niebezpieczeństwa. Oczywiście nie zgodziłam się na ich propozycję, oświadczając stanowczo, że nikt nie będzie ich w obozie niemieckim uczyć niemieckiego.
I zaczęła się ta dziwna nauka, zapewne w żadnych źródłach historycznych nie zarejestrowana. Nie mogło być mowy o systematycznym programie, bo wobec braku wszelkich podręczników i przyborów, trzeba było czerpać wszystko z naszej i dzieci pamięci. Dużo śpiewaliśmy znanych wielu dzieciom ze szkoły piosenek. Gdy wiadomo było, że Niemcy wymaszerowali z obozu na ćwiczenia, wystawialiśmy kilka czujek przed barakiem i nuciliśmy ściszonymi głosami hymn narodowy. Jeszcze Polska nie zginęła… w środku obozu niemieckiego brzmiało nadzieją i spokojem, zarówno dla młodych uczestników świetlicy jak i dla dorosłych obozowiczów, przypadkowo przechodzących drogą. Treścią innych zajęć były wiersze znanych polskich poetów. Dzieci, które pamiętały jakieś wiersze, chętnie popisywały się recytacją, a pozostali starali się wszystko dokładnie zapamiętać. Fragmenty z historii Polski z talentem przekazywała nauczycielka.
W obawie, że w razie przedłużenia się wojny, dzieciom grozi wtórny analfabetyzm, zdobyłyśmy kilka ołówków i polskich książek. Od tego momentu każde dziecko czytało codziennie mały fragment i pisało dyktando. Wśród naszych zajęć znalazło się także rozwiązywanie prostych zadań arytmetycznych.
Dzięki niezwykłej odwadze i ofiarności kilkunastu mieszkańców Grudziądza nasze dzieciaki otrzymywały niemal codziennie jakieś łakocie i owoce. Niektórzy z nich wędrowali 12 km pieszo. Inni przyjeżdżali rowerami. Każdy wręczał mi niewielką paczkę, rozglądając się z lękiem, czy nie zastrzeli go straż obozowa. Byli wśród nich przedstawiciele różnych kręgów społecznych, od mężczyzn w roboczych kombinezonach do przedstawicieli inteligencji.
Najwięcej było kłopotów z podziałem słodyczy między dwusetkę dzieci, bo przeważnie było za mało jednego gatunku, by obdzielić wszystkich. Jeżeli jednego dnia młodsze dzieci dostawały jabłka a starsi cukierki, to następnego dnia postępowałyśmy odwrotnie. Tak przetrwał nasz Kindergarten do ewakuacji obozu w lutym 1945 r.”
Ja z okresu obozowego pamiętam, obok zajęć świetlicowych, piękną kukiełkę mamusi z przedstawienia, które przygotował znany warszawski lalkarz. Pamiętam święta Bożego Narodzenia spędzone u pp. Kaczyńskich (dr Kaczyński, dyrektor tamtejszego szpitala, Polak biorący czynny udział w pomocy dla Warszawiaków z obozu). Zaprosili nas do siebie, abyśmy choć na dwa dni zapomniały o swoim losie. Mamusia otrzymała przepustkę i wyruszyłyśmy na 12 km wędrówkę. Najbardziej wryła mi się w pamięć kąpiel w dużej wspaniałej wannie, wygodne bez słomy łóżko, czysta pachnąca bielizna, wielopokojowe mieszkanie. Przypominało mi to wszystko lepsze czasy. Jak przez mgłę widzę dwóch bliźniaków na nocnikach (byli to prawdopodobnie jacyś kuzyni naszych prominentów).
Przykre moje obozowe wspomnienia to dokuczający mi chłopcy, niewygodne drewniaki, w których wszyscy musieliśmy chodzić (po wojnie, gdy były bardzo modne, za nic nie chciałam ich nosić), wielogodzinne iskanie i wymyślane przez mamę bajki, żebym spokojnie siedziała i nie marudziła. Inne przykre wspomnienie to apel, gdy nie wrócili do obozu więźniowie z przepustki. Była już późna jesień i przejmujące zimno. Staliśmy wszyscy na placu apelowym, trzęsąc się z zimna i strachu, naprzeciw wycelowanych w nas karabinów. Nikomu nie wolno było się ruszyć. Trwało to kilka godzin. Na szczęście więźniowie wrócili, więc puszczono nas do baraków.
W lutym 1945 r. Niemcy ewakuowali nasz obóz. Hitlerowcy wyprowadzili wszystkich i gnali przez Wisłę. My trzy, ciągnąc sanki z cenną dla nas pierzyną i resztkami dobytku, wlokłyśmy się na końcu pochodu. Wysoki śnieg wsypywał mi się do półbucików z getrami, a babcia z mamą drżały o moje zdrowie.
Późnym wieczorem odnalazła nas córka naszych współwięźniów z baraku. Okazało się, że cała grupa, około 12 osób, odłączyła się i schroniła w pomieszczeniu, gdzie w czasie I wojny światowej izolowano żołnierzy chorych na cholerę. Nasi nieocenieni towarzysze niedoli zdobyli opał a także jedzenie, zastrzelona kobyła nawet mi smakowała. Tu ukrywaliśmy się około dwóch tygodni.
Zbliżał się front, nie bardzo było co jeść, a nasze schronienie w każdej chwili mogło zostać odkryte. Zapadła więc decyzja, aby wyruszyć do Grudziądza. Ruszyliśmy znów w drogę. Szarzało już, gdy zatrzymaliśmy się w niewielkim lasku nad Wisłą. Postanowiono trochę odpocząć i coś zjeść. Nagle rozszalało się wokół nas prawdziwe piekło. Znaleźliśmy się między dwoma frontami, strzelano z obu stron rzeki i wydawało się, że to do nas. Do dziś śnią mi się klęczące i leżące postacie i słyszę litanie i głośny płacz żegnających życie ludzi, wśród huku rozrywających się bomb i świstu pikujących samolotów. Wtedy po raz pierwszy i jak dotąd ostatni płakałam ze strachu. (Zaraz po wojnie na dźwięk pikującego samolotu rzucałam się na ziemię i do dziś nie lubię tego odgłosu).
Gdy uciszyło się, ruszyliśmy dalej w stronę Grudziądza. Byliśmy już pod miastem, a przed nami wysoka góra, na którą trzeba było się wspiąć. Początkowo łagodny stok, przy szczycie okazał się za trudny do pokonania dla dwóch zmęczonych i przerażonych kobiet, ciągnących ciężkie sanki oraz dla niezręcznej, spłakanej ośmiolatki, zjeżdżającej z góry przy każdym kroku naprzód. Pomogli nam nasi towarzysze. (Okazało się, że obok było łatwiejsze podejście, nie zauważone przez nas).
To jednak nie był koniec naszej Golgoty tej nocy. Dwunastoosobowa grupa zmarzniętych, przemoczonych, brudnych i dziwacznie poprzebieranych uciekinierów nie wzbudzała zaufania a także była zagrożeniem dla prawomyślnych ajngedojczów. Wreszcie, po chyba dwóch godzinach krążenia po przedmieściu znaleźli się jacyś litościwi ludzie i pozwolili nam zostać.
Ajngedojcz [Eingedeutsch] – zniemczony – operacja uznania wszystkich mieszkańców terenów włączonych do Rzeszy za obywateli niemieckich
Położono nas w mieszkaniu jednego z niewielu Polaków (nie podpisał listy ajngedojczów, oficer Wojska Polskiego, miał duże kłopoty, był szykanowany przez Niemców i współmieszkańców). W udostępnionej nam sypialni spaliśmy wszyscy razem w małżeńskim łóżku naszych gospodarzy, dziesięć osób ściśniętych jak śledzie wzdłuż, a dwoje młodszych dzieci w poprzek łóżka, w nogach leżących. Była to jednak wspaniała noc i wszyscy spaliśmy „jak zabici”, mimo silnego obstrzału. Następnego dnia zabrano nas do piwnicy i tu znów, podobnie jak dwa razy w Warszawie przeżywaliśmy ciężkie bombardowanie.
Wiemy, że Niemcy w 1945 roku nie byli za odważni i chętnie poddawali się nawet Rosjanom, ale Grudziądza broniła jedna z najwaleczniejszych w armii dywizja im. Goeringa i w walkach ulicznych krwawe bitwy toczyły się o każdy dom. Armia Czerwona wpław przekroczyła Wisłę i z zaskoczenia zdobyła przedmieście. Nasz gospodarz wpadł uszczęśliwiony do piwnicy, opowiadając ze wzruszeniem o zwycięstwie „czerwonych” nad Niemcami, które obserwował z okna swego mieszkania.
Tymczasem pierwszą rzeczą, jaką zrobili wyzwoliciele było zabranie mu oficerek, jedynej pamiątki z 1920 roku. Rozumiemy, że przemoczeni i zmarznięci żołnierze nie mieli sentymentów, zwłaszcza, że uważali Grudziądz za niemieckie miasto, a jego wszystkich mieszkańców za wrogów. Naszą grupę chroniły warszawskie kenkarty, ale inni byli ograbiani i gwałceni. Moja babcia, wychowanka pensji w zaborze rosyjskim, znała doskonale język, stała się więc tłumaczką i mediatorką w sporach, czym zyskała sympatię grudziążan, a także szacunek i przyjaźń żołnierzy. Mówili do niej „matuszka” i słuchali jej. Babcia uratowała kobietę, która według pijanego żołnierza obraziła jego matkę.
Pamiętam wizyty czerwonoarmistów w naszej piwnicy. Pierwsza, gdy roześmiani, weseli z muzyką i śpiewem weszli do naszej piwnicy, grali na akordeonie i śpiewali wesołe piosenki, obserwując nas bacznie, a po występie zabrali ze sobą starszego, sympatycznego pana. Po chwili rozległ się strzał. Okazało się, że był to folksdojcz, ukrywający się wśród nas. W czasie innej wizyty po ich wejściu zapachniało aromatami wszystkich chyba kwiatów. Był to efekt rozbicia fabryki perfum, które wypili.
Były też inne, groźniejsze wizyty, gdy pijani żołdacy szukali sobie obiektów do gwałtu. Wtedy prawie dorosłe dziewczyny, ubrane w dziecięce sukienki i kokardy we włosach, siedząc wśród dzieci na antresoli, chroniły się przed rozpasanymi żołnierzami. Pamiętam także, jak stare kobiety uczyły swe wnuki polskiego pacierza, a także jak z różnych stron co rano słyszałam wołania: „Bobka topka” (Babcia, nocnik). Pamiętam też, jak obraziłam chłopca, mówiąc „nie figluj”. Mamusia długo tłumaczyła jego matce autochtonce, że w Warszawie nie są to ordynarne słowa.
Zupełnie inaczej wyglądało wyzwalanie centrum Grudziądza. Tu, jak później opowiadał dr Kaczyński, hitlerowcy zaminowali szpital i inne budynki użyteczności publicznej wraz z ludźmi. W szpitalu schroniła się żona i synkowie doktora. Wreszcie Niemcy skapitulowali i nie zdążyli wysadzić śródmieścia, ale przez kilka dni panowała tu groza.
Nareszcie wolni! Nie ma bombardowania! Moja mama całkowita abstynentka, walcząca z alkoholem pod każdą postacią, po raz pierwszy i ostatni w życiu upiła się ZE SZCZĘŚCIA!
Nareszcie bez strachu można wyjść z piwnicy i zacząć normalne, w miarę, życie. Nie pamiętam już, jak żyłyśmy w Grudziądzu, wiem, że mama i babcia marzyły o powrocie do Warszawy. Jednak plotki o całkowitym jej zniszczeniu i niebezpieczeństwach czyhających w drodze zatrzymywały moją rodzinę na miejscu. W końcu marca lub na początku kwietnia wyruszyłyśmy z mamą (bała się rozstania ze mną) na rekonesans do Warszawy. Jako obstawa służył nam inny Warszawiak z naszej grupy, który też planował powrót z rodziną
„na stare śmieci”.
Nie pamiętam już przebiegu tej podróży. Wiem tylko, że trwała bardzo długo. Jechaliśmy towarowymi pociągami z wieloma przesiadkami, w zdenerwowaniu, tłoku. Mamusia w plecaku, obok najpotrzebniejszych rzeczy, wiozła dwukilowy bochenek chleba. Mówiono, że Warszawa to same gruzy i pustynia, pełna groźnych opryszków.
Gdy wczesnym rankiem po dojechaniu do Dworca Zachodniego, wlokłyśmy się pustymi ulicami w stronę naszego domu na Narbutta, mijając kikuty i ruiny zburzonych budynków, nagle na wysokości dzisiejszej ulicy Bruna, w al. Niepodległości, zdumiona zobaczyłam oszklony kiosk, a za jego szybami pęta różnorodnych kiełbas. „Mamusiu, czy to prawdziwe?” zawołałam. (Gdy później w szkole w wypracowaniu napisałam, że po powrocie do Warszawy największe wrażenie zrobiły prawdziwe kiełbasy, nauczycielka wezwała mamę, ubolewając nad znieczulicą i moim zimnem uczuciowym).
Gdy dotarłyśmy na Narbutta, okazało się, że nie ma możliwości zamieszkania u p. Stypułkowskiej. Na środku naszego pokoju był lej po bombie. Pomyślałyśmy o innych wariantach. Zwiedziłyśmy mieszkania należące przed wojną do naszej rodziny. Mieszkanie dziadków Perl przy Złotej 54 już nie istniało, do dziadków Neudingów przy Wspólnej 10 weszłyśmy od Hożej. Robotnicy z rusztowania pozwolili nam przejść, zaznaczając, abyśmy się pospieszyły, bo zaraz będą robić „zasłonę dymną”.
Weszłyśmy na podwórko, ale mama widząc tu stertę gruzu nie do przebycia i nie wiedząc, co to jest ta zasłona dymna, szybko wyszła ze mną na ulicę. Wtedy nastąpił wybuch. I naprawdę była to zasłona, pył i gruz zasłonił wszystko wokół, zatykając nos, oczy i uszy.
Nasz dom przy Białej 8 też nie istniał, a dom przy Bagateli 15 stał, ale nasze mieszkanie na czwartym piętrze bez windy, futryn i drzwi nie nadawało się do zamieszkania.
Mamusia pomyślała też o pracy dla siebie po powrocie na stałe do Warszawy. Poszła do Centralnego Komitetu Żydów w Polsce, gdzie ją zatrudniono jako psychologa, a także do magistratu, gdzie brakowało psychologów w poradniach.
Na początku maja wracałyśmy już z babcią z powrotem do Warszawy. Dziewiątego maja siedziałyśmy na dworcu w Łodzi, czekając na połączenie. Skulona spałam na kolanach babci. Obudził mnie hałas i bieganina podnieconych ludzi. Jakiś oficer radziecki wyrwał mnie z kolan babci i podrzucając w górę wołał „wojna akańczyłaś”. I znów wielogodzinne oczekiwanie na pociąg, wreszcie późnym popołudniem udaje się nam dostać do towarowego wagonu. Jedziemy w okropnym ścisku, siedząc na swych tobołkach. I znów strach, gdy kilku pijanych żołnierzy, bawiąc się jak piłką, zaczyna podrzucać granat. Nie pomagają błagania pasażerów. Po pewnym czasie, na szczęście, nudzi im się ta zabawa. Wreszcie Warszawa! Podczas wysiadania ukradziono babuni, wiezioną na łapówkę, butelkę wódki. Wielokrotnie słyszałam: „gdyby ta wódka była, załatwiono by tę sprawę” (za każdym razem inną).
A więc jesteśmy pod wieczór w Warszawie. Mama pobiegła za chłopcem wiozącym na ręcznym wózku nasz dobytek, a my z babunią idziemy w stronę domu przy Kazimierzowskiej, mieszkała tam dr Szymańska (z d. Rozenblum), która udzieliła nam wtedy gościny. Byłyśmy już w al. Niepodległości koło Filtrowej, gdy nagle rozpoczęła się prawdziwa kanonada, wybuchy i świst pikujących bomb za nami. Biegłyśmy przerażone pustą ulicą.
„To znów wojna! Co z nami będzie! Zginiemy!” szeptała babcia drżącymi wargami, ciągnąc mnie za rękę zmuszała do biegu. Dobiegłyśmy do rogu Rakowieckiej, odwróciłam głowę i zachwycona zawołałam przekrzykując huk armat „Babuniu, spójrz!”. Na ciemnym już z powodu zapadającego zmroku niebie ujrzałyśmy wspaniały widok różnokolorowych gwiazd, rozpryskujących się ze świstem. To race, znak, że wojna skończona, powiedziała babcia z westchnieniem ulgi. Powlokłyśmy się dalej. Gdy byłyśmy już koło muru więzienia mokotowskiego, zobaczyłyśmy, idącego środkiem jezdni, pijanego żołnierza, który mijając nas wystrzelił z pistoletu. I śmiejąc się głośno poszedł dalej. Przewróciłyśmy się, a babcia osłoniła mnie swym ciałem.
Gdy ucichły kroki i śmiech pijaka, ruszyłyśmy na spotkanie mamy, która czekała na nas przy rogu Kazimierzowskiej i tłumaczyła, że bała się o nasze mienie, wózkarz prawie biegł. Dlatego zostawiła nas same. Rano dowiedziałam się, że załatwiono nam mieszkanie. Jeden z przedwojennych loka- torów z Narbutta wahał się, czy wrócić z Lublina i pozwolił zająć nam na razie jeden pokój.(Pozostał w Lublinie na stałe, a my miałyśmy z drugim pokojem różne kłopoty.)
Nasz pokój był bardzo ładny: duży, południowy z balkonem, ale bez szyb, na wysokim trzecim piętrze, bez bojlera i wody. Drugi pokój, przejściowy, z uginającą się podłogą, północny musiał według mamusi zostać wolny dla dawnego lokatora. Sąsiedzi i znajomi dali jakieś meble: stolik, krzesła każde inne, materace i koce do zasłonięcia okiem bez szyb. Przykrywałyśmy się zdobyczną, przywiezioną z tułaczki pierzyną (do dziś mam poduszki z niej).
I tak rozpoczęłam następny okres życia, w miarę normalnego, w niepełnej rodzinie.
Babunia, jak zwykle, zajmowała się naszym gospodarstwem i mną: nosiła wodę z ulicznej pompy i węgiel z piwnicy, codziennie chodziła po świeże pieczywo na Puławską (w miejscu dzisiejszej ulicy Goworka mieściła się piekarnia „Ziarno”.) Poza tym przynosiła w menażkach obiady z Magistratu, a potem z Jointu przy Chocimskiej. Odprowadzała i przyprowadzała mnie ze szkoły, pomagała w lekcjach.
Mamusia pracowała całymi dniami, często wyjeżdżała w delegacje. (Z ramienia CKŻ wybierała uzdolnione żydowskie dzieci w Domach Dziecka na głębokiej prowincji i przenosiła je do miejscowości ze szkołami średnimi i wyższymi. Poza tym kwalifikowała dzieci upośledzone do szkół specjalnych). Podróże były bardzo męczące i nawet niebezpieczne. Np. opowiadała, jak zasnęła na peronie i złodziej odciął skórzane paski plecaka, na którym siedziała. Z trudem musiała wnosić ciężkie testy do przepełnionego wagonu. Innym razem, gdy zmarzniętą i ledwo żywą po uciążliwej podróży wieźli ją na sankach wychowankowie z Domu Dziecka, usłyszała nagle szept: „Zobacz, zobacz! Pani psycholog płacze!”
Zaczęli powracać z różnych stron świata nasi krewni i przyjaciele. Pewnego dnia zjawił się u nas syn kuzynki babci, Kazik Dekler, inżynier włókiennik. Wojnę przeżył w oflagu, mieszkał i pracował w Łodzi (zabity w 1947 roku w czasie podróży służbowej przez bandę UPA jako Żyd).
Pamiętam wspaniały obiad, który dużym nakładem sił i miłości przygotowała babcia dla ukochanego siostrzeńca. Ja, niejadek, pałaszowałam wszystko z apetytem. Natomiast Kazik odmówił zjedzenia kompotu z ananasa, oczywiście z puszki UNRA. Tłumaczył, że 4 lata musiał jeść puszkowy pokarm, a teraz już nigdy…
Wrócił też z ZSRR kuzyn mamusi i przyjaciel obydwojga rodziców, prawnik, Włodek Winawer. Był tam najpierw w lagrze, a potem w wojsku. Wrócił jako podpułkownik. Jego jednostka stacjonowała we Wrocławiu. Przyjechał do Warszawy zobaczyć „stare śmieci”. Przypominam sobie, jak podczas wspólnego spaceru wszyscy mijający żołnierze salutowali nam. „Czy ty ich wszystkich znasz?” – zapytałam dumna i zdziwiona. (W latach pięćdziesiątych przeniesiono Włodka wraz z rodziną do Warszawy, odtąd opiekował się nami i do matury łożył na moje utrzymanie).
Wrócili z Syberii inni przyjaciele rodziców, Lola i Zygmunt Ratuszniak z matką. Od nich dowiedziałyśmy się o śmierci w pogromie lwowskim innych przyjaciół mamy, Haliny i Janka Ałapinów z pięcioletnim synkiem. Mama bardzo to przeżyła.
Wrócił z oflagu przyjaciel rodziców Jerzy Majzel. Jego żona zginęła w getcie, a córkę odnalazł w jednym z klasztorów. Ponieważ w jego obecności wygłaszała antysemickie teksty, p. Jurek prosił mamę, żeby znalazła jej miejsce w jakimś Domu Dziecka, a na razie przyjęła ją pod swój dach. On sam nie miał na to żadnych warunków. A więc Ola, śliczna dorastająca panienka, zamieszkała u nas, sprawiając wiele kłopotów wychowawczych babuni. Mamusia dość szybko znalazła dla Oli żydowski Dom Dziecka pod Warszawą.
Pan Jurek miał wątpliwości, czy zaaklimatyzowanie się tam Oli będzie możliwe. Mama, przekonując go do projektu, powiedziała, że mnie też tam byłoby lepiej niż w domu. Na nieszczęście usłyszała to babunia, dla której był to cios. Zrozumiała, że mama nie docenia jej pracy ani poświęcenia. Nie pomogły żadne tłumaczenia mamy. Ze zdenerwowania następnego dnia dostała zawału serca i umarła. Na pewno ciężkie przeżycia i praca ponad siły miały w tym też swój udział. Ta sprawa była ostatnią kroplą, która przeważyła.
A więc 23 września 1948 roku rozpoczął się następny okres mojego życia, już bez opieki ukochanej babuni, której śmierć przeżyłam bardzo ciężko, między innymi zachorowałam na szkarlatynę. Co prawda miałam teraz prawdziwą wolność, nie ograniczaną zakazami opiekuńczej babci i telefoniczny nadzór mamy nic nie pomagał. Zaczęłam się źle uczyć, cały wolny czas po szkole spędzałam na podwórku lub w bibliotece („kołchozowe” mieszkanie i pusty, bez ukochanej babuni, pokój nie zachęcał do siedzenia w domu). Mama nie miała już tak długich wyjazdów i delegacje służbowe były rzadsze, ale i tak mijałyśmy się zawsze (gdy ja wracałam ze szkoły, mamusia wychodziła do pracy, a kiedy ja miałam po południu zajęcia, mama pracowała z rana). Właściwie tylko niedziele były wspólne.
Po ukończeniu dziewięciu klas poszłam na dwa lata do Liceum Bibliotekarskiego. Po maturze wstąpiłam na wydział pedagogiki UW. Jednocześnie zaczęłam pracować w Bibliotece Publicznej, w filii dla dzieci. Po dyplomie pracowałam już jako kierownik takiej filii. Przepracowałam 18 lat w bibliotekach dla dzieci i młodzieży. Jednak postanowiłam zmienić profil pracy i zaczęłam pracować w bibliotekach naukowych.
Bardzo późno wyszłam za mąż. Mój mąż okazał się nie tylko alkoholikiem, ale i antysemitą. Po ośmiu latach rozwiodłam się.
Nie mam dzieci, ale mam Małgosię, którą poznałam prawie 40 lat temu, jako siedemnastolatkę, półsierotę, odrzuconą przez swoją rodzinę. Ukończyła liceum Królowej Jadwigi. Mieszkała w piwnicy willi swego stryja. Wspólnie z mamą zajęłyśmy się Małgorzatą, dając jej wsparcie moralne i interesując się jej problemami (utrzymywała się z niewielkiej renty po ojcu). Często uczyła się u nas, mieszkała, gdy wyjeżdżałam. Nigdy nie pomagałyśmy jej materialnie. […]
[…] Po śmierci mamy i złamaniu przeze mnie nogi wzięła ster rządów w moim domu w swoje ręce. Jest bezinteresowna, przeżywa głęboko całe zło wokół siebie. Bardzo ją kocham i martwią mnie jej problemy, ale niewiele mogę pomóc. Traktuję ją jak własną córkę.
Po moim przejściu na emeryturę nie mogłam dostać innej pracy, mimo, że byłam w wieku przedemerytalnym (miałam 56 lat), ale pracowałam wtedy w bibliotece szkolnej, a tam pedagodzy zostawali zwalniani na emeryturę w 55 roku życia. Zajęłam się więc opieką nad mamusią.
Długo zastanawiałam się, czy opisać moje wspomnienia, tak różne od dziejów moich współbraci, innych ofiar Holocaustu. Zawsze otoczona opieką bliskich, nigdy nie zaznałam głodu. Jedynie męcząca była dla mnie odpowiedzialność za życie najbliższych. Wiedziałam, że każde nieprzemyślane słowo może skazać moich opiekunów na śmierć. I to przemilczanie tkwi we mnie do dziś. Tylko nielicznym zwierzałam się z mojego pochodzenia.
Dopiero zapisanie się do Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu” pozwoliło mi się „otworzyć” i nie tłumić swych uczuć. Znalazłam tu prawdziwych przyjaciół, o których wiem, że będą ze mną na dobre i złe. Z którymi mogę rozmawiać o wszystkim, mogę się z nimi bawić, śmiać i płakać.
Moi przodkowie
Ze strony mamy:
Moi pradziadkowie Róża i Izydor Krykus mieli jedenaścioro dzieci: 9 córek i 2 synów. Wszystkie dzieci wykształcili. Najstarsza córka po maturze wyjechała do Francji. W Paryżu ukończyła medycynę. Sprowadziła do siebie jedną z młodszych sióstr. Moja babcia, najmłodsza w rodzinie, skończyła szkołę handlową i pracowała w banku. Umarła w getcie warszawskim w 1942 r.
Całe rodzeństwo babci, mieszkające w Polsce, zginęło wraz z rodzinami. Dwóch kuzyów mamy wyemigrowało przed II wojną do USA, a jeden już po wojnie wyjechał do Ekwadoru, a potem do Brazylii.
Dziadka Izydora mamusia zapamiętała jako starca, przychodzącego z wizytą do jej rodziców.
Moi pradziadkowie Perlowie mieli czworo dzieci: trzech synów i córkę. Najstarszy Edward, po Wyższej Szkole Handlowej, był dyrektorem banku, umarł w 1916 r., jego żona, Polka, umarła w 1958 r., a ich syn zginął w Oświęcimiu. Drugi syn Bronisław, prawnik, przeżył w ukryciu wojnę; zmarł w 1952 r., jego żona Franciszka w 1955 r. Byli bezdzietni. Córka Janina, nauczycielka, zginęła w getcie. Mój dziadek Feliks, jako jedyny z rodzeństwa miał tylko maturę gimnazjum rosyjskiego. Był urzędnikiem. Wcześnie się ożenił. Dziadkowie mieli dwie córki, moją mamę i młodszą od niej o 14 lat Wandę. W wieku dwudziestu dwu lat zginęła, w czasie akcji w getcie wyszła ze schowka i została wywieziona, prawdopodobnie do Treblinki.
Ze strony taty:
Pradziadkowie Kociołkowscy pochodzili z Konina. Mieli dwoje dzieci. Starszy syn Aleksander, prawnik, wyemigrował do Rosji na początku XX wieku, tam się ożenił, miał syna. Po Rewolucji Październikowej rodzina straciła z nim kontakt. Córka, moja babcia Ania, skończyła pensję w Koninie i po śmierci ojca wraz z matką przyjechała do Warszawy.
Pradziadkowie Neudingowie byli rodziną warszawską. Mieli dwóch synów bliźniaków. Adolf prowadził jakieś przedsiębiorstwo. Był żonaty i miał dwóch synów Stefana i Tadeusza. W 1939 r. cała ta rodzina wyjechała do Brazylii i mieszkają tam do dziś. Pomagali nam bardzo po wojnie, nawet po śmierci babci Ani, która była z nimi zaprzyjaźniona, przysyłali nam paczki. Dopiero po śmierci Niki, żony Stefana, wszystkie kontakty się urwały. A jest tam kilkoro moich kuzynów.
Kuzynki babuni, Maryla z siostrą wyemigrowały do Kanady, prowadziły tam pensjonat. Jej córka Wanda z 16 letnim synem wyjechała do Paryża. Po śmierci babci kontakty urwały się zupełnie.
Mój dziadek Józef prowadził komorę celną. Babcię poznał w teatrze. Pobrali się w 1905 r., podróż poślubną spędzili we Francji. Mój ojciec urodził się w grudniu 1906 r., po następnych dwóch latach jego brat, Wacław. Ten wybitnie uzdolniony młodzieniec, studiujący ASP i muzykę, w wieku dziewiętnastu lat popełnił samobójstwo z niewyjaśnionych przyczyn. Przypuszczano, że powodem mogły być szykany na uczelni, ponieważ miał semicki typ urody.
Mam jeszcze dalszych krewnych, zwłaszcza z linii prapradziadków Perlów. Jedna z ciotecznych babek wyszła za mąż za lekarza z artystyczną duszą, Henryka Kohna. Piosenki do jego tekstów śpiewano w kabaretach: np. „Dymek z papierosa” i „Mały pokoik”. Jego żona Stefania była podobno najpiękniejszą warszawianką i to ona pozowała Podkowińskiemu do słynnego obrazu „Szał”. Ich córka Halusia była koleżanką i przyjaciółką mojej mamy. (Przez 9 lat siedziały w szkole w jednej ławce). Halusia poszła na medycynę. Ze związku z Władysławem Rotszteinem miała czworo dzieci. Najstarszy Robert, profesor i wynalazca, skończył Politechnikę, Wanda studiowała chemię, jej brat bliźniak ukończył sinologię w Pekinie i jest profesorem na UW. Najmłodszy Stanisław studiował na wydziale kolejnictwa w Moskwie, prowadzi własne przedsiębiorstwo.
Cała czwórka wychowywała się w Domu Dziecka, ich matka lekarka szpitala na Czystym, poszła na śmierć z chorymi, wśród których była jej sparaliżowana teściowa. Wszyscy czworo mają swoje rodziny, po dwoje dzieci i obecnie już wiele wnuków.
Krewnymi mamy są też Winawerowie. Matka Włodka, o którym wspominałam, z domu Perl, była siostrą znanego Feliksa Perla, jednego z założycieli PPS. Umarła w latach pięćdziesiątych. Włodek ożenił się dopiero po wojnie. Miał dwie córki. Krysia wyjechała do Paryża po marcu 68 r. i mieszka tam z rodziną, młodsza Zosia mieszka w Warszawie.
Po śmierci mamy zostałam sama, mam tylko Małgosię, sporadyczne kontakty z krewnymi z Warszawy i koleżankami. Kontakty zagraniczne z rodziną urwały się. Ostoją są mi moi „bracia” i „siostry” z naszego Stowarzyszenia „Dzieci Holocaustu”. Oni są teraz moimi prawdziwymi przyjaciółmi.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl