Jona Grynblat, urodzona w 1930 roku
Kopniak życia
Wspomnienie czyta Weronika Nockowska
Nazywam się Jona Grynblat (z d. Tauba Zilberstein), urodziłam się 7.IX.1930 r. w Warszawie na ul. Pawiej 32. Ojciec mój był stolarzem, matka nie pracowała. Byłam jedynaczką.
Tuż przed wojną rodzice przeprowadzili się na ul. Gęsią 54. Po wybuchu wojny 1939 r. ojciec szukał pracy. Pewnego dnia wyszedł z domu i ślad po nim zaginął. W 1941 r zmarła moja matka. Z głodu. Nie pozwoliłam jej zwłok położyć na ulicy i spałam obok matki w jednym łóżku dziewięć nocy,dopóki odpowiednie służby nie zabrały jej.
Pomagała mi jak mogła, rodzina Glat – przyjaciele moich rodziców jeszcze sprzed wojny. Ich syn Dawid Glat był towarzyszem mego dzieciństwa, mieszka obecnie w Izraelu. Poradzili mi, abym chodziła na aryjską stronę.
Otrzymywałam od kogoś trochę pieniędzy, za które kupowałam sacharynę. Sprzedawałam ją i za niewielki zysk kupowałam chleb. Zajmowałam się tym do czasu gdy w r. 1942 wzmocniono straże i wyjście z getta stało się niemożliwe. Przy przejściu na aryjską stronę stał od strony getta policjant żydowski, w środku żandarm niemiecki, zaś po stronie aryjskiej policjant polski.
Pewnego razu zaryzykowałam i udało mi się jakoś wyminąć policjanta żydowskiego, lecz natknęłam się na żandarma. Stanęłam twarzą do getta, wyglądało to tak jakbym chciała do niego wejść. Moja aryjska twarz zmyliła żandarma. Usłyszałam: rauss, du kleines Schwein! [wynocha, ty mała świnio!]i poczułam kopniak w tyłek. Zostałam więc wykopana z getta. Był to, ja k się o kazało, kopniak życia.
I tak oto rozpoczęłam tułaczkę w nowym świecie, zdana całkowicie na siebie, a przecież liczyć mogłam też na przyzwoitość ludzką i na szczęśliwy zbieg okoliczności, co na ogół było tym samym.
Pół roku wałęsałam się nocując na strychach, a w dzień moim domem był Kercelak [targowisko w Warszawie]. Kręciłam się przy straganie z pieczywem. Czasem zamiotłam, czasem dźwigałam pieczywo. Dostawałam za to chleb, a od czasu do czasu również zupę.
Po Kercelaku kręcił się umundurowany Niemiec, polujący na żydowskie dzieci. Pewnego dnia ktoś go zawołał i pokazał „mój” stragan. Właścicielka szepnęła:uciekaj stąd… Pobiegłam i wmieszałam się w tłum. Niemiec dogonił mnie jednak i uderzył pałką w kręgosłup. Skutki tego dają o sobie znać do tej pory. Udało mi się jednak wymknąć.
Postanowiłam nie wracać na Kercelak. Moim pragnieniem było maksymalne oddalenie się od getta. Szłam i szłam, aż znalazłam się na ulicy Młynarskiej 45. Chciałam wejść na strych lecz zauważyła mnie jakaś kobieta i poszczuła psem. Ugryzł mnie w nogę i do dziś mam duży ślad po jego zębach. Z krwawiącą raną szukałam nowego miejsca na nocleg. Szczęśliwie znalazłam inny strych…
Pewnego dnia spotkałam koleżankę z czasów szkolnych. Była o dwa lata starsza ode mnie. Wprawdzie uczyłyśmy się w różnych szkołach,ja w żydowskiej, zaś ona w polskiej, ale znałyśmy się. Uciekła z domu, zabrawszy matce pieniądze. Uzupełniałyśmy się: ona miała pieniądze i znajomość religii katolickiej (nauczyła mnie pacierza i innych modlitw), ja natomiast miałam niebieskie oczy, włosy blond i zadarty nos. Koleżanka miała semickie rysy. Dlatego ja robiłam zakupy i, w ogóle załatwiałam wszystko co trzeba.
Pewnego razu postanowiłyśmy wyjechać z Warszawy. Ponieważ zbliżała się godzina policyjna – wysiadłyśmy w pobliskim Mińsku Mazowieckim. Udałyśmy się do Judenratu mając nadzieję, że nas przenocują. Otworzono nam drzwi, lecz mimo naszych rozpaczliwych błagań, nie wpuszczono nas do środka. Nie miałyśmy dokąd pójść. Zatrzaśnięto drzwi przed naszymi nosami zostawiając nas, dzieci, na bruku… Zapadała noc.
Udało nam się jakoś dotrzeć do stojącego przy torach kolejowych, małego domku. Zapukałyśmy. Otworzyła nam wynędzniała kobieta. Po prosiłyśmy o nocleg. Powiedziała, że nie ma miejsca. Rzeczywiście, w domku była jedna izba, chmara dzieci, straszna bieda. Zatrzymała nas jednak, udzieliła gościny. Spaliśmy wszyscy na siedząco. Koleżanka miała trochę kartofli i oddała gospodyni, która ugotowała je i tą „zupą na gwoździu” obdzieliła wszystkich obecnych. Nazajutrz rano pożegnałyśmy się z tym dobrym domem.
Ja i koleżanka postanowiłyśmy się rozstać, uważając, że w pojedynkę będzie nam łatwiej znaleźć schronienie. Gdybyśmy go nie znalazły, miałyśmy się spotkać w umówionym miejscu. Zapukałam do jednopiętrowego domu przy ul. Legionów 10. Otworzyła mi drzwi kobieta, popatrzyła na mnie – brudne, zawszone, wygłodzone i pełne lęku żydowskie dziecko i… wpuściła do swego mieszkania.
Była to pani Bartczakowa, która mnie odwszyła, dala mi się wykąpać i nakarmiła. Jej mąż był strażakiem. Mieli dwu i pół letnie dziecko – Marysię; opieka nad nią spoczęła odtąd na mnie. Mieszkali w wydzierżawionym od właścicieli – Żydów domu, którym cały czas płacili czynsz. Przychodził po niego młody Polak, którego rodzina ukrywała córkę właścicieli i z którą po wojnie ów młodzieniec się ożenił. W domu tym moi wybawcy mieli cztery pokoje gościnne (hotelowe). Prócz opieki nad dzieckiem do moich obowiązków należało sprzątanie i gotowanie, a więc roboty miałam w bród. Państwo Bartczakowie mieli również sklep bardzo bogato zaopatrzony. Oni harowali w tym sklepie. Jadłam co chciałam i ile chciałam. Byłam więc syta. A jednak…
Bartczakowie współpracowali z księdzem, który przyprowadzał na krótkie „przechowanie” Żydów. Zostawali tu, dopóki nie znaleziono im innej kryjówki. Raz przyprowadził chłopca około dziewięciu – dziesięciu lat. Ukrywał się dłużej niż pozostali protegowani księdza. Pewnego razu, być może wskutek donosu, dom obstawili niemieccy żandarmi. Ja bawiłam się z Marysią, synkiem krewnej p. Bartczakowej oraz ze wspomnianym chłopczykiem, który na hałas dochodzący z zewnątrz skrył się pod łóżkiem. Nie tracąc przytomności umysłu zaczęłam na tym właśnie łóżku, skakać wraz z dziećmi. Żandarmi wpadli z karabinami gotowymi do strzału. Widząc bawiące się i skaczące dzieci, wycofali się.
W tym pokoju za szafą mieli kryjówkę brat i siostra, i jeszcze jeden młodzieniec, także przyprowadzeni przez księdza. Żandarmi wpadli do sąsiedniego pokoju a tam bawili się w najlepsze, przy suto zastawionym stole, moi gospodarze i ich goście. M.in. szef miński.ego gestapo. Widząc żandarmów rzekł: – „Szukacie w tym domu Żydów? Ich tutaj nie ma. Najlepszym na to dowodem jest moja w tym domu obecność.Ja tutaj bywam a teraz , jak sami widzicie, jestem tu na kolacji” . Żandarmi wyszli. Gdyby nie ten przypadek, dom wraz z jego wszystkimi mieszkańcami zostałby spalony.
Trojgu ukrytych za szafą nosiłam jedzenie, wynosiłam nocniki itd. Nie zdradzałam im swego pochodzenia. Dziewczyna chciała mi dać pięćdziesiąt marek za moje usługi. Nie przyjęłam ich. Spotkałam ją po wojnie na „żydowskich” wczasach w Bielawie, powiedziała mi, że oboje z bratem się uratowali. Drugi młodzieniec zginął.
Zginął też straszną śmiercią tamten od księdza chłopczyk. Po wywiezieniu mińskich Żydów do Kałuszyna, Niemcy ogłosili, że ci co się ukrywają mogą się ujawnić, ponieważ są potrzebni do pracy. Dostaną mieszkanie w tzw. domu żydowskim. Łatwowiernie zgłosili się m.in. rodzice i brat owego chłopczyka, który chcąc być z rodziną również wyszedł z kryjówki. Niemcy dom podpalili. Pan Bartczak próbował gasić… Został uderzony w głowę i długo chorował.
Byłam świadkiem wywózki Żydów z Mińska do Kałuszyna. Zwróciłam uwagę na młodą kobietę z maleństwem i próbowałam jej pomóc. Ukrywała się na polu kartofli, a ja zanosiłam jej mleko dla dziecka, trochę jedzenia, jakieś rzeczy. Wkrótce pojawili się tam inni Żydzi. Pani Bartczakowa zwróciła mi uwagę mówiąc: „Dziecko, sprowadzisz mi do domu nieszczęście”, po czym wywiozła mnie do swojej siostry mieszkającej w Warszawie. Po tygodniu przywiozła mnie z powrotem.
Po wywiezieniu Żydów z Mińska do Kałuszyna Niemcy zgromadzili zagrabione rzeczy i sprzedawali za grosze. Ludzie korzystali z okazji, kupowali… Ale nie pani Bartczakowa. Nie poszła do „punktu” sprzedaży i nic nie kupowała.
Jako „katoliczka” musiałam pójść do spowiedzi. Ksiądz, po wysłuchaniu mnie dał mi rozgrzeszenie mówiąc: „Dziecko, bądź cicho i ukrywaj się dalej”. Nigdy tych słów nie zapomnę. Dały mi one otuchę i siłę przetrwania.
Pewnego dnia poszłam z moim kotkiem do sklepu państwa Bartczaków. Zastałam tam Kałmuka w niemieckim mundurze, który kradł w najlepsze. Nakradłszy się oparł głowę na łokciu położonym na ladzie i coś gadał. Mój kotek był wytresowany więc szepnęłam cichutko: „Daj byka!”. Kot skoczył Kałmukowi pod brodę, ten zaskoczony zamknął gwałtownie usta i przyciął sobie język. Zawołano pogotowie… Nie ukrywam, że moja radość była wielka!
W kuchni mieszkał pan około 60-ki. Przyjechał z Poznania, gdzie pozostawił żonę – Niemkę i dwóch synów. Nie chcąc podpisać volkslisty musiał opuścić Poznań. Był Polakiem, fanatycznym nacjonalistą. Nie cierpiał Niemców a także Żydów. Nieświadom tego z kim ma do czynienia, lubił mnie bardzo. Świadczy o tym choćby fakt, że w dniu moich imienin (13.VI.1943 r.) podarował mi pierścionek, który kazał zrobić z przetopionej w tym celu dwuzłotówki – srebrnej, przedwojennej z podobizną Józefa Piłsudskiego! To było z jego strony prawdziwe poświęcenie!
Nosiłam ten pierścionek do roku 1969 a więc lat szesnaście. Zgubiła go moja córka Celina.
W mieszkaniu „hotelowym” mieszkał i pracował młody chłopak, który, jak się po wojnie okazało, był w AK. Kiedy wojna się skończyła uprzedził mnie, abym uciekła z Mińska Mazowieckiego bo jeśli dostanie taki rozkaz, to mnie zabije, bo jestem Żydówką. Odparłam, że nie mam zamiaru uciekać, bo nic złego nie zrobiłam. Nie uciekłam. Nikt mi nic nie zrobił.
Często o godz. 22 wieczorem (po służbie) przychodził hitlerowiec. Sadzał mnie naprzeciwko siebie, rozkładał kosztowności zabrane Żydom i dokładnie opisywał okoliczności, które temu rabunkowi towarzyszyły. Otóż, gdy wykrył Żyda, zapraszał go do restauracji i przy jedzeniu rozpytywał o innych Żydów i ich kryjówki. Chwalił się, że takie informacje uzyskiwał za obietnicę darowania życia. Po zakończeniu „biesiady” wyprowadzał swego gościa i mordował, zabierając mu kosztowności,jeśli ofiara takie posiadała.
Opowiedział mi również historię o żydowskim krawcu. Kiedy likwidowano skupisko Żydów w Mińsku Mazowieckim, wywożąc ich, bądź mordując na miejscu, ukrył on w piwnicy żandarmerii, wspomnianego krawca. I zamówił sobie garnitur, gdy garnitur był już gotowy, zastrzelił go. Nie zastanawiałam się wówczas nad detalami tej opowieści. Np. skąd maszyna do szycia w piwnicy żandarmerii? Faktem było, że zabił kolejnego Żyda.
Do dziś nie mogę zrozumieć, dlaczego akurat mnie to wszystko opowiadał. Dlaczego akurat przede mną rozkładał swoje krwawe łupy? Być może instynkt hitlerowskiego oprawcy podpowiadał mu, że jestem Żydówką i czyhał na moją reakcję, na to, że się zdradzę łzami, jakąś uwagą… A ja … Witałam go, gdy przychodził, jakby nigdy nic, i jeszcze pytałam co dzisiaj przyniósł? Czym można to wytłumaczyć, jak nie biologiczną wręcz chęcią przeżycia nawet za cenę przy podobania się oprawcy?
Byłam wówczas dzieckiem, nie miałam nikogo bliskiego a tak bardzo chciałam przeżyć…
Kiedyś zapragnęłam uciec od p. Bartczakowej, przyczyną było lanie, które dostałam, gdy stanęłam w obronie maleńkiego dziecka (synka krewnej p. Bartczakowej), który był również pod moją opieką. A broniłam go przed karą (bicie) za zmoczenie się. Którejś nocy przyśniła mi się Mamusia, której pożaliłam się na swój los i powiedziałam, że chcę stąd uciec. A Mamusia na to, że mam zostać, bo u p. Bartczakowej przeżyję i doczekam końca wojny. Zostałam więc.
Front radziecki zbliżał się. Uprzedzono nas, że będzie bardzo gorąco. Uciekliśmy do jakiejś wsi, której nazwy nie pamiętam. Stamtąd też musieliśmy uciec. Po różnych perypetiach wróciliśmy do Mińska.
Byłam u mojej wybawicielki do stycznia 1946 r. W Mińsku powstał Komitet Żydowski, który zabrał się do sprzedawania domów, których właściciele – Żydzi zginęli. Podobno pieniądze uzyskane ze sprzedaży rozdawano między potrzebujących. Mówię podobno, gdyż ja ich nie otrzymałam.
Zgłosiłam się do Komitetu, a oni zatrzymali mnie na noc. Odnalazła mnie tam p. Bartczakowa i zganiła mnie. Miała rację. Odeszłam przecież od niej bez pożegnania, bez słowa podziękowania a przecież uratowała mi życie z narażeniem własnego i swojej rodziny. Wstydzę się mego zachowania, usprawiedliwia mnie (może trochę) fakt, że przeżycia zachwiały całkowicie moje poczucie bezpieczeństwa. U p. Bartczakowej byłam już bardzo krótko. Pracownik Komitetu Żydowskiego wywiózł mnie do Łodzi do swojej rodziny, gdzie zatrudniono mnie jako sprzątaczkę.
W 1946 r. poznałam młodzieńca, Jerzyka Grynblata, który wraz z rodziną uratował się w Związku Radzieckim. Wkrótce wyszłam za niego. Mąż skończył stomatologię w 1953 r. Ja chodziłam na kurs krawiecki organizowany przez Bund [socjalistyczna robotnicza partia żydowska, rozwiązana w 1948 r.]i pracowałam w tym zawodzie. W roku 1953 urodziła nam się córka Celina, w 1956 syn Zenek. W la tach 1954-1957 mieszkaliśmy w Spale, bo mąż dostał tam nakaz pracy.
W roku 1957 wyjechaliśmy do Izraela. W roku 1963 urodziła się nam córka Dalia. Mąż pracował w swoim zawodzie aż do śmierci. Zmarł w roku 1974.
Zostałam sama z trojgiem dzieci, nie znając języka hebrajskiego. Zarabiałam na życie moich dzieci niańcząc cudze. Obecnie jestem babką 7 wnuków w wieku od 2 miesięcy do 22 lat.
Wysłuchała i opracowała Hanna Gumpricht
Wspomnienie pochodzi z książki„ Losy żydowskie
świadectwo żywych”, Tom III, Stowarzyszenie Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej, Warszawa 1999
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl