Josef Bainvoll, urodzony w 1925 r.
Wielki mrok
W tej książce opowiadam o latach dzieciństwa w przedwojennej Polsce, o mojej żydowskiej rodzinie, o nauce, o kolegach, a też i o niezapomnianych, dziecięcych zakochaniach.
Mówię o życiu pod niemiecką okupacją, o opuszczeniu domu, rozłące z rodziną, o latach w obozach pracy, codziennej walce o życie.
O mojej ucieczce do lasu, lęku przed partyzantami, daremnym szukaniu schronienia i powrocie do obozu. Piszę o permanentnym głodzie, o rozterkach i nadziei. O ludziach, którzy innych krzywdzili i tych, co pomagali, narażając swoje życie.
Zamordowano wszystkich moich bliskich. Jednak po wojnie poznałem wspaniałą kobietę i udało mi się założyć nową rodzinę. Mam kochającą żonę, dwójkę dorosłych dzieci i bliskie sercu, najmilsze wnuki. To, że tak się stało, uważam za moje prawdziwe zwycięstwo.
Pisanie o latach „wielkiego mroku” kosztowało mnie wiele. Odżywały wspomnienia, nie spałem po nocach – cierpiałem, płakałem. Nie wraca się bezkarnie do koszmarów! Nie żałuję wysiłku.
Ubywa nas, ocalonych – po prostu umieramy. Nawet najmłodsi są już starcami. Za chwilę nie będzie już żywych świadków Holocaustu. Chciałbym, aby to, co tu zapisuję, było rodzajem dokumentu. Chcę przybliżyć i upamiętnić wydarzenia jednego z najgroźniejszych i najokrutniejszych okresów historii.
W mojej opowieści nie ma jednak komór gazowych, nie ma krematoriów. Byłem w czterech obozach koncentracyjnych, na szczęście Auschwitz ominąłem.
Hebrajski oryginał „Wielkiego mroku” zadedykowałem żonie, dzieciom i wnukom. Polską wersję chciałbym poświęcić tym milionom Żydów, którzy zginęli w moim starym kraju, zabici przez hitlerowców. Niech to będzie mój skromny dla nich nagrobek.
A teraz wymienię imiona tych zamordowanych, którzy byli mi najbliżsi:
– Efraim Bajnwol, mój ojciec. Po likwidacji getta łódzkiego został wywieziony do Auschwitz, potem do Dachau, gdzie zginął. Miał 44 lata.
– Róża Bajnwol, z domu Zameczkowska, moja mama. Zamordowana w Treblince. Miała 38 lat.
– Moja siostra Ewa, zamordowana w Treblince. Miała 13 lat.
– Mosze Bajnwol, mój brat (Moniek). Miał 7 lat, gdy zabili go w Treblince.
– Dziadek Nachum Zameczkowski, także ofiara Treblinki. Jego wieku dokładnie nie znałem.
– Moja ukochana babcia Chana Zameczkowska, z domu Gutsztadt. Treblinka. Jej wieku także nie znałem.
– Ciocia Pola Gerber, z domu Zameczkowska. Treblinka.
– Wuj Chyl Gerber, rozstrzelany w obozie pracy.
– Kuzyn Mosze Gerber (Moniek), zamordowany w Treblince. Miał 11 lat.
– Niezapomniany wuj Szlamek (Szlomo) Zameczkowski. Zmarł w łódzkim getcie, torturowany przez Kripo. Miał 25 lat.
– Wuj Reuwen Zameczkowski, rozstrzelany w Skarżysku Kamiennej; jego żona Judith i ich parodniowy synek zginęli w Treblince.
– Wuj Cadok Bajnwol. Zabiła go w getcie łódzkim gruźlica, jego żonę i córkę także.
– Ciocia Sala Dojcz, z domu Bajnwol, jej mąż Izaak i synek Natan: wszyscy zniknęli gdzieś na Ukrainie.
Książkę dedykuję i tym wszystkim koleżankom i kolegom, którzy nie przeżyli wojny. Chcę też wspomnieć o osobach, wobec których mam dług wdzięczności i tych, którzy związani byli z moim życiem w sposób dla mnie ważny.
Na początek – długi wdzięczności.
– Kuzynce Racheli – kochanej Róźce wdzięczny jestem za to, że nie czułem się sam na świecie, bo zawsze była gdzieś blisko. Róźko, uważam Cię za swoją siostrę!
– Szyronowi Dyzenhausowi dziękuję za pół dziennej racji chleba, którą odjął sobie od ust, by nakarmić mnie – zbolałego z głodu. Dziękuję jemu i jego żonie Maniusi za wszystkie oznaki przyjaźni, za podaną w potrzebie rękę!
– Edzi Brykman-Krakowskiej też dziękuję za chleb, w dodatku chleb z marmoladą w czasie, gdy nawet okruchy chleba były dla mnie marzeniem.
– Staśkowi Frajdenrajchowi (obecnie Stanleyowi Freedowi) – spóźnione podziękowania za kilka ciepłych zup w Skarżysku, wtedy, gdy z powodu samowolnej ucieczki na inny oddział w obozie, nie miałem przydziałów i cierpiałem głód.
– Mani Oster-Szak i jej mężowi – małżeństwu, które w Łodzi, po wojnie, przygarnęło mnie do swego jednego, małego pokoju – dzięki za to!
– Dziękuję też Róży Górskiej z Warszawy, kuzynce, którą odnalazłem długo po wojnie. Ukryto ją w klasztorze i tam się wychowała. Ponad pięćdziesiąt lat nie znała swoich korzeni. Dziękuję Ci Różo za to, że jesteś. Witaj w rodzinie!
– Na koniec kłaniam się Lubie, tej Lubie, którą chciałbym zachować w pamięci.
Lata dziecięce
Pamiętam fragment wiersza, który często recytowała mi matka i który szczególnie lubiłem:
Dajcie mi papier i pióro gęsie,
Nauczcie mnie nim wodzić w potrzebie.
– Toż by latało, toż by latało,
Jak błyskawica po ciemnym niebie!
Wiem, że z mojej pisaniny nie będzie błyskawic, a tym bardziej grzmotów. Inaczej mówiąc – niech się nikt nie spodziewa „wielkiej literatury”. Chcę po prostu opowiedzieć swoje życie, wszystko to, o czym ciągle myślę, co mi się śni po nocach, od lat. Nieustannie wspominam moją przeszłość, ludzi, których kochałem, utraconą rodzinę, zamordowanych przyjaciół. Myślę o zrabowanych latach wczesnej młodości, najpiękniejszych latach w życiu człowieka.
Miałem szczęśliwe dzieciństwo. „Wielki mrok” zaczął się dla mnie, gdy skończyłem czternaście lat, a dopiero około dwudziestki zaświtała nadzieja na zwykłe, szczęśliwe życie. Byłem ciągle młody, ale już ciążył na mnie balast przeżyć, jakich w normalnym świecie ludzie nie znają, nawet, gdy doczekają późnej starości.
Zapłaciłem wysoką cenę i może dlatego życie jest dla mnie wielkim podarunkiem i potrafię je docenić. Mogłem zginąć już we wrześniu 39 roku, gdy Niemcy wtargnęli do Polski. Wielu wtedy zginęło, dla mnie los okazał się łaskawy. Przetrwałem „Wielki mrok”, a potem czułem się tak jakbym ożył na nowo, jakbym dostał w podarunku drugie życie. Nie mam prawa się uskarżać.
Dzielę swoją biografię na trzy okresy: do inwazji niemieckiej 1 września 1939 roku – lata dziecięce, okres wojny i obozów – czas niewoli i dzień wyzwolenia – 8 maja 1945, gdy życie zaczynam od nowa.
Nie bardzo wiem, jak rozpocząć opowiadanie.Klasyczne bajki zaczynają się często od słów: „Żył sobie kiedyś…”. No dobrze, niech będzie. A więc: żył sobie kiedyś chłopiec, żydowski chłopiec, który urodził się w Polsce, w mieście Łodzi… Mieszkałem w dzielnicy, gdzie – jak to w Łodzi – żyli obok siebie Polacy, Żydzi i Niemcy.
Miałem sześć czy siedem lat, gdy dowiedziałem się po raz pierwszy, że to ja zabiłem Pana Jezusa. Tak było! Pewnego dnia napadła na mnie banda łobuziaków krzycząc: „To ty zabiłeś Pana Jezusa!” Nie miałem wtedy pojęcia, kim był Pan Jezus. Mówiłem chłopakom, że Jezusa nie zabiłem, że tego pana nie znam i nawet nie wiem, że mieszkał na naszym osiedlu. Krzyczałem: „Nikogo nie zabiłem! Nikogo nie zabiłem!” Nic to nie pomogło − lanie i tak dostałem.
Wyobrażam sobie, co by się działo, gdybym jednak wiedział cokolwiek o Panu Jezusie i zdradził chłopakom, że ten ich Chrystus też był Żydem? O nie, nie miałbym odwagi! Cóż, w Polsce przesiąkniętej antysemityzmem, Żydom nie było łatwo. Zresztą w innych krajach Żydom też łatwo nie było. Biedota budziła niechęć, a bogaci zazdrość. Powszechna była pokusa: zagarnąć żydowskie mienie, a Żyda przepędzić, zabić − a najlepiej spalić w synagodze. Mówiło się: „Żydzi, materiał łatwopalny”. Hitler sposób ten udoskonalił, rozwiązał nowocześnie w Treblince i innych obozach zagłady.
(…)
Skarżysko-Kamienna
Do Skarżyska przybyłem późnym wieczorem. Byłem spięty i wyczerpany. Poprzedniej nocy nie spałem, potem stałem wiele godzin na rynku, no i wreszcie jazda w dzikim tłoku. Minęliśmy budynek, który z frontu był otwarty. Zobaczyłem olbrzymie piece, buchające ogniem i ludzi nagich do pasa. Opadł mnie strach. Czy to będzie moje miejsce pracy? Widok przypominał obrazy, na których malowano piekło. Do uszu docierało wycie, przeraźliwie głośne, niczym ryk jakiejś strasznej bestii. Później dowiedziałem się, że to prasa do tłoczenia największych pocisków armatnich. Kolosa nazwano „Harmonią”. Hałasował przez całą dobę bez przerwy. Z czasem przyzwyczaiłem się do huku, był nieodłączną częścią naszej codzienności.
Wpędzono nas do dużej sali pełnej mężczyzn. Część z nich była w mundurach SS, część w mundurach szarych – feldgrau. Przed nami stanął oficer SS i przedstawił się: „Jestem komendantem obozu, nazywam się Dalski.” Komendant mówił mniej więcej to samo, co jego kolega na rynku, ale brzmiało to groźniej:„Żydzi, warunki tu są do przeżycia, jeśli się pracuje z pełnym oddaniem. Kto nie będzie tak pracował, nie ma szans na przeżycie.” Zrozumieliśmy.
Po chwili dodał: „Tu stoją skrzynki i do nich włożycie wszystkie wasze wartościowe rzeczy. Zaznaczam – wszystkie! Przeszukamy was dokładnie, a kto spróbuje coś ukryć, zostanie rozstrzelany.”
Byli między nami tacy, co posiadali niemałe sumy. Ja i Rachel dostaliśmy przed wyjazdem po 500 zł. Niby nie za dużo, ale w tych warunkach był to majątek. Można było kupić za to 50 kg chleba!
W pierwszej chwili schowałem pieniądze w spodniach. Do skrzyń wrzucano, prócz pieniędzy, zegarki, klejnoty i inne wartościowe rzeczy. Rozkazano nam rozebrać się do kalesonów, kontrola była dokładna i na pewno bym „wpadł”. Wystraszyłem się, nie chciałem już ryzykować, szybko, z żalem wrzuciłem do skrzyni cały mój majątek. Ale okazało się, że byli odważniejsi i sprytniejsi ode mnie − tak schowali pieniądze, że Niemcy ich nie znaleźli. Tych, których przyłapano na ukryciu czegoś, jednak nie rozstrzelano, dostali solidne baty i tyle.
Dotarły do nas wiadomości, że kilka dni po opuszczeniu przez nas Stopnicy, wszystkich Żydów z miasteczka wywieziono do Treblinki, zagazowano i spalono. Gdy to piszę, ciarki przechodzą mi po ciele.
Jednak jakaś grupa Żydów, chyba za duży okup, została w miasteczku. Zorganizowano warsztaty, w których pracowali dla Niemców.Wiadomość, że w Stopnicy zostali jacyś Żydzi, była jednym z powodów ucieczek z obozu. Żaden z ryzykantów nie przeżył. Nie przeżyli też i Ci, którzy za okup próbowali ratować swoje życie. Udało im się to na krótko, w końcu ich też wywieziono do Treblinki. Stopnica była już teraz, tak jak inne miasteczka, judenrein.
Dzięki temu, że jakaś część Żydów znalazła się w obozie, uratował się stosunkowo duży procent mieszkańców Stopnicy. W innych miasteczkach, gdzie szansy pracy w obozie nie dano, zginęło znacznie więcej Żydów. Pewna część ukrywała się u Polaków, ci z litości czy dla pieniędzy przechowywali Żydów. Zdarzali się tacy odważni, nie tylko w Stopnicy. Dziś, jako Sprawiedliwi wśród Narodów Świata, mają swoje drzewka w Yad Vashem.
Większość Polaków, wobec Zagłady Żydów zachowywała się biernie. Zrozumiałe, że nie wszyscy chcieli ukrywać Żydów – za ukrywanie Żyda w Polsce całej rodzinie groziła śmierć. Ale nie ci „bierni” byli dla nas groźni, najgroźniejsi byli szmalcownicy, którzy składali donosy za „szmal”. Między biernością, a oddawaniem ludzi w ręce oprawców, widzę przepaść.
Wspomniałem o uciekinierach, a teraz opowiem dokładniej, w jaki sposób Niemcy do takich prób zniechęcali. Było to zimą, pracowałem na dziennej zmianie. W obozie zebrano wszystkich na apelowym placu. W środku placu stali dwaj młodzi chłopcy. Oznajmiono nam, że to przestępcy, którzy próbowali uciec. Rozebrano ich do naga, położono na ławach, przywiązano. Dwóch ukraińskich Werkschutzów długo, bez litości, tłukło szpicrutami nagie ciała. Na wpół martwych chłopców przywiązano do kolczastych drutów płotu, ich nogi tkwiły w baliach z wodą. Przez dwie godziny byliśmy świadkami tortur –− woda w baliach zamieniała się w lód, kolczasty drut wrzynał się w nagie ciała. Powoli zamarzali na śmierć. Płacz i błagania szarpały serce.
Tej nocy nie zmrużyłem oka. Przez długie godziny słyszałem krzyki, potem jęki, skomlenia, jak u konających psów. W końcu zapanowała cisza. O świcie wyszliśmy na poranny apel. Widok sinych zwłok na drutach był straszny! Trupy wisiały okrągłą dobę po to, by widzieli je też ci, którzy wracali z nocnej zmiany. Każdy miał na własne oczy zobaczyć, czym grozi próba ucieczki. Mimo to próby ucieczek nie ustawały. I ja miałem taką pokusę, ale zdrowy rozsądek zwyciężał. Dokąd miałbym uciekać? Wszędzie czyhała śmierć.
Fabryka broni w Skarżysku składała się z trzech obozów: A, B i C, zwanych Werkami. Ja byłem w największym – w Werku A. Werk C miał renomę najgorszego. Po kilka miesiącach przekonałem się o tym na własnej skórze. Na Werku C były oddziały, na których używano składnika zwanego pikryną. Na tych oddziałach odzież, skóra, włosy, nawet paznokcie pracujących przybierały żółto-zielony kolor. Kobiety i mężczyźni wyglądali jak przybysze z innej planety.
Dwóch „żółtych” z Werku C postanowiło uciec. Istne szaleństwo! Wiadomo, że takich na kilometr każdy rozpozna. Widać byli do ostateczności zdesperowani. Mieli pewność, że w obozie nie ma dla nich szans na ocalenie. Dwaj ukraińscy wartownicy sprowadzili uciekinierów na Werk A. Gdy szli przez plac apelowy, na ich piersiach wisiały duże tekturowe tabliczki. Na tabliczkach, po polsku, dużymi literami wypisano tylko jedno krótkie zdanie: „Próbowałem uciec i za to zostanę rozstrzelany”.
Ustawiono ofiary koło płotu, plecami do nas. Dwaj Ukraińcy stanęli za nimi i z małej odległości strzelili w głowy. Stałem blisko. To był wstrząs! Nie wiem dlaczego nie mogłem oderwać oczu od przerażającego widoku. Po strzałach, dwie czaszki uniosły się w powietrze, mózgi rozprysły się na wszystkie strony, ciała opadły na ziemię.
Wrócę teraz do pierwszego dnia pobytu w obozie. Słowo „obóz” kojarzyło się w mojej wyobraźni z barakami czy namiotami. Obóz w Skarżysku był zupełnie inny. W środku placu stał duży budynek. Miejsce to nazywano „Ekonomią”. Nie wiem dokładnie ilu więźniów było na Ekonomii, podobno sześć tysięcy. Mieszkali w jednym budynku. Górne piętro przeznaczone było dla prominencji. Na dole jedna duża sala. W przedniej części pomieszczenia – kobiety, głębiej – mężczyźni, bez żadnej ścianki czy zasłony między nimi. Salę wypełniały prycze aż po sufit. Cztery piętra wysokości, szesnaście miejsc na każdym piętrze. Na górnym piętrze można było stać, na trzech pozostałych – z trudem − siedzieć.
Sprowadzono nas nocą. Usłyszeliśmy rozkaz: „Szukaj miejsca!”. Poczułem strach. Duża sala, słabo oświetlona, długie szeregi drewnianych pryczy. Ludzi nie widziałem, wszyscy spali. Znalazłem miejsce na jednej z prycz. Mimo zmęczenia nie zmrużyłem oka aż do rana.
O świcie, na podwórku spotkałem Lubę. Dzień wcześniej żegnaliśmy się w Stopnicy. Po chwili ujrzałem drugą bliską mi dziewczynę – Hindę. Hinda miała mi coś do powiedzenia: jej przyjaciela, Mietka, posłano na Werk C. Werk ten budził strach od pierwszej chwili. Hinda była w rozterce – chciała być razem z ukochanym, ale przerażało ją przeklęte miejsce. Zagubiona, zalękniona szukała rady u mnie. „Musi być z nią źle”, pomyślałem, „jeśli za doradcę wybrała smarkacza, który sam nie wie na jakim świecie się znalazł””. Oczywiście nawet nie próbowałem jej radzić, a ona za głosem serca poszła dobrowolnie na Werk C.
Lata spędzone w obozach przekonały mnie, że logiczne decyzje nie miały wartości, nie zdrowy rozum, nie głos serca, a tylko i wyłącznie szczęście.
Rano, mężczyzn mających białe kartki, zaprowadzono – dla „dopełnienia formalności” – do biura na terenie fabryki. Siedzieliśmy na trawie, nikt nas nie pilnował. Sytuacja nie wydawała się straszna. W porze obiadowej przyniesiono nam zupę – kocioł letniej wody, w której pływało trochę marchwi i brukwi. Nikt z nas nie jadł różowej lury. Wokoło stała grupa więźniów. Jak dzicy rzucili się na kocioł zupy.
Każdy z nas miał ze sobą coś, co wziął z domu. Ja wyjąłem swój bochenek chleba i na plecaku ukroiłem kromkę. Więźniowie pożerali mój chleb oczami. Jeden z nich zwrócił się do mnie i zapytał, czy może zebrać okruszki, które zostały na plecaku. Wstrząśnięty ukroiłem kromkę chleba i dałem mu. Natychmiast zjawił się drugi, trzeci i następni. Kroiłem i rozdzielałem mój jedyny bochenek chleba. Podszedł starszy ode mnie mężczyzna i powiedział: „Junger Mann, młody człowieku, nie bądź taki hojny, jutro czy pojutrze to ty będziesz zbierał okruszki. W Skarżysku nikt nie rozdaje chleba”.
Pierwszego dnia przydzielano ludzi do miejsc pracy. Pozostała pewna grupa, która okazała się zbyteczna. Załadowano ich na ciężarówki. Potem zniknęli bez śladu. Byli między nimi rodzice Szyrona Dyzenhauza i jego bratowa (ślub brata odbył się kilka dni przed opuszczeniem Stopnicy). Cała rodzina poszła do obozu dobrowolnie po to, by zostać razem, a już pierwszego dnia ich rozłączono. Jeszcze jeden dowód na to, że w miejscu, w którym żyliśmy, plany nie miały wartości, a przyszłość nie dawała się przewidzieć.
Mojej kuzynce jakoś się poszczęściło. Żydowski komendant obozu wybrał dziesięć młodych kobiet, Rachel miała dopiero piętnaście lat, ale była ładna i rozwinięta. Wybrane kobiety pracowały jako sprzątaczki w obozie i poza obozem. Rachel pracowała przez pewien czas na wartowni. Było jej lżej niż w fabryce, miała więcej swobody, tu i tam trafiało się coś do zjedzenia, no i nie było nocnej zmiany. Należała do klasy w pewnym stopniu uprzywilejowanej. Za to ja, szybko znalazłem się na dnie.
Wuj Reuwen pracował na Werku C, nie było tam łaźni, więc przychodził, jak inni, kąpać się na Werku A. Dziwiłem się, że od dłuższego czasu nie widzę wujka. Pewnej niedzieli spotkałem znajomego z Werku C. „Josku – powiedział – mam dla ciebie złą wiadomość. Twój wuj nie żyje. Zachorował na dyzenterię. Niemcy zabrali chorych. Kazali im wykopać doły. Rozstrzelali ich i wrzucili do dołów”. Przyjąłem wiadomość z bólem. Życie w obozie miało jednak swoje bezwzględne prawa. Nazajutrz, czy nawet tego samego dnia, myśli moje koncentrowały się już tylko na tym, jak zdobyć dodatkowy kawałek chleba, czy dostać łyżkę więcej zupy.
Kolejna smutna wiadomość dotyczyła śmierci Hindy. Dowiedziałem się, że zachorowała na tyfus i razem z innymi chorymi została rozstrzelana. Po śmierci Hindy, jej przyjaciel Mietek, który też przybył ze Stopnicy, uciekł. Nie wyglądał na Żyda. Przy pewnej dozie szczęścia, i może z pomocą Polaków, miał jakieś szanse ratunku.
W Skarżysku mieściła się największa fabryka amunicji w Polsce. Choć oficjalnie Skarżysko było obozem pracy, a nie obozem zagłady, to choroby, głód, egzekucje sprawiły, że stało się jednym wielkim cmentarzyskiem. Dokładnych danych nie ma, ale ocenia się, że Skarżysko pochłonęło ponad dwadzieścia tysięcy dusz.W Skarżysku pracowało też kilka tysięcy Polaków, ale na innych warunkach − po pracy wracali do swoich domów.
Zarząd obozu był w rękach żydowskich. Komendant, jego zastępca, magazynierzy, policja. To była obozowa elita. Ten ład dawał im niekontrolowaną władzę, władzę przez większość bezczelnie i bez skrupułów wykorzystywaną. Żydowskim komendantem był Zalcman. Miał około trzydziestu lat, był przystojnym mężczyzną. Chodził po obozie ze szpicrutą i bił ludzi, najczęściej bez powodu. Na apelu − baty, więźniowie idą czy wracają z pracy − szpicruta w ruch. Kroczył po obozie, niczym król. Myślał łajdak, że złapał pana Boga za jaja.
Komendantem Werku C była ładna kobieta – Markowiczowa. Romansowała z Zalcmanem. Mogli swobodnie poruszać się między Werkiem A i Werkiem C i miłość kwitła bez przeszkód. Ale Zalcman znalazł sobie inną kochankę. Markowiczowa dowiedziała się, a że miała chody u Niemców, Zalcmana zaproszono na komendanturę. Zniknął, jakby go ziemia pochłonęła. Nikt go nie żałował. Jeśli żałowano, to tego tylko, że szlag go nie trafił wcześniej.
Nowym komendantem został Albert. Przebywała z nim w obozie dwunastoletnia córka. Dzieci w tym wieku prawie że nie było, a jeśli były, to tylko z uprzywilejowanymi rodzicami. Albert był krańcowo inny niż Zalcman, nie podniósł ręki na nikogo, nikomu nic złego nie zrobił, nie miał nawet szpicruty, która była znakiem rozpoznawczym obozowej elity. Opowiem później, jak dzięki niemu zostałem przy życiu. (Po wojnie Albert dożył podeszłego wieku. Zmarł naturalną śmiercią. Jego córka też przeżyła Holocaust).
Obozowe kierownictwo miało możliwości, które zapewniały im stosunkowo wygodne warunki życia. Byli też tacy, którym powodziło się lepiej aniżeli przed wojną. Żydowski policjant, Jojzep, przed wojną był szewcem, a szewcy nie należeli ani do bogaczy, ani do społecznej arystokracji. Tu, w obozie, szewczyk-policjant uważał się za półboga. Jak prawie wszyscy jego koledzy, nie rozstawał się ze szpicrutą. Bił często i bez powodu. Miał wymarzonego partnera w osobie Łajzera Frydmana, z zawodu rzeźnika.
Dyżurowali nocami na ogólnej sali. Ich obowiązkiem było pilnować, by nie kradziono dobytku śpiących. Nasi dozorcy nudzili się. Ubikacje były na dworze, wiec gdy ktoś szedł siusiać, panowie łapali gościa i bili. Krzyczeli przy tym: „Chciałeś kraść!”. To prawda, że zdarzały się kradzieże, ale najczęściej zatrzymany był Bogu ducha winien, a batów mu nie szczędzili.
Na jednym z oddziałów „urzędowało” dwóch policjantów – Zis i Mordkowicz. Ci dwaj krętacze znaleźli sposób, jak doić biednych ludzi. Byli jeszcze wśród nas tacy, którzy mieli jakieś wartościowe rzeczy. Para oszustów sporządzała listę więźniów niby niezdolnych do pracy, przeznaczonych na wysłanie, czyli pewną śmierć. Ofiary kupowały swoje życie za ostatni grosz. Pewna znajoma dziewczyna znalazła się na takiej liście. Pieniędzy nie miała, prosiła ich, błagała, wreszcie zgodzili się skreślić ją z listy w zamian za parę wysokich butów.
Powodzenie uderzyło im do głowy. Fikcyjne listy mnożyły się. W końcu jednak parka szantażystów wpadła. Zapisali, niby na wysłanie, chłopca, który nie miał grosza przy duszy. Zrozpaczony, zwrócił się do niemieckiego majstra, który go lubił: „Panie szefie, jestem dobrym robotnikiem, dlaczego mnie wysyłają?” Niemcy nie lubili konkurencji. Po krótkim dochodzeniu okazało się, czyim wynalazkiem są owe listy. Zis i Mordkowicz tego samego dnia zostali rozstrzelani. (Zwariowany świat. Żyd szuka i znajduje sprawiedliwość u Niemca.).
Szefem policji był Teperman – główny sadysta ze szpicrutą jakby przyrośniętą do łapy. Nachmurzona morda, średni wzrost, okrągłe plecy, wysokie barki, krótka szyja – wyglądał jakby głowę miał wkręconą w tułów. Jego zastępcą i prawą ręką był Krzepicki. Dobrana para – bili ludzi bez powodu i bez litości. Przy wyjściu lub przy powrocie z pracy stali przy bramie, licząc niewolników. Niemca stojącego z nimi nie obchodziło, co robią, polegał na dwóch żydowskich „stróżach”. Całkiem słusznie, byli bardzo gorliwi w pilnowaniu dyscypliny i porządku. Bili, gdy szereg nie był dość równy, gdy ktoś się odezwał nie pytany, a czasem bili po prostu dla fantazji.
Warunki w obozie były opłakane. Ciasnota straszna, wszędzie brud i wszy. Spało się na cuchnącej słomie, której nie zmieniano. Kto chciał utrzymać jakie takie warunki sanitarne, spał na gołych deskach. Ostatnie piętro na pryczy było najlepsze, nie miałeś nikogo nad sobą i nikt nie szczał ci na głowę. Ale prycza ma tylko jedno ostatnie piętro. Organizowały się grupy znajomych, którzy chcieli spać razem. Wypatrzyłem miejsce na czwartym piętrze. Wyrzuciłem słomę, znalazły się tekturowe kartony i rozłożyłem je na deskach. Buty zdejmowano na dole, po pryczy chodziło się w skarpetach. I tak udawało się utrzymać znośne warunki sanitarne.
Więźniowie − w niemieckim leksykonie: „Häftlinge” – dostawali 200 gramów chleba dziennie. Chleba nie pieczono z czystego żyta, było w nim dużo kartoflanych płatków i innych, trudnych do rozpoznania, składników. Bochenek ważył dwa kilo, wyglądał, jak cegła, na oko – ciemna brązowa masa. 200 gramów, które stanowiły dzienny przydział, było jedną tylko kromką – kleistą i ciężką. Kromka przywierała do podniebienia, wyglądała jak plaster z gliny i jak glina smakowała.
Chleb rozdzielano według miejsc pracy lub według miejsca, w którym się spało. Podział był ważnym obrzędem. Dziesiątka więźniów dostawała jedną cegłę chleba. Jak odbywał się podział? Otóż, wszyscy stoją w kręgu, jeden oznacza nożem miejsca na którym chleb będzie przekrojony; po krótkiej kontroli, chleb można rozdawać. Jeden heftling stoi plecami do pokrojonych porcji, inny bierze do ręki kromkę chleba i pyta: „Komu dać tę porcję?” Odwrócony plecami wymienia imię. W ten sposób zapewniano sprawiedliwy podział chleba. O ile ktoś dostawał kromkę odrobinę grubszą, co się zdarzało – miał szczęście. Kilka lat temu czytałem wspomnienia ocalonego, który był w jednym z wielu niemieckich obozów. Tam też losowano w ten sam sposób.
Jak głodny je chleb? A więc, chleb, który połyka się za jednym razem, nie syci. Kromkę trzeba pokroić na cienkie plasterki. Z plasterków należy odgryzać małe kąski i żuć przed połknięciem tak długo, jak się da. To sposób wypróbowany i każdy, kto głodował, o tym wie. Świeży chleb nie syci. Lepszy jest pieczony dwa, czy trzy dni przed zjedzeniem.
Raz dziennie dostawaliśmy trzy czwarte litra zupy. Przez wszystkie lata w Skarżysku nie widziałem w zupie kartofla. Do wodnistej breji dodawano kartoflane płatki, czasem trochę marchwi, czy kalarepy. W niedzielę – święto – dają kiszoną kapustę! Raz na tydzień
– skąpy przydział rzadkiej marmolady i łyżka cukru.
Dla wygłodzonych także podział zupy był problemem. Jarzyny leżały na dnie kotła. Ci, co byli pierwsi, dostawali prawie samą wodę. Później widoki na gęstszą zupę były większe, ale mogło się zdarzyć, że zupy zabraknie i ci z końca kolejki nic nie dostaną. Gorąca zupa bardziej syci, ale gorącej prawie nigdy nie było. Pierwsi dostawali rzadszą, ale cieplejszą, ostatni gęstszą, ale chłodniejszą. Jak więc ustawić się w kolejce? Na początku, czy na końcu? Pracujący w prasowni mieli to szczęście, że mogli stawiać naczynie z zupą na gorących pociskach.
Jednym z magazynierów był Gnat – specjalista od marmolady. Dodawał tyle wody, że dostawaliśmy raczej kompot niż marmoladę. Tak to drań kombinował, by w beczułce zostawała marmolada dla niego. Jako dodatek do 200 gramów chleba i wodnistej zupy dostawaliśmy nad ranem brązową ciecz, którą nazywano kawą. Była letnia i gorzka. Zimą myłem nią twarz, bo woda była lodowata i do mycia się nie nadawała.
Większość oddziałów nie pracowała w niedzielę. Magazynierzy postanowili, że także im należy się dzień wolny. Porządek zmieniono. W sobotę wieczorem dostawaliśmy niedzielną porcję chleba. Zjadałem marne 400 gramów za jednym zamachem. W ten sam wieczór dzielono i niedzielną zupę. Także zupę zjadałem natychmiast, więc do poniedziałku, do południa nic nie jadłem. Półtora dnia bez jedzenia – jakoś to wytrzymywałem.
Żyła w obozie stara kobyła, która z trudem ciągnęła wóz z chlebem. Widocznie widzieli, że zdycha więc ktoś ją zabił. No i teraz pytanie: „Kto dostanie mięso?”. Konia, jaki by nie był duży, nie da się podzielić między kilka tysięcy ludzi. Na szczęście elita obozowa nie jadła końskiego mięsa, gdyby jedli, nie byłoby problemu – zabraliby wszystko. Zdecydowano, że mięso dostaną ci, których praca jest najcięższa, a więc heflingi z Granaten- presserei i z transportu.
W tym czasie byłem w transporcie, a więc należałem do wybrańców. Kobyłę ugotowano w sosie zaprawionym cebulą i pieprzem (o takich dodatkach dawno zapomniałem). Jak żyję, nie jadłem tak smacznego mięsa! Nasze porcje mogły ważyć kilka dekagramów, a więc chwila rozkoszy była krótka.
Po oddaniu pieniędzy przy wejściu do obozu, zostałem bez grosza. Sprzedałem Polakom, za żywność, najpierw świąteczny garnitur, potem parę spodni. Wszystko załatwiałem przez żydowskiego pośrednika. Chcąc nie chcąc, na jego uczciwości musiałem polegać – na wszystkie decyzje, mniej czy bardziej ryzykowne, najbardziej wpływał dokuczliwy, nieustanny głód.
Znów wracam do pierwszych dni pobytu w obozie. Drugiego wieczoru sprowadzono mnie w grupie dwudziestu ludzi na oddział, na którym przydzielono nam stanowiska pracy. Nie było tam olbrzymich pieców buchających ogniem, nie było półnagich ludzi wyglądających jak diabły. W dużej sali stały rzędy maszyn. Mieliśmy za zadanie przerabiać armatnie pociski. Były dwie wielkości: mniejsze ważyły dwadzieścia kilo, większe – trzydzieści cztery.
Polski kierownik, nasz „pan brygadzista”, miał wybitne poczucie humoru. Maszyny przerabiające duże pociski, tak zwane „cielaki”, były wysokie i do tych brygadzista przydzielił ludzi niskich, także i mnie. Jasne, że nie byłem w stanie włożyć pocisku do maszyny. Z dwóch skrzynek zrobiłem podwyższenie. Było mi trudniej niż innym. Normą było sto dwadzieścia pocisków na jedną zmianę. Każdy pocisk musiałem podnosić dwa razy, to znaczy, że dźwigałem dwieście czterdzieści razy po trzydzieści cztery kilogramy. Na moje szczęście byłem fizycznie silny. A jednak, po dwunastogodzinnej pracy krzyż bolał jak połamany.
Jakieś dwa tygodnie później złośliwy żart przestał bawić brygadiera. Postawił mnie przy mniejszej maszynie. Miałem wrażenie, że praca stała się cudownie lekka. Bo cóż to jest dwadzieścia kilo, nawet dźwigane dwieście czterdzieści razy? Najgorszym koszmarem okazały się nocne zmiany. Dwanaście godzin wydawało się wiecznością! Wrota sali otwarte na oścież, na dworze – przejmujące zimno. Oczy same się zamykają, nogi bolą, głód nie opuszcza ani na chwilę. Katorga!
Zauważyłem, że nocami brygadier znika o jedenastej i wraca nad ranem. Pewnej nocy byłem strasznie zmęczony, z trudem trzymałem się na nogach. Na sąsiednim oddziale stały olbrzymie piece. Znalazłem ciemny kąt i skurczony przespałem tam kilka godzin. Mimo, że takie potajemne spanie zdarzyło mi kilka razy, na szczęście nikt mnie nie przyłapał. Za niedozwolony odpoczynek kara była tylko jedna – rozstrzelanie.
W grudniu 1942 pracujących na Granatenpresserei przeniesiono do małego obozu, składającego się z baraków. Był oddalony od przepełnionej, cuchnącej Ekonomii o jakieś trzy, cztery kilometry. Różnica była wielka. Zamiast kilku tysięcy na jednej sali, dwadzieścia osób w jednym pokoju Na dwupiętrowych pryczach każdy miał swoją koję, siennik i koc. W porównaniu z Ekonomią – wprost luksusowy hotel. Jedyną wadą było odcięcie od Rachel i reszty kolegów. Tylko Szyron pracował przy granatach i razem z nami przeniósł się do obozu baraków.
Spotykaliśmy się w niedzielę, dzień wolny od pracy. To był czas na załatwianie spraw, na które nie było sił lub możliwości w ciągu tygodnia. A więc: pranie, reperacje odzieży, gotowanie, no i przede wszystkim – towarzyskie spotkania. W każdym pokoju stał piec i gotowano na nim, co kto miał. Popularna była żółta kasza jaglana, którą jadłem także w Stopnicy. Często z Szyronem kupowaliśmy porcję na dwóch. Gdy kasza była gotowa, zasiadaliśmy do stołu i bez pośpiechu, z jednego talerza, jedliśmy żółtą papkę. Ja łyżkę, Szyron łyżkę, powoli, by jak najdłużej czuć w ustach smak gorącej kaszy. Wyczekiwałem na ten obrządek przez cały tydzień, bo niedzielne wieczory były dla mnie jedyną okazją, by spędzić kilka godzin z bliskim mi człowiekiem. (Szyron jest moim przyjacielem po dziś dzień).
Kolega mój ze Stopnicy, Alter Zylberg, był w obozie z całą rodziną, rodzicami i siostrą. (Na szczęście wszyscy przeżyli). W barakach syn i ojciec mieszkali razem ze mną, prycza przy pryczy. Obaj jakoś sobie radzili i nie głodowali. Pierwszego dnia byłem sam w pokoju. Zylbergowie mieli półkę między pryczami, leżał na niej bochenek chleba. Byłem głodny, walczyłem z sobą, w końcu po długim wahaniu pusty żołądek zwyciężył. Ukroiłem cieniutką kromkę i zjadłem. Przez lata w obozach wiele razy kradłem. Ale to był pierwszy i ostatni raz, kiedy ruszyłem coś, co należało do innego więźnia. Wstydziłem się sam siebie. Ale kto by mi teraz tej kradzieży nie wybaczył…
Pewnego dnia, podczas pracy, dostał mi się do opuszka palca odprysk metalu. W żaden sposób nie umiałem drzazgi usunąć. Palec był spuchnięty i zaropiały, ból odczuwałem nieznośny! Próbowałem przeróżnych sposobów: moczyłem, dłubałem, wyciskałem – bez skutku. W sobotę wieczorem wróciłem z nocnej zmiany. Mimo zmęczenia, nie zmrużyłem oka. Palec był siny. Czerwony pas dochodził aż pod pachę. W tym czasie niezdolnych do pracy likwidowano.
Nic nie miałem do stracenia. Poszedłem do ambulatorium. Sanitariuszem był młody człowiek, Mietek Malinger. Z medycyną miał tylko tyle wspólnego, że był synem lekarza. Pokazuję mu palec, on do mnie rzeczowo: „Jeśli nie chcesz umierać, trzeba wrzód otworzyć i wycisnąć ropę. Natychmiast! Ale musisz wiedzieć, że nie mam nic do znieczulenia, a boleć będzie bardzo. Sam wiesz, że obok wartownia, jak krzykniesz, wejdą, zobaczą rękę – jesteś skończony.”
Miał rację, przysięgłem, że nie krzyknę. Wziął mały nożyk, zdezynfekował nad maszynką spirytusową, oczyścił alkoholem i gotów był do operacji. Ale znał życie, nie był głupi, wiedział, co mnie czeka i nie polegał na moich przysięgach. Zawołał dwóch żydowskich policjantów. Jeden usiadł na krześle z poduszką na kolanach. Położyłem głowę na poduszce. Drugi policjant trzymał ją mocno rękami. Operacja zaczęła się.
Dobrze zrobił Malinger, że wezwał policjantów. Nie mogłem się opanować. Wiedząc, że ryzykuję życie, ryczałem jak ranny zwierz, ale ryku nie słyszano – policjant wpychał moją głowę w poduszkę. Co kilka sekund zwalniał uścisk, bym złapał oddech. Wreszcie koszmarna operacja skończyła się. Poczułem nieopisaną ulgę. Pod wieczór Mietek wezwał mnie do sanitarki. Tym razem obyło się bez noża – wyciskał ropę z rany. Znów głowa w poduskę i przejmujący ból. Nazajutrz szedłem do pracy, jakże by inaczej…
Młody, niedoświadczony sanitariusz uratował mi życie. Wystarczył scyzoryk, dwóch policjantów, poduszka i dużo szczęścia. Był to początek mojej zabawy w chowanego z aniołem śmierci. Czasem, żartując, opowiadam jak z nim postępowałem. Po prostu, mówiłem mu: „Odczep się, kochany, spieszę się. Mam na głowie ważne sprawy. Nie widzisz, jak walczę o życie?”
Mniej więcej w tym samym czasie zdarzył się następny, groźniejszy wypadek – na moją nogę spadł pocisk. Noga spuchła, zsiniała, czułem przejmujący ból. Moczyłem nogę w zimnej wodzie, nie pomagało. Noga nie mieściła się w bucie. Przywiązałem ją więc drutem do buta i tak chodziłem ponad trzy kilometry do pracy i z powrotem. But uwierał z dołu, drut wrzynał się w skórę, przejmujący mróz paraliżował stopę
– ból był taki, że dusza ulatywała. A do tego, ukrywając ból, stałem przy maszynie dwanaście godzin!
Kilka dni później, przed wyjściem do pracy, oznajmiono nam, że odbędzie się selekcja. W Skarżysku nazywano to „przebierką” (jak przebieranie kartofli, by pozbyć się nadgniłych). Selekcja bydła roboczego odbywała się właściwie nieustannie. Ludzie umierali, ludzi zabijano i zaraz następni zajmowali ich miejsce. Niemcy mogli sobie pozwolić na głodzenie i zabijanie. Nie bali się, że zabraknie siły roboczej, ciągle przybywały nowe transporty, najpierw z małych obozów, później z łódzkiego getta. Nawet z obozu zagłady, z Majdanka, przybył transport mężczyzn i kobiet.
Selekcja odbywała się w następujący sposób: ci, którzy decydują o tym, czy będziesz żył, stoją przy bramie, a więźniowie – po trzech w rzędzie – kilka metrów przed bramą. Każda trójka lekkim biegiem mija sędziów, ale nie za szybko. Sędziowie chcą dokładnie ocenić kondycję biegnącego. Jeden z Niemców dotyka szpicrutą skazanego, a inny wyciąga go szybko z szeregu. Tak, w strachu, z bijącym sercem trójki przebiegały przed sędziami.
Wiedziałem, że z nogą przywiązaną do buta, kulejąc, nie mam najmniejszych szans. Musiałem za wszelką cenę but włożyć. I włożyłem. Tylko strach, wola życia, determinacja, pozwoliły wcisnąć spuchniętą nogę w ciasny but. Ból był straszny! Obawiałem się, że zemdleję. Poprosiłem dwóch kolegów, by mnie podtrzymali. Kilka
metrów przed bramą szedłem już o własnych siłach. Gdy przyszła kolej na mnie, przebiegłem przepisową, krótką, trasę lekko, szybko, z gracją młodej sarenki. Nie czułem przy tym żadnego bólu, to był najpiękniejszy bieg w moim życiu!
Po drugiej stronie bramy zdążyłem wmieszać się w tłum i straciłem przytomność. Gdy się ocknąłem, stałem już na własnych nogach. Podpierało mnie dwóch więźniów. Kulejąc, dowlokłem się na mój Werk. Teraz trzeba było uwolnić nogę, zdjąć but. Wyczerpany do ostatnich granic, chciałem na początku rozciąć but nożem. Szybko zmieniłem zdanie. Zimą, w obozie, w jednym bucie? Z pomocą kolegów, w piekielnych bólach zdjąłem but. Z kawałka deski i drutu zmajstrowałem coś, co ambitnie nazwałem „sandałem”. Na szczęście, po jakimś czasie, opuchlizna zeszła i noga wyzdrowiała.
Tak zdobyłem nowy punkt w zabawie z aniołem śmierci.
W obozie baraków byliśmy tylko trzy miesiące. Powrót na Ekonomię był przygnębiający. Znów duża, przepełniona, cuchnąca sala i brud, znów szesnaście osób na pryczy. Tym razem nie znalazłem miejsca na górnym piętrze. Spałem na drugim piętrze, w ciemności i niewygodzie. Było ciężko, bardzo ciężko.W tej trudnej sytuacji ludzie szukali ucieczki od ponurego, szarego życia codziennego.
Nazwałem to po prostu pragnieniem kultury.
Na Ekonomii, w niedzielne wieczory, odbywały się przedstawienia zwane koncertami. Artyści stali w głównym przejściu, otoczeni publicznością. Przedstawiali, co umieli a nie było tego wiele – śpiew, dowcip, jakiś skecz. Gwiazdorem był Albert, młodzieniec, który – jak przypuszczam – przed wojną popisywał się na ulicach. Choć repertuar miał ograniczony i w każdą niedzielę powtarzał to samo, powodzenie miał ogromne. Profesjonalny artysta życzyłby sobie takich sukcesów. Witała i żegnała go burza oklasków. To był wyraz wdzięczności za rzadkie chwile zapomnienia.
Ekonomię zlikwidowano, więźniów umieszczono w obozie baraków i warunki mieszkaniowe poprawiły się. W baraku nasz „teatr” zmienił swój charakter. Przedstawienia były mniej spontaniczne, mniej „ludowe”. Organizowały się grupy artystów, którzy za występ kazali sobie płacić. Pieniędzy nie miałem, więc z innymi, mniej zamożnymi, słuchałem przedstawień na dworze, przez otwarte okno.
Mieliśmy w obozie prawdziwą gwiazdę – Gutkę. Gutka pisała wiersze. Często stawała na środku pokoju otoczona słuchaczami i deklamowała. Za swoje występy nigdy nie żądała pieniędzy. W jej poezji opisane było nasze codzienne obozowe życie, tęsknota za bliskimi, tęsknota za wolnością. Deklamowała o ptakach, o niebie, o gwiazdach. Nie wiem, czy jej wiersze były wybitną poezją, ale wtedy było to najmniej ważne. Ważne było to, że występy Gutki przyjmowano ze wzruszeniem i wdzięcznością.
Oddział produkujący granaty zlikwidowano. Przydzielono mnie na mniejszy oddział na którym pracowali Polacy, oprócz mnie, był tam tylko jeszcze jeden Żyd. Praca – monotonna i nudna. Polacy odnosili się do nas brutalnie i ordynarnie. Brygadier, młody chłopak, też nie należał do żydofilów.
W tym czasie wybuchła w obozie epidemia tyfusu. Dziesiątki ludzi znikało każdego dnia. Panowała atmosfera lęku, ludzie szukali jedni u drugich pociechy. Nawiązywały się przyjaźnie, do których w normalnych warunkach nigdy by nie doszło. Tu, w obozie, mówiono najczęściej o sprawach codziennych i społeczne różnice między ludźmi zacierały się. Wyjątek stanowiła oczywiście obozowa elita, dla której głód czy inne troski nie były problemem.
Zaprzyjaźniłem się z chłopcem, którego w Stopnicy prawie nie znałem. Spaliśmy teraz na tej samej pryczy. Wieczorami siedzieliśmy razem, jedząc naszą żałosną porcję chleba. Mój przyjaciel nazywał się Aszer, nazwiska nie pamiętam. Nagle Aszer dostał wysokiej gorączki. Przez dwa, trzy dni chodził z gorączką do pracy, ale tego ranka nie był już w stanie wstać z pryczy.
Nie pomagały moje nalegania, ani tłumaczenie, że ryzykuje życiem. Rozumiał, co mu grozi, mówił do mnie: „Josek, nie mogę się utrzymać na nogach, przewracam się”. Przyniosłem mu butelkę zimnej wody i zostawiłem leżącego na pryczy. Kiedy wieczorem wróciłem do obozu, Aszera nie było. Poszedłem szukać go w tak zwanym „szpitalu”. Zapytałem o niego. Tak, był, ale Niemcy zabrali wszystkich chorych. Straciłem przyjaciela.
Pewnego dnia i ja poczułem gorączkę. Przestraszyłem się, że i mnie dopadł tyfus. Nawet na myśl mi nie przyszło, by pójść do szpitala. W tym czasie oznaczało to wyrok śmierci. Chodziłem do pracy mimo gorączki i straszliwego wyczerpania. Przy różnych okazjach opowiadam, jak polski brygadzista uratował mnie od pewnej śmierci. Wersja była taka: brygadzista podszedł do mnie i patrząc mi w oczy powiedział: „Masz tyfus”. Opadł mnie strach, zaprzeczyłem. On na to: „Studiowałem przed wojną medycynę i znam się na rzeczy”.
Zaprowadził mnie do ciemnego pokoju, którego podłoga pokryta była miękkim, ciepłym piaskiem, położył dwie deski i przyniósł butelkę zimnej wody. Odtąd dobry anioł przynosił mi biały chleb, mleko i na miejscu przyrządzał z tych produktów ciepłą, słodką papkę. Przed końcem zmiany dawał mi znak i przyłączałem się do wracających z pracy. Przechowywał mnie aż do wyzdrowienia. I tak polski anioł uratował mi życie.
Kilka lat temu, gdy przypominałem sobie całą sytuację, coś mi się nie zgadzało. Doszedłem do wniosku, że taki przebieg zdarzeń mógł się narodzić tylko w mojej wyobraźni. Jak to się po żydowsku mówi: „Niszt gesztojgen un niszt geflojgen” (co oznacza, że ani się nie wspiąłem, ani nie podfrunąłem, a tylko tak mi się zdawało).
Obraz stopniowo się rozjaśniał. Prawda była taka, że brygadzista rzeczywiście podszedł do mnie, stwierdził, że mam tyfus. Prawda, że zaprzeczyłem, a on wspomniał o medycznych studiach. Dotąd wszystko się zgadza. Rzeczywistość była jednak inna. Gorączkując, szedłem do pracy, o „ciemnym pokoju” w szopie wiedziałem sam i zaniosłem tam dwie deski. Gdy szedłem do pracy, zabierałem z sobą butelkę wody. Z pracy wykradałem się do szopy. Leżałem, gorączkując przez cały dzień. Widać miałem w głowie zegar biologiczny, bo kilka minut przed szóstą budziłem się z półsnu, wykradałem z szopy i przyłączałem do wracających z pracy. Teraz obraz jest jasny. Jasne jest też, że gdyby moja nieobecność trwała trochę dłużej, brygadzista zameldowałby o tym i byłby to mój koniec. Nie zameldował. Może moich sprytnych manewrów nie zauważył, a może nie chciał ich widzieć? Kto wie.
Przeważnie, a szczególnie w okresie, gdy panowały epidemie tyfusu i dyzenterii, chorzy byli likwidowani. Później zdarzały się okresy, że chorym darowano życie. Od czego to zależało? Pojęcia nie mam.
Po chorobie byłem blady i słaby i z trudem trzymałem się na nogach. W Granatenpresserei robiono „przebierkę”. Najwyraźniej zapisywali wymizerowanych i słabych. Wieczorem zawiadomiono mnie, że rano nie idę do pracy, mam się zgłosić do biura na terenie fabryki. Szedłem tam pełen najgorszych przeczuć, tym bardziej że do biura człapali wraz ze mną więźniowie bladzi i chudzi, jak ja. To nie mógł być przypadek.
Stanął przed nami Niemiec i oświadczył: „Jesteście osłabieni i nie możecie ciężko pracować, dlatego posyłamy was do zajęć w ogrodzie, do lżejszej pracy na świeżym powietrzu. Dostaniecie też dodatkowe jedzenie.” Było to zbyt piękne, by mogło być prawdziwe. Szepnąłem sąsiadowi, że – jak znam życie – chudych tu nie karmią, ale zakopują w ziemi. Przytaknął: „Spieprzajmy” – powiedziałem. Oddaliliśmy się o kilka metrów. I co dalej? Dokąd teraz? Wiedziałem, że nie ma wyjścia. Wróciliśmy do grupy. Zaprowadzono nas do obozu.
Tego dnia rozpoczął się nowy okres w moim życiu, jeden z najtrudniejszych, najbardziej przygnębiających. Stałem na podwórku Ekonomii przez czas, który wydał mi się wiecznością. Znałem obozową rzeczywistość. Wiedziałem, że życie ludzi z taką kondycją jak moja, wisi na włosku. Albert nakazał nam zabrać nasze rzeczy. W małym plecaku miałem parę spodni, trochę bielizny i dwie koszule. Pozostałą odzież dawno już, za grosze, sprzedałem. To, że kazano nam zabrać rzeczy, dodawało otuchy. Przeznaczonych na rozwałkę brano tak jak stali, bez rzeczy.
Wyprosiliśmy u Alberta, by zdradził dokąd idziemy. Ugiął się i powiedział: „Idziecie do pracy na Werk C.”. Zgadzało się, bo egzekucje przeważnie tam miały miejsce, ale że „do pracy” trudno było uwierzyć. Dotąd nie słyszałem, by słabych przenoszono z jednego miejsca pracy na drugie, raczej wprost na tamten świat.
Albert znał Rachel, poprosiłem, by zawiadomił ją gdzie jestem. Wierzyłem, że Albert nie zawiedzie i powie jej.
Komendantem obozu był wysoki rangą oficer SS. Nazywał się Üfling. Miał on wrodzone czy wyuczone zamiłowanie do zabijania ludzi. Najczęściej przed wieczorem schodził na podwórze. O tej porze najwięcej więźniów zapełniało plac. Üfling podchodził z tyłu do przypadkowo wybranej ofiary, przykładał z tyłu głowy rewolwer i naciskał spust. Widocznie widok rozpryskującego się mózgu dawał mu satysfakcję, przyjemność, może nawet orgazm – kto wie? Słyszano o takich przypadkach. Ale mogła to być tylko zabawa i radość myśliwego, że trafił mu się do zabicia duży zwierz.
Ustawieni trójkami opuszczaliśmy Ekonomię. Było nas dwudziestu dwóch, przeznaczonych na Werk C. Siedem rzędów po trzech i jeden więzień na końcu szeregu. Üfling, który stał przy bramie, zwrócił się do niego: „Psujesz szyk. Odwróć się!”. I z obojętną twarzą, jednym strzałem rozłupał mu czaszkę.
Szedłem do Werku C pół żywy, pełen czarnych myśli. Szedłem tak trzy, może cztery kilometry. Werk C bardzo różnił się od Werku A. Ekonomia na Werku A była wielkim budynkiem w środku dużego podwórka. Podwórko ze wszystkich stron otoczone było podwójnym płotem z kolczastego drutu. Nie było tam drzew ani zieleni, podwórko było gładkie i pełne światła. Natomiast na Werku C, baraki stały w zagajniku. Wysokie drzewa rzucały cień.
Obóz wyglądał ponuro, grobowo, przygnębiająco. Jedynym pocieszeniem, jedyną jasną myślą było to, że będę teraz blisko Luby, blisko kobiety, która kocham. Moje uczucia nie zmieniły się.
Odnalazłem Lubę. Mieszkała razem z siostrą Sarą. Przyjęcie nie było entuzjastyczne, może nawet całkiem chłodne, ale w tej chwili nie zdawałem sobie z tego sprawy. Sara gotowała jaglaną kaszę i poczęstowała mnie. Podała mały garnuszek, a w nim – kilka łyżeczek kaszy. Przyjąłem poczęstunek z wdzięcznością. Posiedziałem z nimi kilka minut i opuściłem barak.
Pierwszej nocy spałem na podłodze. Żadna zmiana – jaka różnica podłoga czy deski pryczy? Na ranny apel stawiłem się z plecakiem. „A to co?” zapytał policjant. „Nie mam przydzielonego miejsca” – wyjaśniłem. „Zostaw plecak na podłodze!” – rozkazał. Zostawiłem i poszedłem do pracy. Kiedy wieczorem wróciłem do baraku – plecaka nie było. Ktoś zechciał uwolnić mnie od ciężaru. W plecaku wprawdzie dużo nie miałem, ale teraz nie miałem już nic.
Następnego wieczoru znów zaszedłem do baraku Luby i kolejnego dnia też. Coraz bardziej czułem, że nie jestem gościem mile widzianym. Ze strony Sary niechęć była wyraźna, a u Luby wyczuwałem zmieszanie. Dobrze pamiętała, co było między nami, ale może właśnie dlatego moja obecność budziła jej zakłopotanie? Przestałem się łudzić i przestałem odwiedzać Lubę. Poczułem się przybity i samotny, nie miałem tu nikogo bliskiego, nikogo, z kim mógłbym zamienić choćby kilka słów. Czasem na porannym apelu spotykałem Abrahama, brata Luby. Często uskarżał się na Sarę, że zagarnęła wszystko, co przywieźli z domu, a jego traktuje jak powietrze.
Jednak pewnego wieczoru uczucie samotności wzięło górę nad ambicją – znów zaszedłem do Luby. Leżała na pryczy, usiadłem u jej boku. Luba, nie patrząc na mnie, mówi: „Boli mnie głowa. Zejdź z łóżka.” Widziałem na jej twarzy niechęć, wstręt. Przyszło mi do głowy, że się mną po prostu brzydzi. Właściwie, nic dziwnego: byłem zaniedbany – w podartej odzieży, może nawet śmierdziałem od brudu i potu, a sam tego nie czułem? Wstałem, opuściłem barak i przyrzekłem sobie: „To był ostatni raz. Mężczyzna musi mieć swój honor”.
Lubę spotkałem po wojnie w Łodzi. Była zamężna. Wyszła za sympatycznego młodzieńca, z którym przebywałem w obozie w Niemczech. Gdy zostałem sam z Lubą, nawet słówkiem nie wspomniałem o miłych chwilach z naszej przeszłości. Co było – przeminęło. Każde z nas poszło własną drogą. Kropka.
Spotkałem się z Lubą i jej siostrą jeszcze dwadzieścia lat później, dziękowałem za garstkę kaszy podarowaną mi na Werku C. Nie tylko nie wspomniałem o tym, jak mnie poniżyła, ale w tamtej chwili sam o tym nie pamiętałem. Luba mieszka w Ameryce, od czasu do czasu przysyła list, a na Rosz Haszana – życzenia noworoczne. Od czasu do czasu telefonujemy do siebie. To jest wszystko, co zostało z naszej przeszłości.
Wracam wspomnieniem na Werk C. Przez tydzień pracowałem na tym samym oddziale, co Luba. Praca była lekka, w ogrzewanej sali, bez krzyków, wyzwisk i bicia – raj w porównaniu z transportem, w którym harowałem. Brygadier odnosił się do mnie bardzo łaskawie, nie mam pojęcia z jakiego powodu. W ciągu tygodnia kilka razy oddawał mi swoją zupę. Pewnego razu wykradłem się z miejsca pracy i poszedłem na oddział Luby; miałem nadzieję, że spotkam brygadiera i da mi trochę zupy.
Po drodze podszedł do mnie Niemiec i zapytał: „Dokąd?” „Ktoś przyrzekł mi dać trochę zupy – odparłem. Wtedy krzyknął: „Ja dam ci zupy!” – i rąbnął mnie w głowę prętem, który trzymał w ręku. Straciłem przytomność. Gdy przyszedłem do siebie, leżałem w kału- ży krwi. Powlokłem się na oddział, szukając pomocy. Brygadier dał mi jakąś brudną szmatę i posłał do obozu.
Sanitarka była zamknięta. Poszedłem do umywalni, podstawiłem zalaną krwią, poharataną głowę pod kran. Do miski lała się ciecz podobna do czerwonego barszczu. Przez kilka minut przyciskałem zakrwawioną czapkę do głowy. Wyżymałem ją i znów przyciskałem. Tak przez dłuższy czas tamowałem krwotok. Do umywalni weszła Sara, siostra Luby. Do dziś nie wiem dlaczego, może z rozpaczy, podszedłem i powiedziałem: „Zobacz, co mi zrobili”. Sara nie zareagowała ani gestem ani słowem. „Zimna dupa” – pomyślałem z goryczą. Dopiero pod wieczór otworzyli ambulatorium. Sanitariusz ogolił mnie i opatrzył. Do dziś mam na głowie dwie głębokie szramy.
Wspomniałem już, jak bardzo byłem w tym czasie samotny. Pracowałem z chłopcem, który razem ze mną przybył na Werk C, zaprzyjaźniliśmy się. Podczas przerw obiadowych siedzieliśmy razem, jedząc wodnistą zupę. Pewnego dnia mój przyjaciel zachorował. Był tak osłabiony, że nie był w stanie iść do pracy. Wzięto go do miejsca zwanego szpitalem. Był to cuchnący barak. Chorzy leżeli na podłodze usłanej śmierdzącą słomą.
Odwiedzałem go co wieczór. Taki był słaby i wycieńczony, że nie potrafił nic przełknąć. Nawet zupy. Przestał jeść, nie mógł mówić, nawet ręki nie był w stanie podnieść. Stałem tam w milczeniu kilka minut. Co można powiedzieć człowiekowi, który umiera? I ja i on wiedzieliśmy, że kona. Następnego wieczoru przyszedłem, mojego kolegi już nie było. Nie wiem, czy zmarł śmiercią naturalną – z powodu głodu i wyczerpania, czy też został uśmiercony, jak tysiące innych. Dziś już nawet nie pamiętam jego imienia, pamiętam tylko, że pochodził z Włocławka. Tak żegnałem kolejnych przyjaciół.
Na Werku C było miejsce, zwane strzelnicą. Wysoka betonowa ściana – tam Niemcy sprawdzali amunicję i tam też rozstrzeliwali Żydów. Zauważono zamknięty samochód. Wóz jeździł godzinami trasą kończącą się w miejscu, w którym grzebano trupy. Rozeszła się pogłoska, że w szarym wozie ludzi uśmierca się gazem. Pogłoskę przyjęto sceptycznie, bo na co im wóz i gazy, kiedy Żyda można zabić jedną kulą?
Wkrótce pogłoska okazała się prawdą. Szary wóz był tylko początkiem praktyk, które usprawniały zabijanie. W obozach zagłady miejsce samochodów zajęły komory gazowe i krematoria. W Skarżysku nie było komór gazowych i krematoriów. Niemcy poprzestawali na rozstrzeliwaniu i masowych grobach. To wystarczyło, żeby uśmiercić tysiące ludzi.
Nie pamiętam, kiedy zaczęła mi w głowie kiełkować myśl o ucieczce. Nie pamiętam też, ile tygodni spędziłem na Werku C, może sześć, może siedem. Straciłem rachubę czasu. Spośród dwudziestu heftlingów sprowadzonych z Werku A, żyło już tylko siedmiu. Czułem, że się wykańczam. Ten okres spędzony na Werku C był jednym z najcięższych okresów w moim życiu, nie tylko przez trudne warunki i morderczą pracę, ale też przez całkowitą samotność.
Po śmierci kolegi z Włocławka, już nie szukałem towarzystwa. Z ludźmi, z którymi pracowałem, nie nawiązałem koleżeńskich kontaktów. Nie szukałem też znajomych ze Stopnicy, wstydziłem się mego żałosnego stanu i wyglądu. Bez wątpienia, cios który mi zadała Luba wpłynął na zły nastrój. Byłem zrezygnowany i przybity.
Pracowałem przy ładowaniu pocisków do wagonu. Na oddziałach zmiana miała dwanaście godzin. Na moim kończyła się, gdy ostatni pocisk był w wagonie. Pracowałem po szesnaście, siedemnaście godzin przez siedem dni w tygodniu. Wolnych niedziel tu nie było. Jedynym plusem było to, że nie miałem nocnych zmian.
Pewnego dnia zasłabłem przy pracy. Poczułem, że za chwilę zemdleję. Znalazłem jakiś kąt i usiadłem na podłodze. Nagle, jakby wyrósł spod ziemi, stanął przede mną doktor Ross. Ross był oficerem SA, facet niskiego wzrostu, chudy, wąska twarz, duże okrągłe okulary. Jego głowa przypominała głowę węża. Dr Ross miał upodobania dokładnie takie, jak Üfling – kochał strzelać do ludzi. Chodził po Werku i gdy mu się zachciało, strzelał i zabijał. Siedziałem na podłodze, przede mną stał kat, u jego boku brygadzista. Znów poczułem, jak otacza mnie, niczym chmura dymu, gęsta mgła.
Nagle zobaczyłem siebie jak klęczę i rękami czyszczę podłogę. „Co robisz?” – zasyczał wąż. „Czyszczę podłogę.” Przez szarą mgłę widziałem w ręce Rossa rewolwer. Jak zahipnotyzowany wpatrywałem się w skierowaną na mnie lufę. Nie czułem strachu, tak jak by to nie do mnie mierzono z broni. Jak opisać to uczucie? Tylko ten, komu mierzono w głowę z pistoletu potrafiłby zrozumieć.
Skamieniały, wpatrywałem się w otwór lufy i obojętnie czekałem na strzał. Nagle dostrzegłem, że brygadzista dotyka ramienia Rossa, usłyszałem jak mówi: „To mój najlepszy robotnik na oddziale, daruj mu życie”. Wąż opuścił rękę, spojrzał na mnie i kopnął mnie w brzuch. Upadłem na plecy. Kilka minut później usłyszałem strzał. Oto, co się stało: kiedy Ross opuszczał oddział, na dworze stała młoda kobieta i piła wodę z kranu, Ross strzelił do niej i ją zabił. Żądza krwi została zaspokojona.
Kilkakrotnie naliczałem sobie punkty, gdy udawało mi się uniknąć śmierci. Potem przestałem liczyć – było ich za dużo.
Na Werku C nie mieliśmy łaźni. Tych, co się chcieli kąpać, prowadzono na Werk A, przeważnie w niedzielę. Ja pracowałem w niedzielę, więc kiedy szedłem się kąpać, traciłem obiadową zupę. Pewnie dlatego nie każdej niedzieli odwiedzałem łaźnię. Bielizny na zmianę nie było, więc wszy na koszuli witały mnie, nawet gdy wracałem do nich wykąpany.
Żyła w Stopnicy rodzina Wagnerów. Trzech braci poszło do Skarżyska. Dwóch z nich było na Werku A, najmłodszy, Naftule – na Werku C. Najstarszy z braci, Mojsze, był kutym na cztery nogi cwaniakiem. Już na drugi dzień w obozie, zanim ja wiedziałem, gdzie się wyszczać, Mojsze był już całym macherem w elektrowni. Oczywiście nie pracował. Mojsze był urodzonym kupcem, a warunki do robienia interesów nie były złe. W elektrowni pracowało wielu Polaków. Mojsze w pełni wykorzystywał sytuację i handlował z nimi. Zarabiał i przekupywał odpowiednich Niemców. Zapewniało mu to wygodne życie.
Pewnej niedzieli poszedłem się kąpać razem z jego byłym szwagrem. Mojsze dał nam pełen garnek gęstej zupy pełnej mięsa, nazywaną ją: „zupa polska”, (bo Polakom gotowano lepszą). Niestety nie dla nas był ten luksus – mieliśmy ją zanieść na Werk C, dla brata Mojszego. I tak dwóch wygłodzonych wędruje cztery kilometry z dużym garnkiem gęstej zupy w rękach. Mają problem: jeść, czy nie jeść. Z jednej strony sumienie, z drugiej – pusty żołądek.
W końcu, jak zwykle, pusty żołądek zwyciężył. Na początku z pewnym wahaniem, później z pełną energią zaczęliśmy opróżniać garnek. Ja łyżkę zupy, on łyżkę zupy i tak po drodze zjedliśmy prawie wszystko. Naftule dostał garnek niemal pusty – tylko na dnie resztka zupy i drobne kości. Nie powiedział ani słowa. Chyba zrozumiał, że na posłańców, którzy mają przenosić jedzenie, nie wybiera się wygłodzonych do bólu więźniów.
Myśl o ucieczce nie opuszczała mnie. Postanowiłem wrócić na Werk A, do „raju” na Ekonomii. Była to największa głupota, jaka mogło mi przyjść do głowy. Gdybym wiedział, co mnie czeka, prawdopodobnie, mimo wszystko, siedziałbym spokojnie na dupie. Nie pamiętam, czy już z zamiarem przenosin poszedłem tej niedzieli do łaźni. Prosiłem kogoś, by zawezwał Rachel – pracowała na wartowni. Prawdopodobnie działałem pod wpływem impulsu. Być może chciałem być razem z kimś kochanym. Rachel była jedyną bliską duszą, która mi została na świecie.
Powiedziałem jej, że chcę być na Werku A. Zapytałem, czy póki sprawy się nie ułożą będzie mogła mi trochę pomóc. Co i jak miało się ułożyć, zupełnie nie wiedziałem, żadnego wyraźnego planu nie miałem. Rezultat decyzji – nie do przewidzenia. Sytuacja była taka:
Na Werku C mnie nie ma – jestem dezerterem. Na Werku A też mnie nie ma, bo nie zameldowałem się i nie mam przydzielonego miejsca pracy. To znaczy, że nie dostaję też przydziału chleba ani zupy. W dodatku, gdybym został odkryty, oznaczałoby to śmierć.
Rachel przyrzekła, że mi pomoże. Gdyby wspomniała o niebezpieczeństwie lub choć się skrzywiła, być może zrezygnowałbym z kretyńskiego pomysłu. Opuścić grupę było łatwo. Nie pilnowano nas, bo i po co? Dokąd mielibyśmy uciekać? Wariatów takich jak ja, nie było wielu. Schowałem się w jakiejś szopie. Z daleka słyszałem policjantów liczących ludzi. Wiedzieli, że brak jednego więźnia, ale nie wiedzieli kogo. Mogli zawiadomić wartownię i dokładnie przeszukać teren, wtedy by mnie znaleźli, ale zrezygnowali. Kolumna ruszyła.
Nagle zapanowała w uszach dzwoniąca cisza, obleciał mnie strach. Po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z sytuacji, w jaką się wkopałem, ale powrotu nie było. Co dalej? W niedzielę pracowały pojedyncze małe grupy. Wczesnym wieczorem jedna taka grupa wracała do Ekonomii. Wmieszałem się między nich. Znów ruch i tumult przepełnionego budynku. A ja między setkami ludźmi stoję sam. Nie wiem, co robić. Nie wiem, do kogo się zwrócić.
Wtedy stanęła mi na drodze Edzia, miła dziewczynka, którą znałem ze Stopnicy. Choć nie byliśmy w koleżeńskich stosunkach, Edzi szybko wyznałem prawdę, poprosiłem, by wezwała Rachel. Róźka przyszła, prawdopodobnie była zaskoczona, pewnie myślała, że mówiąc o ucieczce, tylko fantazjuję. Ale dobrze się stało, że przyszła, że wiedziała już gdzie jestem.
I tak, w ten niedzielny wieczór rozpoczął się kolejny rozdział w moim życiu. Mówiłem wcześniej, że okres na Werku C był najgorszy ze wszystkich. Tam byłem załamany, przybity i wycieńczony fizycznie, ale miałem swoje dwieście gramów chleba i zupę. Natomiast w nowej sytuacji nie tylko nie miałem co jeść, ale groziła mi śmierć za dezercję. W dzień nie mogłem przebywać w obozie. Były apele i z pewnością by mnie nakryto. Jedynym wyjściem była wędrówka z Ekonomii do fabryki i z powrotem. Każdego ranka wtapiałem się w tłum idących do pracy, a każdego wieczora – w tłum wracających do obozu.
Na Werku też było niełatwo. Wałęsać się po fabryce przez cały dzień nie mogłem. Każdy musiał być na swoim oddziale, tylko kilka grup mogło się swobodniej poruszać. W pewnej odległości od budynków stały magazyny. Znalazłem magazyn szamotowych cegieł. Drewniana szopa nie była zamknięta, bo kto i po co kradłby cegły? Zbudowałem norę, od zewnątrz niewidoczną. Tam przesiadywałem długie godziny. Przed wieczorem, gdy słyszałem tumult i głosy więźniów, wykradałem się i przyłączałem do jednej z wracających grup. Kolumna szła według oddziałów, więźniów liczono przy wyjściu z fabryki i przy bramie obozu, ale liczenie nie było zbyt dokładne.
Policjanci znali swoich podwładnych i stale mnie wyganiali z szeregów. Wędrowałem od szeregu do szeregu, nieraz dostawałem kopniaka w dupę, ale jakoś udawało się przedostać z jednej strony na drugą. Dwa razy dziennie moje życie wisiało na włosku. Głód cierpiałem straszny. Godziny spędzane między cegłami przesypiałem półprzytomny. Byłem dosłownie na wykończeniu. Często przez dwa, trzy dni pod rząd nie miałem nic w ustach. Rachel dawała mi od czasu do czasu jakieś okruchy. Sama też za dużo nie miała.
Pomagał też trochę kolega Rachel, Stasiek Frajdenreich – „Vorarbeiter” na tartaku. Od czasu do czasu, gdy rozdzielał zupę swoim ludziom, czatowałem z daleka, a on wołał mnie i dawał porcję. Stasiek należał do elity obozowej, swoją zupę oddawał pracującym na tartaku, a tu zjawia się obcy gość i zabiera im zupę. Patrzyli na mnie z wyrzutem, niechęcią. Nie co dzień dostawałem zupę. Gdy Staszek ją rozdzielał, starałem się nie podchodzić zbyt blisko i nie zawsze mnie widział. To, czy zupę da, zależało też trochę od jego humoru. Przyjmowałem, co mi dawał z niewysłowioną wdzięcznością. Nigdy nie zapomnę jego dobroci. Nic mi nie był winien, ludzie bliżsi mi od niego nie kiwnęli palcem, by pomóc.
Pięćdziesiąt lat później przypomniałem sobie, że nigdy nie podziękowałem Staśkowi. Wiedziałem, że się uratował i mieszka w Stanach. Wyszukałem jego adres i przez telefon przeprosiłem, że dziękuje mu tak późno. Oczywiście wymienialiśmy wrażenia i wspomnienia. Powiedział: „Skarżysko nie było złym obozem”. Ja na to: „Stasiek, byliśmy w tym samym obozie, ale moje Skarżysko było całkiem inne niż twoje”.
W czasie mojej dezercji nie kontaktowałem się z kolegami ze Stopnicy. Nawet z Szyronem. Starałem się, by jak najmniej ludzi wiedziało o mojej zwariowanej poniewierce. A nuż wiadomość dojdzie do niepowołanych uszu? Czas mijał w bezustannym strachu i napięciu. Byłem głodny do bólu, a do tego i nie miałem nawet stałego miejsca na pryczy. Jak widziałem wolne miejsce, kładłem się spać, oczywiście w ubraniu, nic innego nie miałem.
Pewnego dnia, w tłumie idących do pracy, spotkałem Szyrona. Nie widzieliśmy się od dłuższego czasu. Opowiedziałem przyjacielowi o tym, co zrobiłem. Tłumaczenia były zbędne. Każdy z łatwością rozumiałby moją sytuację. Szyron wyjął z kieszeni małą paczuszkę, a w niej pół dziennej racji chleba posmarowanego cienko marmoladą. Wiedziałem, że to jego dzienna porcja. Bez wahania i skrupułów wziąłem podarowany chleb. Ludzie w życiu dostają prezenty większej, czy mniejszej wartości, ale kto może ocenić wartość kromki chleba odjętej sobie od ust i podarowanej konającemu z głodu? Nigdy nie zapomnę gestu przyjaciela. Szyron i jego żona Małka, także przy innych okazjach pomagali mi w potrzebie. Mają w moim sercu na zawsze ciepły kąt.
Edzia ze Stopnicy, wątła dziewczynka, zachorowała na tyfus. Dzięki opiece Dory, jej siostry, udało się Edzi przeleżeć w pokoju i nie pójść do tak zwanego „szpitala”, którego chorzy unikali jak ognia. Edzia mieszkała w tym samym pokoju, co Rachel. Nie miała już gorączki, ale była blada i słaba. Mówiła, że rodzice przysłali jej z warszawskiego getta paczkę z żywnością. (W jaki sposób paczka dotarła − nie mam pojęcia). Wiadomo, że warszawskie getto też rajem nie było.
Powiedziała do mnie Edzia: „Josek, otwórz walizkę, jest w niej chleb, ukrój sobie kromkę i posmaruj marmoladą” Niełatwo wygłodzonemu kroić dla siebie kromkę chleba. Może będzie za gruba? Nie wypada, bo przecież Edzia chora i też głodna. Poprosiłem, by sama mi dała tyle, ile uważa. „Jestem za słaba, nie mam sił –
powiedziała. Ukroiłem cienką kromkę, a ona: „Josek, weź grubszą.”
Pamiętam jej gest po dziś dzień i nigdy nie zapomnę. Edzia mieszka w Paryżu i kontakt między nami jest luźny – na Nowy Rok kartka z życzeniami, od czasu do czasu list albo telefon. Spotkaliśmy się kilka razy − Edzia była w Izraelu, a ja w Paryżu. Także dla Edzi na zawsze zachowałem ciepły kąt w moim sercu.
Jeszcze jedna sytuacja związana z podziałem chleba. Rachel dostała skądś niewielki bochenek. Przypadkowo byłem w jej pokoju, zaproponowała mi, bym podzielił chleb. Ja obstawałem przy tym, by to ona dała mi tyle, ile uważa, bo też nie jeden raz głodowała. Nawinął się Mojsze Wagner i Rachel poprosiła, by to on pokroił chleb. Mojsze podzielił bochenek na dwie nierówne części. Większą dał mnie, a mniejszą Racheli. Jego zdaniem mężczyźni powinni jeść więcej niż kobiety. Nie protestowałem, choć widziałem złość w oczach Róźki. Wiedziałem, że brzydko się zachowuję, ale byłem zbyt głodny, by zachować się lojalnie. Do dziś się tego wstydzę.
W części, w której piszę o dzieciństwie, wspominam, że z religią nie żyłem za pan brat. Już jako młody chłopiec, miałem wątpliwości. Na początku myśli miałem nieśmiałe, gdy dorosłem, wątpliwości narastały, pogłębiały się. Po prostu nie wierzyłem w Boga. Młodzieniec bez edukacji, a do tego ateista – zgroza!
W czas Wielkiego Mroku, jak nazywam tamte lata, zazdrościłem ludziom wierzącym. Często myślałem: „Oto człowiek, któremu jest wprawdzie ciężko, bo samotny i bezradny, ale wierzy w Boga. Ma się do kogo zwrócić, ma kogo błagać o litość, o pomoc. Wierzy, że jest Bóg w niebie, poda rękę, rozświetli ciemność…” Ja takiego adresu nie miałem, nie wierzyłem przedtem, nie wierzę teraz. Kto nie przeżył sytuacji, jakie ja przeżyłem, nie zrozumie, jak pomocna może być wiara w chwilach samotności i załamania.
Moją niewiarę tłumaczyłem sobie tak: „O ile jesteśmy narodem wybranym przez Boga, dlaczego nas nie chroni, dlaczego nas opuścił i rzuca psom na pożarcie? Niemieccy żołnierze mają na klamrach pasów wytłoczone: „Bóg z nami”. Jak może On być jednocześnie Bogiem mordercy i niewinnie zamordowanej ofiary? A więc zdradził. Mój Bóg zdradził. A może jest więcej aniżeli jeden Bóg? A może ten mój jest słaby i nie potrafi czy nie chce mnie chronić? Dlaczego więc mam mu służyć? O ile miałbym służyć, to bogu silnemu, na którego mogę liczyć w potrzebie. Gdzie go znajdę? Nie wiem. Zostanę więc na razie bez boga”. Być może szukałem tak usprawiedliwienia dla własnej bezbożności.
Mówię tyle o zwątpieniu i załamaniu, ale uczciwie muszę przyznać, że przez wszystkie moje „mroczne lata”, nigdy nie byłem w krańcowej desperacji. Było mi ciężko, bywałem bardzo przygnębiony, ale zawsze, wbrew rzeczywistości, wbrew logice, głęboko w sercu żyło przekonanie, że przetrwam koszmar. A może to właśnie nadzieja i uporczywa wiara w przeżycie były u mnie namiastką wiary w Boga, wiary do której przyznać się nie chciałem?
Nie pamiętam, jak długo trwała zabawa w kotka i myszkę. Codziennie przekradałem się na Werk i do obozu. Długie godziny spędzałem w magazynie cegieł. Żyłem okruchami chleba, resztkami jedzenia. Odczuwałem przejmujący strach, że zostanę złapany. Jedyna odzież jaką miałem na sobie była zniszczona, chodziłem w rozerwanych spodniach, podartej koszuli i dziurawych butach. Chudy, jak wiór, a do tego nie ostrzyżony, wyglądałem jak typowy „muzułman”.
Pewnego dnia zrozumiałem, że muszę coś zrobić, coś zmienić, bo inaczej zginę. Postanowiłem zwrócić się do żydowskiego komendanta, powiedzieć prawdę i poprosić go o pomoc. Tak zrobiłem. Wykorzystałem chwilę, gdy Albert był sam, podszedłem i opowiedziałem mu moją historię.
O ucieczce z Werku C, o ciągłym przekradaniu się, o wygłodzeniu. Powiedziałem, że to koniec, że dłużej tak nie wytrzymam. Widziałem na twarzy Alberta zdumienie. Trudno mu było uwierzyć, że przez cały ten czas udało mi się uniknąć wpadki. Wreszcie powiedział: „Jestem komendantem obozu, moim obowiązkiem jest oddać cię w ręce Niemców. Obaj wiemy, że dostałbyś kulkę w łeb. Nie, nie chcę mieć cię na sumieniu. Pomogę ci. Ale musisz przyrzec: jeśli cię złapią, nie wspomnisz ani słowem o naszej rozmowie. Jak zdradzisz – zginiemy obaj. Sam rozumiesz.”
Przyrzekłem i dalej prosiłem: „Pomóż mi”. On na to: „Dużo zrobić nie mogę. Dam ci odzież i jedzenie na drogę. To wszystko. W obozie zostać nie możesz. Uciekaj do lasu, tam są partyzanci, może pomogą”. Na koniec rzucił: „Życzę powodzenia. Od tej chwili nic o tobie nie wiem. Nie widziałem, nie słyszałem, nie rozmawialiśmy”.
Dostałem od Alberta bieliznę, spodnie, koszulę, ciepłe palto, skarpety, wysokie buty, no i cegłę chleba.
W obozie jedyną rzeczą, z która się więzień nie rozstawał, było naczynie – garnek, miska, czy też bardziej luksusowa menażka; czasem musiała wystarczać zwykła, blaszana puszka. Naczynie nosiło się na wszelki wypadek, bo gdzieś, nieoczekiwanie mogła się pojawić zupa. Ja miałem dużą puszkę od konserw; rączka zrobiona była z drutu i przywiązana sznurkiem do pasa. Przed ucieczką zorganizowałem sobie drugą puszkę. Rozpocząłem moja leśną awanturę w nowym ubraniu, z cegłą chleba, dwiema puszkami i sercem pełnym strachu.
Uciec z obozu nie było trudno, bo wiosną 1943 roku ucieczki już się nie zdarzały. Po prostu – nie było dokąd uciekać. Ryzyka bali się najodważniejsi. Wiedziałem, że małe grupy wracają do Ekonomii w nocy. Wieczorem zostałem w fabryce, w moim ceglanym magazynie. Gdy zapadła noc, skryłem się w krzakach blisko bramy. Zręcznie prześliznąłem się między powracającymi. Nie minęła chwila, a byłem poza bramą. Zaspany ukraiński wartownik, który eskortował grupę, nic nie zauważył.
Noc była ciemna, po bokach szosy ciągnęły się rowy. Upewniłem się, że wartownik nie patrzy i wskoczyłem do rowu. Wielu bezpiecznych kierunków ucieczki nie było. Wiedziałem, że w lewo iść nie należy, bo droga prowadzi wprost na stację kolejową. Skręciłem więc w prawo. Miałem nadzieję, że las jest blisko. Szosa była pusta, jednak szedłem poboczem, w razie niebezpieczeństwa, mogłem skoczyć i zniknąć w rowie.
Idąc tak, dotarłem do skrzyżowania szosy. Stąd szło się na Werk C. Na sam widok tego miejsca ogarniał mnie w lęk, ciarki przechodziły mi po grzbiecie. Nie łudziłem się, wiedziałem, że udaję się w nieznane. Przeszedłem kilka kilometrów. Wreszcie w oddali zamajaczył cień lasu. Jeszcze kilometr wędrówki i jestem w lesie. Zaszyłem się w krzakach i wyczerpany usnąłem.
Obudziłem się nad ranem wygłodzony. Szukałem jagód, borówek; było przed sezonem, niczego nie znalazłem. Postanowiłem, że dojdę do pobliskiej wsi i poproszę o pomoc. Jeśli coś wyda mi się podejrzane – biegiem ucieknę w głąb lasu. Bałem się, że chłopi oddadzą mnie w ręce Niemców, ale musiałem ryzykować, nie było wyjścia.
Szedłem przed siebie tak długo, aż zobaczyłem dużą wieś. Ludzi nie widziałem, ale dym unosił się z kominów. Wypatrzyłem jedną z większych chałup i zapukałem do drzwi.
Serce rozsadzało mi piersi, w gardle dusiło. Okropnie się bałem! Ogarnęło mnie znane mi uczucie, że stoję przed niewidzialną ścianą i tylko chmurę mgły mam przed oczami. Drzwi otworzył mi gospodarz. Mój wygląd mówił sam za siebie, nie miałem co wyjaśniać. Widziałem zmieszanie na jego twarzy, ja też czułem się nieswojo. Wreszcie przemówiłem: „Panie łaskawy, jestem Żydem, uciekłem z obozu. Błagam, pomóż mi!”
Z pewnym wahaniem pozwolił mi wejść do chałupy. Przy stole siedziały dwie kobiety. Obie patrzyły na mnie ze zdumieniem i przestrachem. Patrzyły tak, jakbym był duchem, czy przybyszem z innej planety. Gospodarz wskazał miejsce przy stole. Usiadłem. Jedna z kobiet podała mi kromkę chleba z serem i kubek ciepłego mleka. Siedziałem i jadłem. Nie podnosiłem oczu, wszyscy milczeli. Skończyłem jeść, gospodarz poczęstował papierosem. Później oświadczył stanowczo:„U mnie zostać nie możesz, niebezpieczeństwo dla nas za duże. Uciekaj i więcej tu nie wracaj.”
Wiedziałem o partyzantach. Prawdę mówiąc, bałem się polskich wybawicieli nie mniej niż Niemców. Mimo to, przyrzekając chłopu, że więcej nie przyjdę, wspomniałem o partyzantach: „Panie – mówiłem – podobno w tych lasach są partyzanci. Chciałbym się do nich przyłączyć.” On na to: „Wiem, dobrze wiem, gdzie są partyzanci. Jeszcze dziś i ty się dowiesz. Dam ci znać”.
Zaniepokoiła mnie przesadna gotowość pomocy i entuzjazm chłopa, ale wyjścia nie było. Zaprowadził mnie do stodoły i kazał czekać aż tu wróci. Zbudowałem w słomie norę – kryjówkę. Mimo wyczerpania, niepokój nie opuszczał mnie ani na chwilę. Nie mogłem zasnąć. Przed wieczorem chłop przyniósł jedzenie. Powiedział, że dał znać partyzantom. W nocy przyjdą i zabiorą mnie do lasu. Nagle coś mi się w jego głosie nie spodobało i stałem się podejrzliwy.
Przez długie godziny, w stodole, przez szpary w ścianach obserwowałem podwórze. Widziałem chlew, oborę i stajnię, a nad nią strych. Postanowiłem zmienić kryjówkę. Opuściłem stodołę i po drabinie wlazłem na strych. Rękami rozgarnąłem siano tak, że wkrótce miałem nową norę, nową kryjówkę. Położyłem się w pachnącym sianie i usnąłem. Jak długo spałem, nie wiem. Obudziły mnie głosy, zobaczyłem sylwetki mężczyzn. Po głosie poznałem gospodarza. Trzymał w ręku latarnię. Przy nim majaczyły dwa wysokie cienie.
Zdawało mi się, że widzę karabiny. Pewności nie miałem, może lęk rysował je w mojej wyobraźni. Mężczyźni wyszli ze stodoły. Usłyszałem, jak gospodarz mówi ze złością: „Żydziak skurwysyn leżał w stodole. Widać już uciekł.” „Żydziak” a na dodatek „skurwysyn” nie spodobał mi się. Siedziałem cicho, nieruchomo, by nie zdradzić mojej obecności. Postanowiłem wrócić do lasu, gdy tylko będzie bezpiecznie.
Kilka lat później dowiedziałem się, że partyzanci w tej okolicy, także po wojnie, zapisali na swoje konto niejedno żydowskie życie. Działały tu oddziały Narodowych Sił Zbrojnych, skrajnie nacjonalistyczne. Tym razem przeczucie mnie nie zawiodło. Gdybym poszedł z nimi, pewnie nie opowiadałbym swojej historii, ale od dawna gnił gdzieś w zielonych polskich lasach.
Chłop wszedł do chałupy. Czekałem cierpliwie aż wszystkie światła w oknach pogasną, zlazłem ze strychu i przez pole uciekłem w głąb lasu. Znalazłem gęste krzaki i tam się ukryłem. Rozważałem swoją sytuację. Uciekłem z obozu, gdzie widoki na przeżycie były niewielkie, a teraz albo zdechnę z głodu, albo mnie złapią Niemcy, czy partyzanci – zagrożenie czułem jednakowe. Walczyłem ze sobą – powrót do obozu wydawał mi się samobójstwem. I tu, i tam czekała śmierć…
Na razie zwlekałem z decyzją. Jeszcze tej samej nocy znalazłem ścieżkę prowadzącą w nieznanym kierunku. Szedłem przed siebie przez kilka godzin. Nad ranem zobaczyłem w oddali wieś. W oknach świateł nie widziałem, także dym nie unosił się z kominów. Wieśniacy jeszcze spali. Zbliżyłem się do pierwszych chałup. Nie pomyślałem o psach. W polskich wsiach przy każdym domu warował pies. Gdy przychodził obcy, psy szczekały tak głośno że budzili się gospodarze. W moich planach psów pod uwagę nie brałem. I stało się coś dziwnego, coś niezrozumiałego – żaden pies na mnie nie zaszczekał! Ani pierwszej nocy, ani w ciągu następnych. Do dziś nie wiem, jak to wytłumaczyć.
Znalazłem sposób na odżywianie się. Szukałem chlewów – wiedziałem, że kartofle dla świń zmieszane są z otrębami. Choć świnie mało zostawiały dla głodnego Żyda, zawsze coś udało się wrzucić do puszki. Druga puszka, którą miałem z sobą, służyła jako zbiornik wody. W Polskich wsiach spuszcza się do studni głębinowej wiadro na łańcuchu. Bałem się brzęku łańcucha, więc czerpałem puszką resztki wody z wiadra. By zebrać dość wody, chodziłem do kilku studzien. Z tym skarbem wracałem do lasu.
Nocne wędrowanie między lasem i wsią trwało nieraz godzinami. Rozsądek mówił mi, żebym nie odwiedzał co noc tej samej wsi, choć tak było łatwiej. Starałem się zmieniać kierunek, ale błądziłem i w końcu wracałem w to samo miejsce. W nocy wszystkie koty są czarne, a wszystkie wsie podobne.
Porządek dzienny był ustalony. Od rana spałem w krzakach. Pod wieczór, z ukrycia, badałem teren. Czekałem, aż we wsi zgasną wszystkie światła, chwilę później wychodziłem. Bałem się okropnie! Nie wiedziałem, kogo bardziej – chłopów, że wydadzą mnie Niemcom, czy partyzantów.
Człowiek jest zwierzęciem osiadłym. Choć nie było to rozsądne, przywiązywałem się do miejsc. Spędziłem raz kilka dni na tym samym drzewie. Drzewo było rozłożyste, miało grube gałęzie i gęste liście. Kiedy kładłem się na gałęziach, z dołu byłem niewidoczny. Postanowiłem, że to drzewo będzie Moim Domem. Po różnych znakach rozpoznawałem drogę i ze wszystkich kierunków odnajdywałem Moje Drzewo.
Starałem się nie stracić rachuby czasu i co dzień chowałem kawałek gałązki w mankietach spodni – taki był mój kalendarz. Gdy uciekłem do lasu, już byłem słaby. Po kilku dniach poczułem, że siły mnie opuszczają. Chodzenie stawało się coraz trudniejsze. Powłóczyłem nogami. Na dodatek mocno dokuczała samotność. Tęskniłem za ludzkim głosem. Opowiadałem sam sobie historie z książek i filmów. Nawet cichutko, jak ptaszek, śpiewałem. W myślach prowadziłem rozmowy z rodzicami, z innymi członkami rodziny, z kolegami – z ludźmi, których straciłem i za którymi tęskniłem. Kilka razu przyłapałem się na tym, że mówię sam do siebie.
Zastanawiałem się, co zrobić dalej. Jedna możliwość, to zwrócić się do jakiegoś chłopa na wsi – odda mnie w ręce Niemców lub partyzantów. U partyzantów miałem jednak jakieś szanse – u Niemców żadnych. Druga możliwość to powrót do obozu – tu wyrok znałem. Trzecia możliwość – siedzieć cicho i czekać na śmierć lub na szaleństwo. Zdecydowałem się wrócić do obozu. Jeśli mam umrzeć, to jak człowiek, między ludźmi, a nie zdechnąć w lesie jak pies. Czekając na cud, dałem sobie dwa tygodnie do namysłu. Upragniony cud nie nadszedł.
Czternastego dnia, przed wieczorem, szedłem, kulejąc, w stronę szosy. Po kilkugodzinnej męczarni stałem już przed Ekonomią. Ukryty w rowie czekałem, aż się ściemni. W nocy przekradłem się z wracającą grupą do obozu. Znów byłem na Ekonomii. Nagle zaduch przepełnionego i cuchnącego budynku wydał mi się ciepły i miły. Znalazłem miejsce na jednej z prycz. Dawno nie spałem tak dobrze, jak tej nocy.
Obecność ludzi dodała mi pewności siebie, poczułem, że gdzieś przynależę. Nie przeszkadzało mi to, że więźniowie, którzy śpią w pobliżu są dla mnie obcy, że nic nas nie łączy , prócz wspólnego losu. Ale sama myśl, że mogę zwrócić się do drugiego człowieka, że słyszę ludzki głos, poprawiała samopoczucie.
Nazajutrz od nowa zaczęła się zabawa w kotka i myszkę. Rano przekradałem się na Werk, ukrywałem w magazynie, a wieczorem cichcem wracałem na Ekonomię. Tu i tam zbierałem okruchy chleba i wyjadałem resztki zupy. Wkrótce czar Ekonomii prysnął. Siły całkiem mnie opuściły. Czułem, że powoli umieram.
Pewnej niedzieli ogłoszono apel. Więźniowie stali po lewej stronie placu, a żydowscy policjanci, Niemcy i Ukraińcy – w środku. Policjant wywoływał nazwisko więźnia, a ten podawał swój numer i przebiegał na drugą stronę. Moja sytuacja była fatalna – wiedziałem, że moje imię nie będzie wywołane i zostanę sam po lewej stronie placu. Gorączkowo myślałem co zrobić. Postanowiłem, że jak po drugiej stronie placu będzie więcej ludzi i odległość miedzy grupami skurczy się, wtedy szybko przebiegnę i zmieszam się z tymi, których nazwiska już wywołano.
Odległość między grupami zmniejszała się, a ja stałem, jak wmurowany. Strach paraliżuje, przykuwa do miejsca. Została już niewielka grupa. I wtedy zobaczyłem z daleka Rachel, wracającą z pracy na wartowni. Zawołałem ją i pospiesznie szepnąłem, by poprosiła Alberta o pomoc. Wszystko zależało teraz od protekcji Racheli i dobrej woli Alberta. Okna biura były na pierwszym piętrze. Albert i Rachela stali w oknie. Obserwowałem ich z biciem serca. Policjant wywołujący nazwiska został nagle zmieniony. Wtedy usłyszałem nazwisko – „Mojsze Ostrowski”. Nie ma odpowiedzi. Znów „Mojsze Ostrowski”. Nikt nie odpowiada. Spojrzałem w okno, zobaczyłem Alberta, robiącego lekki ruch ręką, jakby wskazywał na mnie. Zrozumiałem. Znów: „Mojsze Ostrowski”. Zawołam „Tak!” i biegiem ruszyłem przez plac.
Po apelu znów spotkałem się z Róźką, powiedziała, że Albert chce mnie widzieć. Komendant był w biurze sam. Rozdrażnionym głosem spytał: „Co ty tu robisz? Miałeś być w lesie!”. „Byłem, ale wróciłem”. I opowiedziałem mu całą historię. O chłopie, partyzantach, głodzie i lęku. Nie wiem, jakie wrażenie moja spowiedź zrobiła na Albercie.
Przerwał mi: „Tak dalej być nie może” – powiedział – „Nie chcę stracić życia przez ciebie. Zapomnij o naszej rozmowie sprzed twojej ucieczki. To dziś zwracasz się do mnie po raz pierwszy, rozumiesz?” Przytaknąłem pokornie. On mówił dalej: „Jutro idziemy do Üflinga. Powiesz mu tylko, że uciekłeś z Werku C. Chciałeś być razem z kuzynką i tyle. Nawet słowem nie wspomnij lasu. Wstawię się za tobą, poproszę, by cię ułaskawił”. Myśl, że moje życie zależy od chwilowego nastroju mordercy, nie bardzo przypadła mi do gustu, ale innego wyjścia nie miałem. Przyjąłem wyrok.
Niczym nie uzasadnione, trudne do wytłumaczenia przeczucie mówiło mi, że to jeszcze nie mój koniec. Czułem, że także z tej opresji wyjdę cało.Dostałem nową odzież, stara zniszczyła się w lesie. Dostałem też jedzenie. Pomimo optymizmu i pewnej ulgi, że los jakby znów dawał mi szansę, nie zmrużyłem oka tej nocy. Gryzłem wargi do krwi i szczypałem policzki, by nadać sobie zdrowy wygląd.
Rano spotkałem Alberta w umówionym miejscu. Komendant zawołał policjanta, niejakiego Milsztajna. Ten dał mi kawał chleba z masłem i kubek słodzonej kawy. Pomyślałem: „Czy to ostatni posiłek skazanego na śmierć, czy początek nowego życia?”. Skończyłem jeść.
„Idziemy” − powiedział Albert.
Üfling mieszkał po drugiej stronie kolczastego płotu, w małym jednopiętrowym domku. Furtka łączyła posesję z podwórkiem Ekonomii. Widziałem napięcie na twarzy Alberta. Był poważny, trochę blady. Mnie serce podchodziło do gardła. Albert znów przypomniał, abym nic nie mówił o naszym poprzednim spotkaniu i nic o lesie. Nagle, po drodze, Albert zmienił zdanie: „Nie można przewidzieć reakcji Üflinga. Może cię z miejsca zastrzelić. Lepiej czekaj, sam pójdę prosić za ciebie.”
Decyzję przyjąłem z ulgą. Albert bez wątpienia miał jakiś wpływ na Üflinga, inaczej nie ryzykowałby załatwiania trudnej sprawy. Jestem też pewien, że Üfling był dobrze „smarowany”. A zresztą nie tylko on. Żydowskie kierownictwo wiedziało, kogo i jak przekupywać. Łapówka zapewniał „prominencji” spokój i, jak na obóz przymusowej pracy, wygodne życie. (To nazywa się: „żyć i pozwolić żyć innym”).
Albert przez furtkę wszedł do domku, ja zostałem na zewnątrz. Nie minął kwadrans, jak zobaczyłem Alberta i Üflinga w oknie. Albert wskazał na mnie palcem. Jakie wrażenie robiłem, nie wiem, ale na Goliata nie wyglądałem, to pewne. Po jakimś czasie, który wydawał mi się wiecznością, zobaczyłem Alberta wychodzącego przez furtkę. Uśmiech na jego twarzy dobrze wróżył. Podszedł do mnie i powiedział: „Üfling był w dobrym humorze, jesteś ułaskawiony, zostajesz na Werku A. Był nawet ubawiony tym, że miałeś odwagę uciec z Werku C i tym, że udało ci się ukrywać tyle czasu. Ale pamiętaj − lasu nie było!”
Moje szczęście nie miało granic. Nagle wszystko wydało mi się łatwe i proste. Dwieście gramów chleba i zupa na co dzień były jak sen, który się urzeczywistnił. O ironio, w okresie ukrywania się w magazynie i pobytu w lesie, tęskniłem za harówką w Granatenpresserei. Dziwne, co może uszczęśliwić człowieka.
„Od dziś wracasz do swojego nazwiska.” – Powiedział Albert. Zapytałem, czemu nie mogę zostać Mojsze Ostrowskim. Albert tłumaczył: „Mojsze Ostrowski umarł. Kartoteka jego została przypadkowo w biurze. Na jego oddział wrócić nie możesz. Tam wszyscy go znali. Nie ma potrzeby zmieniać nazwiska, jesteś legalnie na Werku A.” Albert kazał mi się stawić w biurze. Tam oznajmił nieoczekiwanie: „Będziesz pracował na Bauhof.” Serce podskoczyło mi z radości! Bauhof był według mnie oddziałem najlepszym, wiedziałem, że się nie przemęczę. Zajmowano się tam różnymi poprawkami w produkcji i budową małych obiektów.
Na Bauhof pracowało kilku Polaków – fachowców i pół setki żydowskich heftlingów. Większą część robót wykonywano na świeżym powietrzu. Praca była urozmaicona, coraz to w innym miejscu i bez nocnych zmian. Jeszcze jednym plusem było to, że część prac odbywała się poza fabryką. Za drutami łatwiej było „zorganizować” coś do zjedzenia. Byłem szczęśliwy. Nazajutrz posłano mnie do pracy przy budowie obozu baraków, do którego więźniowie mieli stopniowo przechodzić z cuchnącej Ekonomii. Praca była stosunkowo lekka i nikt nie poganiał, polscy robotnicy też się nie wysilali.
Dwa dni po moim ułaskawieniu i początku nowego życia, na budowę przyszedł Albert i ukraiński wartownik. Znałem go z Werku C. Nazywał się Kozłowski. On i jego kolega Iwanienko byli głównymi egzekutorami. Z daleka słyszałem Alberta pytającego
– „Gdzie jest ten nowy?”. Vorarbeiter wskazał na mnie. Albert został na miejscu. Ukrainiec podjechał do mnie na rowerze. Serce waliło mi jak młotem. Co teraz? Dlaczego mnie poszukują? Dlaczego Kozłowski? Ukrainiec krzyknął do mnie: „Chodź!”.
Poszedłem za nim. Prowadził w stronę zagajnika. Wołałem z daleka: „Panie Albert, pomóż mi!” Albert rozłożył ręce ruchem, który mógł znaczyć: „Trudno, nic nie poradzę.” Weszliśmy w głąb zagajnika. Byłem w szoku. Pomyślałem, że Üfling zmienił wyrok i biorą mnie na rozstrzelanie. Wszystko się zgadzało. Ruch rąk Alberta, wartownik z Werku C, zagajnik. Kozłowski kroczył za moimi plecami.
Kombinowałem, że jeśli chce mnie zastrzelić w zagajniku, to usłyszę otwieranie kabury, może nawet otwieranie bezpiecznika. Czekałem na strzał. Otoczyła mnie znana mi ściana białej mgły. Nagle, w jednej chwili, pogodziłem się losem, przestałem myśleć, nie czułem strachu. Co będzie to będzie, oby tylko mieć już spokój. Minuty mijały, nic się nie działo. Wyszliśmy z zagajnika. Poznałem szosę prowadzącą na Werk C. Ukrainiec wsiadł na rower, mnie kazał biec u swego boku. Po kilku metrach stanąłem i powiedziałem: „Nie mam siły, nie dam rady. Masz mnie zabić? Zrób to tu.”
Ukrainiec zsiadł z roweru. Widziałem w jego oczach zdumienie. Jak to, Żydziak i nie wykonuje rozkazu? Nic mi nie zrobił. Nie bił, nie krzyczał, milcząc prowadził rower. Tak znalazłem się na Werku C. Na wartowni przyjął mnie Romanko. Znałem go z Werku A. Mężczyzna wysoki, szczupły, o ładnej, delikatnej twarzy. Mówiono, że nikogo nie bił ani też własnymi rękami nie zabił. Miał opinię człowieka życzliwego, który pozwala ludziom żyć.
Byłem przekonany, że nowa sytuacja ma związek z ucieczką z Werku C. Romanko dał mi do zrozumienia, że zostanę rozstrzelany. Po co mnie uprzedzał? To nie było konieczne. Może chciał wiedzieć, co czuje człowiek pewny, że czeka go śmierć? Wkrótce powstała między nami dziwna, nienaturalna, nić sympatii. Mogło się wydawać, że para przyjaciół ze sobą gawędzi i to po długim rozstaniu. Nasza rozmowa trwała aż do obiadu. Z bram Werku wyszła grupa noszących kotły z zupą. Romanko zapytał, czy chcę jeść. Nagle poczułem głód: „Tak, poproszę.” – powiedziałem. Romanko zatrzymał grupę. Usiadłem na ławce i jadłem.
Romanko zapytał, czy chcę komuś na Werku C przekazać wiadomość o wyroku. Jasne, że tak. Dlaczego mam zniknąć bez śladu? Ktoś powinien wiedzieć, że nastolatek Josek Bajnwol został rozstrzelany. Zapytałem policjanta, czy zna Lubę Mącznik, potwierdził. Poprosiłem: „Powiedz Lubie, że spotkałeś Joska i że dziś zostanie rozstrzelany.” Romanko słuchał mnie z uśmiechem. Nie byłem pewien, czy policjant przekaże Lubie wiadomość. „Wielka rzecz – pocieszałem się − wielu zniknęło bez śladu”.
Skończyłem jeść i wróciłem na wartownię. Zjawił się Iwanienko. Romanko powiedział obojętnie: „Idziesz na śmierć, bandyto”. Wyjął z szafy szpicrutę i z uśmiechem zapytał: „A może masz ochotę na kilka batów przed śmiercią?” Wydawało mi się przez chwilę, że żartuje. „Czy kilka batów przed śmiercią ma znaczenie?” – zapytałem. Znów się uśmiechnął i schował szpicrutę do szafy. Przez cały czas rozmowy nazywał mnie bandytą. Teraz też zapytał: „Czy bandyta chce się ze mną pożegnać?” Ja na to: „Panie, nie jestem pewien, czy idę na śmierć, więc nie wiem, czy mówić «żegnaj», czy «do zobaczenia».”
Zobaczyłem zmieszanie na twarzy Romanko. Opuściłem wartownię i szedłem z Iwanienką. Ledwo przeszliśmy kilka kroków, a tu nagle straszna wichura, burza, ulewa. Iwanienko zmoknąć nie miał ochoty, biegiem wróciliśmy na wartownię. Znów Romanko, znów rozmowa. Pokazałem mu zdjęcie Rachel. On: „Pamiętam ją, pracowała na wartowni.” Ośmielony, opowiedziałem mu moją historię. O ucieczce z Werku C, o tym, że dopiero kilka dnia temu Üfling mnie ułaskawił. Wspomniałem też, że nie wiem z jakiego powodu zmienił zdanie.
Zobaczyłem na twarzy Romanko wyraźne zmieszanie. Po raz pierwszy zapytał mnie o imię, nazwisko, rok urodzenia i obozowy numer. Podałem wszystkie dane, a on wyszedł do drugiego pokoju i zamknął drzwi. Słyszałem, że mówi po niemiecku, ale o czym mówi, nie rozumiałem. Po kilku minutach zjawił się na wartowni Niemiec w cywilu, znów pytał o imię, nazwisko, numer, miejsce pracy. Odpowiadałem. Niemiec i Romanko cicho zamienili z sobą kilka słów. Niemiec odjechał. Romanko znów wszedł do drugiego pokoju i przez drzwi słyszałem urywki rozmowy, tym razem po polsku. Powtarzało się imię Alberta, o co chodziło – nie wiedziałem. Romanko wyszedł do mnie i powiedział: „Bandyto, wracasz na Werk A, teraz możesz powiedzieć: Do zobaczenia”. I zawołał wartownika.
Tym razem szedłem na Werk A szosą, a nie, jak w pierwszą stronę, przez zagajnik. Do Ekonomii wkroczyłem główną bramą. Stał tam Albert ze swoją gwardią i spory tłumek ludzi. Przekroczyłem bramę, Albert mówi: „Uciekaj”. Nie czekałem, aż rozkaz powtórzy i pobiegłem. Oddalając się słyszałem, jak Werkschutz pyta: „Gdzie więzień?” Zaciekawiony, zatrzymałem się w pewnej odległości. Po chwili dwóch policjantów przyprowadziło bladego, wystraszonego chłopca. Werkschutz i chłopiec opuścili obóz. Teraz chłopiec szedł na rozstrzelanie.
Czułem, że jestem w tę sprawę jakoś wmieszany. Przy okazji zapytałem Alberta, co to wszystko znaczy, mój powrót, historia z chłopcem… Bąkał pod nosem, że to pomyłka. Przyszedł Werkschutz, podał nazwisko podobne do mojego i Albert myślał, że Üfling się rozmyślił. Dlatego przysłał po mnie Ukraińca. Przez długi czas wierzyłem w tę bajkę, ale jak prześledziłem rozwój wypadków, zrozumiałem, jak było naprawdę.
Kilka dni przed próbą odesłania mnie na śmierć, zatrzymano w pobliżu bramy Werku całą zmianę Żydów i Polaków. Na trawniku stała szubienica. Ktoś stanął na stole i powiedział, że ten Polak robił niedozwolone interesy z młodym Żydem takim to a takim. Polak zostanie powieszony na miejscu, a Żyd rozstrzelany później. Polaka powieszono na oczach tłumu, Żyda uwięziono w obozie.
Jaki związek miało to z moja sprawą? A więc przychodzi Werkschutz, podaje Albertowi jakiś dokument, a Ukrainiec wie tyle, że ma sprowadzić Żyda na Werk C. Albert nie był złym człowiekiem, ale w tej sprawie rolę odegrały po prostu pieniądze. Aresztowany chłopak handlował, Albert od niego mógł coś skorzystać, a ode mnie mógł dostać tylko wszy. Żyd ma zostać zabity, co za różnica który? I tak zakończyło się jeszcze jedno moje dramatyczne przeżycie. Tym razem uratował mnie gwałtowny deszcz. Moje uczucia dla Alberta stały się skomplikowane – z jednej strony wdzięczność za uratowanie, z drugiej strony żal, że za pieniądze chciał mnie posłać do diabła.
Wróciłem na Bauhof. Było mi nieźle. Któregoś dnia wyznaczono mi pracę, kilka kilometrów od obozu. Nie było eskorty wartowników, nikt mnie nie pilnował. Niemcy wiedzieli, że i tak nie ma dokąd uciec. Pierwszy raz legalnie znalazłem się sam poza murami fabryki i kolczastym płotem obozu. Spacerowałem powoli, rozkoszowałem się letnim słońcem. Opanował mnie błogi spokój, było mi dobrze i lekko na duszy. Nie spieszyłem się, chciałem wykorzystać każdą chwilkę tej niby wolności.
Na trawie leżał ogryzek jabłka, podniosłem go i oczyściłem. Właściwie nie był zbyt brudny, a gdyby nawet… Komu by to wtedy przeszkadzało? Żułem ogryzek, pachniał nadzwyczajnie, a smak miał taki, jakiego nigdy jeszcze w jabłku nie czułem. Dziś jestem pewny, ze cudowny zapach i smak zrodziły się w mojej wyobraźni. (Pamiętam film Chaplina „Gorączka złota”. Człowiek miał z głodu omamy. Był pewien, że zajada smaczny makaron, a nawijał na widelec i jadł sznurowadła od własnych butów).
Kilka miesięcy później przeżyłem coś podobnego. W obozie pracy w Niemczech, pracując przy budowie linii kolejowej, znalazłem opakowanie czekolady. Opakowanie było żółte, spłowiałe, litery prawie nieczytelne, widać od dawna papier poniewierał się na ziemi, mókł na deszczu, wysychał w słońcu. Gdy z trudem rozpoznałem, że to opakowanie od czekolady, ostry i przyjemny zapach wprost zawrócił mi w głowie. Dałem do powąchania kolegom. Wszyscy uznali, że ta czekolada musiała być w najlepszym gatunku. Wszyscy ulegliśmy złudzeniu.
Monstrum nazywało się Bartenschlagier. Na sam dźwięk tego nazwiska, ciarki nam przechodziły po plecach. Podobnie, jak Üfling strzelał i zabijał. Gdy zjawiał się na Ekonomii, wszyscy uciekali w popłochu. Jednym z zadań potwora było opróżnianie szpitala i wykańczanie chorych. Robił to często, chętnie, z wyraźną przyjemnością. Podobnie, jak Üfling, w zabijaniu Żydów miał wolną rękę.
Bydle zjawiało się w obozie najczęściej w godzinach przedwieczornych. Wybierał po kilka młodych, ładnych dziewczyn i zabierał poza obóz. Kobiet tych nigdy więcej nie widziano. Chodziły słuchy, że Bartenschlagier i jego kumple mieli stosunki seksualne z dziewczynami, a potem je uśmiercali.
Pewnego wieczoru hitlerowiec ukazał się, jak zwykle, pijany. Zauważył Edzię, moją koleżankę. Zawołał ją, uciekała, chciała się ukryć w ubikacji. Jednak dogonił Edzię. Przestraszona – zemdlała. Kopnął ją tylko i zostawił. Omdlenie uratowało jej życie.
Panem i władcą na Bauhof był majster Koperek. Chodził zawsze pijany, a jak przy rannym rozdzielaniu pracy nie pobił kogoś, mówiono, że jest chory. Miał okrągłą, ordynarną mordę, wyglądał jak buldog. Całymi dniami chodził ze szpicrutą, bił i przeklinał pijackim, schrypniętym głosem. Repertuar przy poganianiu więźniów miał urozmaicony, choćby taki zwrot, jak: „Z ciebie robotnik, jak z pizdy gwóźdź i z dupy karabin”, nie każ-demu przyszedłby do głowy. Na szczęście bywały dni, gdy widziałem go tylko z rana.
Najczęściej pracowałem przy budowie nowego obozu baraków. Praca była dobra, nikt nie stał nam nad głową i nie poganiał. Część z nas zajmowała się handlem. Budowa nie była strzeżona. Polacy przerzucali przez płot chleb i inne produkty. Nasi kupowali i sprzedawali na Ekonomii. Pożyczyłem pięć złotych, by kupić bochenek chleba, za który mógłbym dostać nawet dziesięć złotych, jednak prześladowało mnie, jak zwykle, moje zasrane szczęście. W drodze, z budowy na Ekonomię, zatrzymał mnie Werkschutz. Znaleźli chleb i oczywiście zabrali. Tak więc moja kariera samodzielnego kupca zanim się zaczęła, to już się skończyła.
Stopniowo ludzie przechodzili do nowych baraków, również z Bauhof. Któregoś dnia, gdy wracaliśmy z pracy, zatrzymano nas przed bramą. Niemiec w mundurze SA wskazywał ludzi, którzy mieli wyjść z szeregu. Albert zapisywał nazwiska i numery. Wiedziałem kim jest Niemiec, nazywał się Lefler i był kierownikiem transportu. Wybierał takich, którzy wyglądali nienajgorzej, przeważnie wysokich. Ja do takich nie należałem, więc z góry cieszyłem się, że mnie wybór ominie, ale nic z tego – widać mu się spodobałem, bo bez wahania wskazał na mnie.
Opadł mnie strach. Pracownicy transportu pracowali przeważnie przy wyładowywaniu węgla. Widziałem ich na wagonach, latem i zimą półnagich, czarnych od węglowego pyłu. Wyglądali z daleka, jak diabły. Widok był przerażający! Łatwo było odgadnąć, że praca tam katorżnicza. Gdybym dostał się na transport z Werku C, czy po powrocie z lasu, przyjąłbym zmianę z wdzięcznością, ale przyzwyczaiłem się do łatwego życia na Bauhof. Zmianę przyjąłem ze strachem, cios był nieoczekiwany. Rozkazano nam zameldować się nazajutrz u policjanta, odpowiedzialnego za dział transportu.
Tej nocy śniłem, że mój braciszek Moniek leży u mojego boku na pryczy zupełnie nagi. Dziwne ciepło biło z małego ciałka. Nagle zrobiło mi się lekko na sercu, opanowało mnie błogie uczucie, brak mi słów, by je opisać. Braciszek w moim śnie mówił do mnie: „Josek, mama czeka na ciebie”. Poszedłem więc przed siebie i nagle, w oknie jednego z baraków, zobaczyłem mamę. Zrobiła ruch ręką, jakby mnie wołała. Zbliżyłem się. Mama podała mi niewielki garnek, a w nim smażoną, przyprawioną kaszę. W nozdrza uderzyła woń znanej z domu, smacznej potrawy. Poczułem przenikliwy ból w sercu, ogarnęła mnie fala tęsknoty. Nagle mama zaczęła się cofać i oddalać. Na jej wargach, w jej oczach zobaczyłem uśmiech, tak, jakby chciała mi dodać otuchy.
Obudziłem się. Czułem ulgę. Stawiłem się rano do pracy z nadzieją, że i tę próbę przetrwam. Na Werku, przed pójściem do pracy, odbywał się apel. Rozejrzałem się, chciałem zobaczyć nowych kolegów. Dział transportu liczył około 150 mężczyzn. W pierwszym szeregu stało kilku więźniów, wyglądających silnie i zdrowo. Byli najwyraźniej pewni siebie. Dowiedziałem się później, że nadali sobie tytuł „rabinów”. Dalej, w środku, stała grupa mężczyzn, którzy – choć wyglądali na silnych – nie należeli do kasty wybranych. Wreszcie na końcu widać było około dwudziestu o niezbyt imponującej posturze – wśród nich ja. Przezywano nas „łajzy”. Nie wiem skąd się to wzięło, ale komplementem nie było. Mnie i dwu innym „łajzom” kierownik przydzielił pracę w dużym magazynie żywności.
Magazynierem był Niemiec. Później okazało się, że defraudował i to na dużą skalę. Nie kradł worka cukru czy makaronu, ale załatwiał sprawy tak, że całe wagony nie dochodziły na miejsce przeznaczenia. Magazynier był tu dyspozytorem całej żywności. Rozdzielano ją miedzy Żydów, Polaków i Niemców, którzy mieli swoją kolonię w pobliżu fabryki.
Praca w nowym miejscu zaczęła się nieźle. By umożliwić kontrolerom remanent, wyznaczona trójka więźniów w której byłem, przekładała pełne worki z miejsca na miejsce. Nie zajęło nam wiele czasu, by zorientować się, jakie są tu możliwości. Gdzieś, w jakimś kącie, „przypadkowo” pękał worek cukru. Każdy z nas robił z papieru tutkę, nabierał w nią cukru i wychodził niby to „za potrzebą”. Zamknięte tutki chowaliśmy w węglu. Przypadkowo pękały też worki z makaronem czy kaszą. Nie pilnowano nas i wychodziłem, kiedy chciałem.
Pracowałem w magazynie trzy dni i zebrałem sporą ilość przeróżnych produktów. Wieczorem znosiłem je do obozu, sprzedawałem i kupowałem za to chleb. Zarobiłem około 100 zł. Nie było to dużo, ale dla głodomora, jak ja, było skarbem. Mogłem za te pieniądze kupić 10 kg chleba!
Praca w transporcie bezsprzecznie była ciężka, ale lżejsza niż sobie wyobrażałem. Pracowałem przeważnie przy wyładunku węgla. Podział pracy zależał od ilości wagonów, które tego dnia nadeszły. W wagonie było 20 ton węgla. Do rozładowania jednego wagonu przydzielano trzech, czterech więźniów. Fabryka pochłaniała olbrzymie ilości węgla, szczególnie elektrownia.
Węgiel dla elektrowni miał postać cienkiego miału. Pył palił w oczy, dostawał się do płuc, wszystkie pory ciała przesiąknięte były czarnym kurzem. Też i odzież zamieniała się w czarny pancerz. Nie miałem ubrania na zmianę. Skądś wytrzasnąłem kawałek worka. Rozbierałem się do naga i szmatą zakrywałem dolna część ciała. Tak pracowałem nawet zimą. Mróz przenikał aż do kości, ale gdy pracowałem szybko, wydawał się lżejszy. Pył przylepiony do spoconego ciała tworzył osłonę przed zimnem. Nie ja jeden pracowałem nago. Wystarczyło spojrzeć i znów nasuwało się to samo porównanie – „banda czarnych diabłów”. Czasem po pracy mieliśmy dostęp do łaźni, ale najczęściej myłem się pod kranem. Lodowatą wodą spłukiwałem warstwy pyłu i wkładałem jedyne ubranie.
Chleb rozdzielano według miejsc pracy. Nie mieszkałem z pracownikami transportu, ale fasunek odbierałem w baraku „rabinów”. Dostawałem należną mi część i, mimo że byłem wśród nich obcy, nigdy nie próbowali mnie oszukać. Nie należałem do grupy „naszych”, którzy byli tu ważni i zadomowieni. Lekceważyli mnie i nadawano mi różne oryginalne przezwiska, na przykład: „der gehirter inteligent”, albo „di gebyrte panienke”. W wolnym tłumaczeniu na polski: „pierdolony inteligent” czy „jebana panienka”, czasem dla urozmaicenia: „di gefikte psyjle” – „pierdolona dziewica”.
Większość „rabinów” pochodziła z małego miasteczka Kozienice. W życiu nie widzieli kina, a pewnie i książki w ręku nie mieli. Myślę, że wielu z nich było analfabetami. Pewnego wieczoru, po zjedzeniu fasunku, opowiedziałem im treść kryminalnego filmu. I wkrótce, co wieczór prosili, abym jakiś film opowiedział. Siadałem na pryczy i opowiadałem, a oni z podziwem słuchali. „Wieczór literacki” trwał około godziny. Gdy nie pamiętałem dokładnie treści filmu, sam coś zmyślałem na poczekaniu. Improwizowałem, dzieliłem film na części, często, w najciekawszym miejscu przerywałem, mówiąc: „Jutro − ciąg dalszy”. I oczywiście, następnego dnia wyczekiwano mnie z niecierpliwością. Zaczynałem cieszyć się wyraźnym szacunkiem, wzrastała moja popularność, przestano wymyślać mi przezwiska.
Post scriptum
Josef Bainvoll, urodzony w 1925 roku w Łodzi, w wieku 14 lat trafił do obozu pracy w Skarżysku Kamiennej. W 1944 r. wywieziono go do Buchenwaldu, a następnie do Teresina. Tam został wyzwolony ostatniego dnia wojny. Część jego rodziny zginęła w 1942 roku w Treblince, ojciec w 1944 roku w Auschwitz.
Josef w 1946 roku wyjechał do Palestyny. Walczył w wojnie o niepodległość Izraela. Dwukrotnie ranny. W 1988 roku napisał obszerną biografię. Jest autorem kilku opowiadań o życiu w hitlerowskich obozach i przedwojennym żydowskim życiu w Polsce. Opowiadanie Pt. „Fidler” ukazało się w „Midraszu” (nr. 132, 2002r.). Josef Bainvoll zmarł w 2002 r. w Santa Monica, w USA.
Fragmenty obszernej autobiografii Jozefa Bainvolla wybrała Anita Halina Janowska, której autor przekazał prawa do publikacji.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl