audio: 1
zdjęcia: 2

Josef Carmeli (Josek Inwentarz – „Dudek”), urodzony w 1930 r.

Przyjaźń zwyciężyła

Wspomnienie czyta Tomasz Kocuj

Urodziłem się 1 stycznia 1930 roku w podwarszawskiej osadzie Henryków, należącej wówczas do gminy Jabłonna. Obecnie osada ta jest częścią dzielnicy Warszawa Białołęka.

Moi rodzice, Bella i Symcha Inwentarzowie, zakupili w Henrykowie działkę, wybudowali dom, w którym poza mieszkaniem urządzili również duży sklep wielobranżowy. Sklep rodziców bardzo dobrze prosperował. Zdecydowaną większość naszej klienteli stanowili Polacy. Mój ojciec ukończył szkołę polską i żydowską oraz kursy handlowe. Jego rodzice, którzy mieszkali na warszawskiej Pradze, też byli handlowcami. Moja matka była osobą spokojną, zawsze serdeczną dla męża i dzieci.

Ojciec zaopatrywał sklep w przeróżne towary, a matka je sprzedawała. W sklepie potrafiła z każdym prowadzić rozmowy, doradzić i zachęcić do zakupu. Lubili ją klienci, przybywało ich z każdym rokiem, podnosiły się również nasze zarobki i poprawiały warunki bytowe. Jedynym zmartwieniem rodziców był brak dzieci. Po dziesięciu latach wyczekiwania ja przyszedłem na świat. Dla rodziców było to wielkim szczęściem. Dwa lata po moim urodzeniu przyszła na świat moja siostra Fejgele.

Byliśmy szczęśliwą i zamożną rodziną. Mieliśmy piękny dom, wspaniale prosperujący sklep, dzieci były zdrowe i szczęśliwe. Wiem, że rodzice bardzo dziękowali Bogu za zesłane na nich dary. I choć rodzice moi nie byli zbyt religijni, to jednak oboje przywiązywali wielką wagę do tradycji żydowskich i w tym duchu wychowywali swoje dzieci. W każdy dzień świąteczny szedłem razem z ojcem do synagogi. Ponadto w naszym domu kultywowane były wszystkie święta religijne oraz wszelkie tradycje żydowskie. Z uwagi na to, że mama przez cały czas była zajęta w sklepie, cały nadzór nad domem i dziećmi sprawowała nasza daleka krewna – ciotka Małka. Odprowadzała nas do pobliskiej szkoły oraz pilnowała przy odrabianiu lekcji.

Ojciec mój, zapewne ze względu na swoje walory osobiste, ale jak sądzę i pozycję materialną, cieszył się w całej osadzie dużym mirem, tak wśród Żydów, jak i Polaków. Wielu żydowskich sąsiadów przychodziło do niego z prośbą o poradę lub pomoc, gdy chodziło o mediację. Ojciec mój utrzymywał również bliskie stosunki z wieloma Polakami – najczęściej były to kontakty biznesowe. Najbardziej był jednak zaprzyjaźniony z naszym najbliższym sąsiadem Polakiem, panem Józefem Lisowskim, od którego kupił wspomnianą działkę budowlaną. Bardzo podobał mu się dom państwa Lisowskich, więc ci przekazali mu w prezencie swoje plany budowlane.

I tak obok siebie, w dobrosąsiedzkich stosunkach, żyły dwie rodziny: żydowska i polska, dwa identyczne domy i jedno, wspólne podwórko. Przyjaźń ta miała także względy osobiste. Ojciec i p. Lisowski byli rówieśnikami i obaj zajmowali się biznesem, podobnie było z naszymi matkami. Państwo Lisowscy mieli trzech synów: Jana, Wiesława i Witolda, z którymi ja i Fejgele byliśmy bardzo zaprzyjaźnieni, spędzając całe godziny na wspólnych zabawach.
Pamiętam, że nasi rodzice uczyli nas zawsze, jak mamy zachować się w domu naszych sąsiadów. Wiedzieliśmy doskonale, czym dla katolików są święta Bożego Narodzenia, Wielkiej Nocy czy Wszystkich Świętych. Nasi sąsiedzi wiedzieli natomiast czym dla nas, Żydów, jest szabat, Purym, Kuczki czy Chanuka.

Moja mama w piątek wcześniej niż zwykle zamykała sklep i wołała nas do domu. Wykąpany i odświętnie ubrany szedłem z ojcem do synagogi. W tym czasie matka razem z siostrą przygotowywały kolację. Na stole zjawiała się chałka, faszerowana ryba i smakołyki. W sobotę zaś po całym naszym podwórku roznosił się wspaniały zapach szabatowych potraw – czulentu i kugla.

Lubiłem też potrawy polskiej kuchni. Często z moimi polskimi sąsiadami zasiadałem do wspólnego stołu, szczególnie wtedy, gdy u państwa Lisowskich był na stole żurek, zarzutka, bigos i inne przysmaki. Początkowo p. Lisowska miała duże obiekcje, czy mi wolno jeść wszystkie potrawy. Pytała o to moją mamę. Wówczas matka moja załamywała ręce mówiąc: „Już sama nie wiem, pani Zosiu, co z tego mojego Dudka wyrośnie”.

Ale widocznie dała ciche przyzwolenie, bo dalej z chłopakami wcinałem polskie potrawy, aż mi się uszy trzęsły.
Już we wczesnym dzieciństwie przylgnęło do mnie przezwisko Dudek i tak do mnie wszyscy w Polsce zawsze się zwracali. Przyznaję, że był ze mnie kawał urwisa, który szczególnie dokuczał ciotce Małce, ale przed rodzicami, a zwłaszcza ojcem, czułem duży respekt. Fejgele była całkowicie moją odwrotnością. Zawsze była cichą i skromną dziewczynką. Gdyby mogła, nie odchodziłaby od matki na krok, choć miała też wspólny język z ciotką Małką.

W połowie 1939 roku zaczęły dochodzić do nas niepokojące wieści o niebezpieczeństwie wybuchu wojny. Wszystkich mieszkańców naszej osady ogarnęło powszechne przygnębienie. Dobrze pamiętam, jak mój ojciec i pan Lisowski prowadzili długie rozmowy o nadciągającym niebezpieczeństwie wojny. Obaj przeżyli pierwszą wojnę światową, obaj dobrze pamiętali okupację niemiecką i rozbrojenie Niemców w 1918 roku. Obaj też byli jednak optymistami, sądzili, że do wojny nie dojdzie, że Niemcy są za słabi, aby targnąć się na Polskę związaną sojuszami z Francją i Wielką Brytanią.

Niemniej jednak w lipcu i sierpniu obie nasze rodziny zaczęły gromadzić w domach dość znaczne zapasy mąki, cukru, kaszy, tłuszczów i sucharów. W połowie sierpnia 1939 roku pan Lisowski, jako oficer Wojska Polskiego, został powołany do armii. Jego pożegnanie było dla naszych sąsiadów wielkim przeżyciem. Bolał też nad tym mój ojciec, gdyż zawiązała się między nimi prawdziwa przyjaźń.

W drugiej połowie sierpnia każdy dzień przynosił mrożące krew w żyłach wiadomości. Do naszego domu przyszło kilku żydowskich uciekinierów z zachodnich rejonów Polski. Sporządzaliśmy dla nich posiłki i organizowaliśmy noclegi. Uciekali w nieznane – przekonani, że hitlerowcy będą prześladować Żydów.

Pierwszego września, w dniu wybuchu wojny, nie poszliśmy już do szkoły. Trudno było żyć, myśleć, a nawet oddychać. Dwa tygodnie później Niemcy wkroczyli do naszej gminy, ale ciągle jeszcze toczył się krwawy bój o Warszawę. Codziennie widzieliśmy, jak nad stolicę nadlatują setki niemieckich bombowców, a później słyszeliśmy ciężkie detonacje. Na naszych łąkach Niemcy okopali ogromne działa, które prowadziły nieustanny ogień artyleryjski w kierunku miasta.

Jednak najgorsza była dla nas wszystkich wiadomość o śmierci pana Lisowskiego, który zginął śmiercią żołnierza. Moi rodzice podziwiali panią Lisowską, która na wieść o śmierci męża wyruszyła natychmiast, aby jego ciało przywieźć do Warszawy i pochować na miejscowym cmentarzu. Wówczas dzieci swoje zostawiła pod opieką moich rodziców. Po kilku dniach wróciła – z ciałem męża w metalowej trumnie.Jego pogrzeb był wielką manifestacją odczuć patriotycznych ludności Henrykowa i okolic. Wzięli w nim udział również liczni Żydzi, którzy mieli go zawsze za przyjaciela.

Od pierwszego dnia hitlerowskiej okupacji zapanował powszechny strach i niepewność jutra. Zamknięte zostały wszystkie szkoły, urzędy, fabryki. Aresztowano wielu mężczyzn i starszą młodzież. Z każdym dniem na rynku zaczynało brakować podstawowych artykułów żywnościowych, w tym także i chleba. Do piekarni pp. Łęczyckich ustawiały się długie kolejki, ale wystarczało chleba tylko dla 100‒150 osób.

Ojciec nasz próbował wszystkich pocieszać. Tłumaczył, że za kilka miesięcy złagodnieje terror wojenny, że po całkowitym zwycięstwie Niemców surowe warunki zostaną złagodzone. Twierdził, że ludzie muszą pracować, aby żyć. Niestety, mój biedny ojciec nie brał pod uwagę tego, że to nie były rządy II Rzeszy Niemieckiej, ale zbrodnicze rządy hitlerowskie.

Podczas okupacji władzę w gminie Jabłonna objęli tzw. koloniści niemieccy, którzy na początku XX wieku osiedlili się na Kępie Tarchomińskiej, oddalonej od naszej osady o około czterech kilometrów. Przed wojną byli oni lojalnymi obywatelami państwa polskiego. Kończyli polskie szkoły, wielu z nich ukończyło wyższe uczelnie i piastowało wysokie urzędy w gospodarce i administracji.

Wójtem gminy Jabłonna hitlerowcy mianowali Wilhelma Rynasa, urodzonego na Kępie Tarchomińskiej w 1902 roku. Przed wybuchem wojny był on urzędnikiem gminy. Faktycznie był zaś przywódcą niemieckiej V kolumny na naszym terenie. Jego zastępcą został Edward Witt, urodzony w Jabłonnie, absolwent Szkoły Głównej Handlowej i podporucznik Wojska Polskiego, pracownik Państwowych Zakładów Lotniczych w Warszawie. Ta grupka „niemieckich kolonistów” zarządzała 25 tysiącami mieszkańców naszej gminy.

Niemcy stanowili prawo, decydowali o życiu i śmierci każdego mieszkańca. Nad spełnieniem ich woli czuwała niemiecka policja, tak zwana Selbschutz, oraz polska policja, tzw. granatowa. Wśród polskich policjantów było wielu hitlerowskich sługusów znienawidzonych przez ogół społeczeństwa, ale byli i tacy, którzy pracę w policji podejmowali na polecenie dowódcy ruchu oporu.

Zaraz po wojnie wyszło na jaw, że konspiracyjną działalność na rzecz Armii Krajowej prowadzili w gminie Jabłonna starszy przodownik Stanisław Talba, a w Henrykowie przodownik Marciniak. Policjanci ci zdołali ostrzec i uchronić od niechybnej śmierci wielu polskich i żydowskich obywateli. Marciniak ostrzegł m.in. Janusza Gołuchowskiego, że jeden ze szmalcowników doniósł, że w jego zakładzie fryzjerskim pracuje Żyd. Marciniak nie przekazał Niemcom tej wiadomości, ratując tym samym obu od niechybnej śmierci.

W odwecie za zabicie przez nieznanych sprawców burmistrza Legionowa, Niemca Reinholda Marielkego, i jego żony, 24 lutego 1940 r. hitlerowcy dokonali masowych aresztowań. Nocą policja niemiecka wspomagana przez czterdziestu policjantów Selbschutzu, będąca pod dowództwem obersturmführera Kluge oraz wójtów Rynasa i Witta, dokonała aresztowania niewinnych ludzi jako zakładników.

Wśród aresztowanych znalazło się ponad trzydziestu Żydów. Na listach aresztowanych, które sporządzili Rynas i Witt, znaleźli się między innymi Mikołaj Bożym – przedwojenny wójt Legionowa, mjr dr med. Julian Mermon – lekarz garnizonu Legionowo, Tadeusz Rzymski – komendant organizacji „Strzelec”, Józef Dąbrowski – zastępca wójta w gminie Jabłonna.

Wśród aresztowanych Żydów znaleźli się m.in. Josek Gold, Jankiel Loufgass, Josek Zilbersztejn i nasz ukochany ojciec Symcha Inwentarz. Wszyscy aresztowani zabierani byli nocą w atmosferze brutalnej przemocy. Nie pozwolono im wziąć ciepłego ubrania i pożegnać się z rodziną. Wszystkich aresztowanych zamknięto w piwnicy gminy, aby 26 lutego dokonać na nich masowej zbrodni. Mordu dokonano w miejscowości Palmiry położonej w samym sercu Puszczy Kampinoskiej.

Od tego czasu Puszcza Kampinoska stała się miejscem kaźni Polaków i Żydów. W tym samym miejscu w ciągu czterech miesięcy stracono 358 osób, w tym wielu czołowych przedstawicieli życia politycznego i społecznego Polski. Miejsca zbrodni zostały zrównane z ziemią. Na grobach pomordowanych nakazano leśnikom posadzić sosnowy las.

Kolejnym aktem hitlerowskiej zbrodni było zapędzenie ludności żydowskiej do getta. Tworzono je we wszystkich rejonach Polski. W naszej gminie najpierw wysiedlono ludność polską z miejscowości Ludwisin (dziś to już Legionowo), a następnie od października 1940 roku zgromadzono tam ludność żydowską.W tej niewielkiej podmiejskiej osadzie zgromadzono ponad trzysta rodzin żydowskich.

Zniewolonym i zaszczutym Żydom Niemcy zakazali – pod karą śmierci – opuszczać teren getta. Czynili to z premedytacją, zdając sobie doskonale sprawę z tego, że Żydzi bez kontaktu ze stroną aryjską są skazani na zagładę. Każdy z nas chciał żyć, ale w obliczu głodu większość rodzin zmuszona była wykradać się z getta i utrzymywać stałe kontakty z Polakami.

Liczni rzemieślnicy żydowscy dalej świadczyli swoje usługi miejscowej ludności polskiej. Wielu Żydów, a najczęściej Żydówek, niemal codziennie sobie tylko znanymi przejściami wykradało się z getta, bo zmuszeni byli utrzymać przy życiu swoją głodującą rodzinę. Wśród nich była m.in. nasza matka oraz kuzynka Buba Gleichgewicht. Matka przeważnie chodziła do znanych sobie osób w Henrykowie i okolicach. W Henrykowie mama spieniężała pozostawione towary sklepowe i wartościowe rzeczy.

Za uzyskane środki kupowała przede wszystkim żywność. Dość częstym gościem w getcie był najstarszy syn państwa Lisowskich, Janek. Współczuł nam w niedoli, przekradał się do getta przynosząc najczęściej chleb, kaszę, mąkę i pszenicę.

Pomimo zaradności naszej matki, życie w getcie stawało się coraz trudniejsze. Coraz częściej docierały do nas informacje o przygotowaniach Niemców do zagłady wszystkich Żydów. Coraz bardziej zdawaliśmy sobie sprawę, że najgorsze jest jeszcze przed nami. Te niepokojące wieści nie pozwalały normalnie żyć, a samo życie stawało się pasmem cierpienia.

Dość często na teren naszego getta przychodzili pijani żołnierze niemieccy z pobliskich koszar. Najczęściej w poszukiwaniu rozrywki z dziewczętami. Policja żydowska ochraniająca getto była bezsilna wobec hordy uzbrojonych żołdaków. Czasami na teren getta przychodzili też żołnierze niemieccy pracujący na kolei. Oni raczej przyglądali się nam z bliska i niejednokrotnie dawali głodnym dzieciom bochenek chleba.

Kiedy moja matka wychodziła z getta, pozostawałem sam z siostrą. Wszyscy dobrze wiedzieliśmy, co nas czeka, gdy matka zostanie przyłapana po stronie aryjskiej. Mama zawsze wychodziła z getta skoro świt. Wracała o zmroku. Wieczorem ja i siostra zawsze oczekiwaliśmy jej powrotu. Siedzieliśmy bez ruchu, aby jak najszybciej usłyszeć jej kroki.

Ale pewnego dnia zapadł już późny wieczór, a matka nasza nie powróciła. Oboje z Fejgele nie mogliśmy dłużej czekać. Pobiegliśmy wówczas na żydowski cmentarz, który znajdował się na skraju getta. Tam rzuciłem się na jeden z grobów i modliłem głośno do Boga, aby uratował naszą matkę. Gdy wróciliśmy do domu, matka zdejmowała odzienie i rozpakowywała przyniesioną żywność. Ja w duchu dziękowałem Bogu, że wysłuchał naszej modlitwy. Takie epizody powtarzały się dość często. Matka nasza wiedziała też, jak bardzo cierpimy z powodu jej nieobecności, ale nie było innego wyboru.

Getto w Ludwisinie było formalnie zarządzane przez zarząd żydowski i żydowską policję. Naczelnikiem naszym w getcie był Szlomo Sterdiner (przeżył wojnę i kilkanaście lat temu zmarł w Izraelu). Policja żydowska była w stosunku do ludności będącej w getcie dość szorstka, ale nie pamiętam jakiegokolwiek brutalnego jej zachowania lub okrutnych incydentów.

W getcie nie istniały żadne szkoły. Wszyscy walczyli tu o przetrwanie, o żywność. Dzieci miały obowiązek gromadzenia opału potrzebnego do gotowania i ogrzania izby. Nasza matka wierzyła jednak, że przetrwamy. Zapewne myślała o naszej przyszłości, kiedy wynajęła panią Finkelstein, aby dawała nam lekcje języka polskiego i angielskiego.

W 1942 roku warunki materialne wielu rodzin żydowskich w ludwisińskim getcie stawały się tragiczne. Wiele osób, szczególnie starszych, nie było już w stanie podejmować walki o przetrwanie. Coraz więcej było osób chorych i niedołężnych. Najczęstszym powodem śmierci był dur brzuszny. Wielu młodych wychodziło z getta na szmugiel, choć tak naprawdę nie posiadali doskonałej znajomości języka polskiego, a ich „aryjski” wygląd budził wiele zastrzeżeń.
W naszym domu dzięki nadludzkim wysiłkom i odwadze matki ciągle jeszcze był chleb, cukier i podstawowe artykuły żywnościowe. Ja z Fejgele dbaliśmy, aby w naszym mieszkaniu było ciepło.

Wiosną 1942 roku getto obiegła wiadomość, że Niemcy rozpoczynają likwidację gett istniejących na terenie okręgu Nowy Dwór Mazowiecki, a ludność żydowska wywożona jest do obozów śmierci. Wiadomość tę przynosili najczęściej Żydzi, którym udało się zbiec ze zlikwidowanych gett. Wiele informacji przynosili także szmuglerzy. Wielokrotnie udało nam się czytać gazety lub ulotki kolportowane przez polskie podziemie.

Były to straszliwe wiadomości o metodach zbrodni i masowej zagładzie. Wiedzieliśmy, że i nas może spotkać ten okrutny los. W tej sytuacji matka nasza podjęła usilne starania, aby ukryć mnie i Fejgele po aryjskiej stronie. We wrześniu 1942 roku zawarła porozumienie ze swoimi dawnymi klientami, państwem Wnorowskimi – jeżeli wezmą mnie pod swoją opiekę i przeżyję wojnę, ona odda im swój dom w Henrykowie.

Wnorowscy mieszkali na obrzeżach warszawskiej Pragi. Zgodzili się i podjęli to zobowiązanie. Tak znalazłem się pod ich dachem. Państwo Wnorowscy mieli trzech synów, ale tylko jeden z nich mieszkał z nimi. W mojej ocenie był on zagorzałym antysemitą. Nigdy nie przepuścił żadnej okazji, aby źle wyrażać się o Żydach. Cierpiałem z tego powodu i od samego początku nie czułem się w tym domu bezpiecznie. Niestety, nie miałem wyboru.

Po ulokowaniu mnie u państwa Wnorowskich, matka podjęła usilne starania ukrycia Fejgele. Niestety, moja 10-letnia siostra nie widziała dla siebie innego miejsca, jak przy matce. Wreszcie, po wielu miesiącach przekonywania, matka zdołała ją umieścić prawdopodobnie w Zakładzie Wychowawczym w Chotomowie prowadzonym przez siostry zakonne Służebniczki Najświętszej Marii Panny.

W grudniu 1942 roku, tuż przed Bożym Narodzeniem, późnym wieczorem ktoś cichutko zapukał do drzwi Wnorowskich. Okazało się, że to była moja siostra Fejgele. Ja byłem szczęśliwy, że mogę ją uścisnąć i przytulić. Równocześnie zastanawiałem się, jak ona o tej porze samotna i przelękniona mogła mnie tu znaleźć. Wnorowscy byli z powodu jej niespodziewanej wizyty bardzo zdenerwowani. Pani Wnorowska oświadczyła nam, że nie ma zamiaru dłużej nadstawiać głowy i poleciła nam natychmiast opuścić jej dom. Próbowałem jeszcze prosić o zmianę tej decyzji, ale była nieustępliwa.

Był późny wieczór, zbliżała się godzina policyjna, na dworze wiał zimny wiatr. Wyszliśmy na ulicę i nie wiedzieliśmy, co ze sobą zrobić. Po drodze spotkaliśmy starszą, biednie ubraną kobietę, która bez jednego słowa zabrała nas do swojego domu. Zapewne zorientowała się, że jesteśmy żydowskimi dziećmi, bo na drugi dzień poprosiła nas, abyśmy, gdy przyjdzie szarówka, ruszyli w dalszą drogę. Niemal całą noc z Fejgele nie zmrużyliśmy oka. Teraz znów, podobnie jak w Ludwisinie, modliliśmy się do Boga, aby jak najszybciej odnalazła nas matka, aby dopomógł nam wyjść z tej trudnej sytuacji.

Pewnie niewielu ludzi wierzy w cuda. Ale ja wierzę. Bo na godzinę przed zmierzchem do domu tej kobiety, u której byliśmy, przyszła nasza matka. Podziękowała naszej opiekunce i we trójkę wróciliśmy do Wnorowskich. Tu wartościowymi prezentami „przekonała” panią Wnorowską, żeby zechciała zatrzymać mnie u siebie, że Fejgele już nigdy nie będzie jej nachodzić. Wyjaśniła jej, że Fejgele szukała matki w Ludwisinie, kiedy zorientowała się, że getto zostało zlikwidowane, zdecydowała się odszukać brata.

Jakim sposobem trafiła do Wnorowskich, nie wiem. Ciągle stanowi to dla mnie niewyjaśnioną zagadkę. Wiem natomiast, że zakon sióstr opuściła, bo tęskniła za matką i bratem. Wszyscy wydawali jej się obcy. Nie mogła też do końca zrozumieć, dlaczego musi wśród nich żyć. Mama i siostra po wyjściu od Wnorowskich nie miały gdzie się podziać. Getto w Ludwisinie zostało już zlikwidowane. W tej sytuacji mama postanowiła przedostać się do getta warszawskiego. Żegnałem je z bolącym sercem. Nie wiedziałem wówczas, że jest to nasze ostatnie ziemskie pożegnanie.

Chociaż Wnorowscy pozwolili mi dalej zostać, to jednak w ich domu czułem się niepewnie. Na początku 1943 roku zmarł pan Wnorowski, a synowie zaczęli się kłócić między sobą. Jeden z nich zagroził matce doniesieniem Niemcom, że ukrywa Żyda w swoim domu. Odtąd nie byłem pewien ani dnia, ani nocy. W kwietniu 1943 roku, po kolejnej awanturze u Wnorowskich, gospodyni kazała mi opuścić ich dom i ukryć się w pobliskich zaroślach.

Umówiła się, że co dwa, trzy dni będzie przychodziła w określone miejsce i przynosiła mi żywność. Nie miałem wyboru, musiałem ruszyć w pole. Od kilku miesięcy nie wychodziłem na dwór, tylko ciągle siedziałem w mieszkaniu. Teraz znalazłem się w lesie, wśród gęstwiny krzaków, pod gołym niebem. Wokoło zieleniły się pola zasiane zbożem. Niejedną noc spędziłem potajemnie w stodole, chlewiku lub oborze miejscowych gospodarzy. W ciągu dnia trwałem ukryty w mojej kniei. Często przez kilka dni siąpił deszcz, wiał zimny wiatr – a ja ciągle istniałem.

Pani Wnorowska przynosiła mi jedzenie na umówione miejsce. Nigdy nie było go za dużo, ale pomimo wielkiej chęci nie zjadałem wszystkiego, odkładałem pewną cząstkę pokarmu na czarną godzinę. Niestety, w tej leśnej samotni czułem się coraz gorzej. Zacząłem tracić pamięć i poczucie czasu. Zapragnąłem ruszyć za matką i Fejgele do warszawskiego getta.

19 kwietnia 1943 roku pani Wnorowska wraz z porcją żywności przyniosła mi wiadomość, że w warszawskim getcie wybuchło powstanie. Z mojego ukrycia widziałem płonące getto oraz słyszałem kanonadę toczącej się walki. W tym czasie moja samotność wśród pól i lasów stawała się strasznym cierpieniem. Wiedziałem, że matka i siostra znalazły się w samym centrum toczącej się walki. Każda silniejsza eksplozja była przyczyną różnych imaginacji. Raz chciałem ukryć się w swojej norze, raz chciałem pędzić do getta na ratunek.

Kilka dni później pani Wnorowska, widząc mój stan silnego załamania nerwowego, postanowiła znów zabrać mnie do swojego domu. Zostałem tam aż do żniw. Potem wynajęła od sąsiadów wolno stojącą piwnicę i urządziła mi w niej schronienie. W tej piwnicy ustawiła łóżko i wiaderko na moje potrzeby osobiste. Przez maleńkie okienko docierało do mnie światło dzienne.

Wnorowska – tak jak wtedy, gdy ukrywałem się w polu – przychodziła do mnie dwa razy w tygodniu z jedzeniem. Opróżniała też moje wiaderko. Siedziałem tu cichutko, bo w najbliższym sąsiedztwie mieszkał folksdojcz. Przez cały czas nikogo nie widziałem oprócz mojej gospodyni. Byłem całkowicie oderwany od świata i w ciągłym zagrożeniu. Kiedy padał deszcz, do mojej kryjówki różnymi szparami napływała woda, która po kilku dniach wsiąkała w glinianą podłogę piwnicy.

Siedząc tam, nie miałem żadnego zajęcia, żadnych narzędzi czy książek. Nieraz Wnorowska przynosiła mi oficjalne gazety. Mimo że zamieszczano w nich kłamliwe teksty, czytałem je od A do Z. Pamiętam, że gazety te donosiły o „zwycięstwach” niemieckiej armii na wszystkich frontach, o likwidacji gett żydowskich i niebezpieczeństwie, jakie stanowi dla świata sowiecki komunizm. Wtedy również, jak w czasie pobytu w polu, odkładałem sobie kromkę chleba, aby móc zaspokoić głód, gdy Wnorowska z takich czy innych powodów nie mogła do mnie przyjść.

Nadeszło lato 1943 roku. Pewnego dnia do Wnorowskiej przybył wysłannik od siostry mojej mamy Dory Śnieg, która ukrywała się na wsi w rejonie Chotomowa. Ciotka zdecydowała się zabrać mnie do siebie. Po wręczeniu Wnorowskiej dość dużej kwoty pieniędzy za poniesione koszty utrzymania i ukrywania mnie, ruszyliśmy w drogę do Chotomowa.

Po dotarciu do miejsca przeznaczenia znalazłem się w mieszkaniu pewnego małżeństwa mieszkającego nieopodal Chotomowa. Małżeństwo to każdego ranka udawało się do pracy i wracało późnym wieczorem. Praktycznie w domu moich nowych gospodarzy byłem sam, ale miałem pod swoją opieką całą gromadę psów i kotów. Ciotka Dora za mój pobyt w tym mieszkaniu płaciła moim gospodarzom 500 złotych tygodniowo.

Niestety, po trzech miesiącach wymówili mi dalszy pobyt. Okazało się, że domagali się od ciotki więcej pieniędzy. Ciotki na to już nie było stać. Pracowała na wsi jako pomoc gospodarska oraz dorabiała sobie robotami krawieckimi. Niestety, nie mogłem iść do ciotki, nawet żeby ją zobaczyć, bo wtedy naraziłbym ją na niebezpieczeństwo. Musiałem radzić sobie sam.

Nadciągnęła kolejna jesień – 1943 roku. Nie mając żadnego punktu zaczepienia ruszyłem w kierunku miejsca mojego urodzenia, które znałem od dzieciństwa – w rejon Tarchomina, Winnicy, Henrykowa, Wiśniewa. W ciągu dnia ukrywałem się w nadwiślańskich zaroślach. Wieczorami jak wilk zbliżałem się do ludzkich zagród, prosząc o nocleg i skromny posiłek. Nigdy i nigdzie nie spotkałem się z tym, aby ktoś odmówił mi posiłku. Czasami dawano mi nocleg w domu, stodole lub w stajni. Wszędzie też dostawałem na drogę chleb i mleko.

Niejednokrotnie przychodziłem do stajni lub obory bez wiedzy gospodarzy. Wówczas korzystałem z jedzenia, które gospodarz dawał koniowi (zboże) lub świniom (gotowane ziemniaki). Przez dłuższy czas mieszkałem na strychu plebanii. Ksiądz wiedział, że jestem Żydem. Dawał mi schronienie, karmił i prosił dość często, abym podejmował się czuwania przy zmarłych. Godziłem się bardzo chętnie. Miałem ciepłe miejsce pod dachem i pełny brzuch oraz byłem pod opieką księdza.

Nie mogłem jednak zbyt długo pozostawać w jednym miejscu. Instynkt mi podpowiadał, że powinienem zmieniać miejsce pobytu. Wędrując tak samotnie wśród ludzi, coraz bardziej czułem, jak umacniało się we mnie dążenie do przetrwania. Bo gdy ukrywałem się sam po domach, w polu, w piwnicy – nie widziałem sensu takiego życia. Na wolności, choć w poczuciu zagrożenia, czułem się znacznie lepiej.

Myślałem wówczas, że jestem jedynym żydowskim dzieckiem, któremu udało się przeżyć i że powinienem uczynić wszystko, aby przetrwać i opowiedzieć innym o wielkiej tragedii, jaka mnie spotkała. To postanowienie ciągle wracało do mojej świadomości i stawało się treścią mojego życia. I jeszcze jedno. W nadwiślańskiej kniei przyrzekłem sobie, że jeżeli przeżyję wojnę, to wyruszę do Palestyny – kraju moich przodków, o którym wspominano często w naszym rodzinnym domu, jeszcze w przedwojennych czasach.

Mijały tygodnie pieskiego życia. Raz dokuczało mi słońce, raz chłód. Ale ciągle byłem zdrowy, choć dusza moja umierała z tęsknoty za matką i siostrą. Była już połowa listopada 1943 roku, kiedy zaczęły się nieznośne chłody i szarugi. Zdawałem sobie sprawę, że tak dłużej nie wytrzymam. Zdecydowałem się wtedy pójść do miejscowej magnatki, pani Kiślańskiej, szukać u niej pomocy. Kiedy mnie zobaczyła, była przerażona, bo w jej pałacu stacjonował sztab oficerów niemieckich. Nie wiedziałem o tym. Przyszedłem od strony Wisły, była już szarówka, stąd nie zauważyłem niemieckich wartowników. Pani Kiślańska poleciła stajennemu, aby zaopatrzył mnie na drogę w żywność i pieniądze.

Po kilku dniach znów głodny i zziębnięty przyszedłem pod dom państwa Lisowskich. Nie wchodziłem jednak do środka, tylko czekałem w ukryciu, aż ujrzę któregoś z synów. Wreszcie zobaczyłem Witka wracającego do domu. Gdy go zagadnąłem, nie poznał mnie wówczas. Koniec świata! Wychowywaliśmy się razem przez 11 lat na jednym podwórku, a teraz mnie nie poznał!

Okazało się, że z tego wrażenia zemdlałem. Gdy się ocknąłem, siedziałem w wanience rozebrany do naga. Była koło mnie pani Lisowska i jej trzej synowie: Janek, Wiesław i Witold. Pamiętam, że p. Lisowska kazała Jankowi spalić moje ubranie i myła mnie. Cóż to była za rozkosz: ciepła woda, mydło i przyjazne twarze. W czasie tej kąpieli p. Lisowska klęcząc przy wanience płakała, mówiąc: „Dudek, dzieciaku, co ja mam z tobą zrobić? Prowadzę sklep, a mój dom jest zawsze pełen obcych ludzi, do każdego z moich synów codziennie przychodzi gromada kolegów. Gdzie ja ciebie ukryję? Mój mąż zginął na wojnie, czy ja mam prawo ściągnąć na dzieci i siebie śmierć?”.

Nie wszystko, co mówiła pani Lisowska, docierało do mojej świadomości. Byłem tak oszołomiony i szczęśliwy, że żadna informacja nie mogła zakłócić mojego spokoju. Pamiętam jednak, że Wiesław odpowiedział matce takim zdaniem: „Gdyby nasz ojciec żył, to Dudek by u nas został”. Pani Lisowska wstała, popatrzyła na twarze synów i spytała Janka i Witka: „Czy wy też tak myślicie?”. Obaj zgodnie odpowiedzieli, że tak.

Wówczas powiedziała: „Dobrze, niech Dudek zostanie z nami tak długo, jak to będzie możliwe. Ale od tej chwili całe nasze życie musi ulec zmianie. Najmniejszy błąd może nas wszystkich kosztować życie”. Byłem bardzo słaby i nie bardzo zdawałem sobie sprawę z wagi wypowiadanych wtedy słów. Dopiero gdy nabrałem sił, zdałem sobie sprawę, jak wielkie było poświęcenie pani Lisowskiej i jaką postawę wykazali jej synowie.

U Lisowskich zamieszkałem na pierwszym piętrze w niewielkim, ale przytulnym pokoiku. Miałem tu fotel i wygodne łóżko oraz dużo smakowitego jedzenia. Po kilku tygodniach zacząłem przybierać na wadze, powracając tym samym do mojej przedwojennej pulchnej sylwetki. Całymi godzinami siedziałem w pewnym oddaleniu od okna – oglądałem, co się dzieje na ulicy. Musiałem jednak zachowywać się bezszelestnie, bo bardzo często do domu Lisowskich przychodzili różni ludzie. Najlepiej było wieczorami. Gdy zaryglowano wszelkie drzwi i zaciągnięto grube zasłony, zasiadaliśmy wszyscy do wieczerzy.

Chłopcy opowiadali mi, co robili każdego dnia, a ja skwapliwie słuchałem tych wiadomości. Szczególnie imponowali mi Wiesiek i Witek, którzy byli harcerzami i opowiadali mi o swoich przygotowaniach do walki z Niemcami. Janek pracował wraz z matką w sklepie. Pewnego dnia poprosiłem go, aby nawiązał kontakt z moją ciotką Dorą i poinformował ją o moim istnieniu.

W kilka dni później Janek dotrzymał słowa. Ciocia Dora była bardzo szczęśliwa. Zapowiedziała też, że na wiosnę zamierza urządzić mnie u znajomego gospodarza w roli pastucha krów. Ta informacja ucieszyła mnie najbardziej. Niczego tak nie pragnąłem, jak znów wyjść na świeże powietrze, nad rzekę, na łąki. Kilka miesięcy temu marzyłem o dachu nad głową i kromce chleba. Teraz, kiedy to wszystko miałem, pragnąłem ujrzeć wolną przestrzeń.

Kiedy synowie pani Lisowskiej opowiedzieli jej o moich marzeniach, ona stanowczo odrzuciła takie rozwiązanie. Twierdziła, że wcześniej lub później wpadnę w ręce policji czy żandarmów, a wówczas w czasie tortur „wszystko wyśpiewam”. Było w tym wiele racji, ale nie przestałem marzyć. Kiedy Janek opowiedział matce o cioci Dorze i o pracy pastucha na spokojnej wsi, pani Lisowska złagodniała i wreszcie zezwoliła.

Najpierw wyruszył Janek, aby upewnić się, czy nadszedł odpowiedni czas na moją wyprawę. Kiedy ciotka potwierdziła, że jestem oczekiwany, ruszyliśmy całą czwórką kolejką wąskotorową z Henrykowa do Jabłonny. Tu pożegnałem się z Wiesławem i Witoldem. Z Jankiem ruszyliśmy piechotą do Chotomowa. Tu pragnę zaznaczyć, że przed wyruszeniem z Henrykowa poprosiłem Witka, aby dał mi na drogę swoją metrykę urodzenia. Powiedziałem mu wówczas, że nigdy tej metryki nie pokażę Niemcom ani policji, a jedynie gospodarzowi, u którego będę zatrudniony. Witek bez jednego słowa dał mi ten dokument, nie pytając o zgodę matki. Już wtedy odczytałem ten jego gest jako wielkoduszny i jednocześnie bohaterski. Później wielokrotnie wracałem myślami do tamtej tak ważnej dla mnie chwili.

Gdy przyszedłem do wskazanego gospodarstwa, przyjęto mnie życzliwie i już następnego dnia z trzema krowami i jałówką wyruszyłem na łąki. Tuż obok mnie była cała gromada wiejskich pastuchów, którzy całe dnie spędzali na pastwiskach. Po przypędzeniu bydła miałem sporo czasu do swojej dyspozycji. Chętnie pomagałem wówczas przy pędzeniu bimbru oraz roznoszeniu go po różnych odbiorcach. Dzięki tej pracy stałem się bardziej przydatnym, a z czasem – ważnym „żywicielem rodziny”.

Cieszyła mnie najbardziej wolna przestrzeń. Łąka, las, rzeka. Nie ukrywałem się w zaroślach, chodziłem po wsi jak wolny człowiek, choć w duchu obawiałem się wszystkiego i patrzyłem na wszystko czujnym okiem. Ponadto były to już nieco inne czasy. Do naszej wsi zbliżał się front. Z oddali coraz wyraźniej słychać było odgłosy toczącej się walki. W sierpniu i wrześniu trwało powstanie warszawskie. Docierały do nas codziennie informacje o walkach i dramatach walczącej ludności.Choć mieszkaliśmy kilkanaście kilometrów od miasta, wiele wiadomości docierało do wsi różnymi drogami. Żyliśmy już nadzieją, że wojnę jednak przetrwamy.

Późną jesienią do naszej wsi przyszli Niemcy. Byli to jednak żołnierze frontowi, którzy nie ścigali Polaków i Żydów, tylko budowali schrony, okopy i rowy przeciwczołgowe. We wsi stały żołnierskie kuchnie polowe, gdzie gotowano strawę. Nie ukrywałem się przed Niemcami. Nieraz pomagałem kucharzom niemieckim przy różnych robotach kuchennych, za co niejednokrotnie otrzymywałem chleb, konserwy i marmoladę. W tym czasie także ludność miejscowa budowała dla siebie bunkry, które miały ją chronić przed bombami lotniczymi i ogniem artyleryjskim. Wszystko to przebiegało w ogromnym napięciu, ale ja myślałem tylko o jednym – o szczęśliwym spotkaniu z mamą i siostrą.

W styczniu 1945 roku wojska sowieckie rozpoczęły wielką ofensywę. Zaledwie po kilku dniach ujrzeliśmy sowieckie czołgi i piechotę. Nie było walki, bo Niemcy pospiesznie zwinęli swoje oddziały i wycofali się. Po pięciu latach straszliwej niewoli byliśmy wolni. Płakaliśmy ze szczęścia. Ciotka Dora zarządziła natychmiastową przeprowadzkę do Legionowa.

Codziennie do ciotki Dory przychodzili znajomi, którym udało się przetrwać. Wszyscy jednakowo poszukiwali swoich najbliższych. Ja też liczyłem, że lada moment ich zobaczę. Wiosną 1945 roku dowiedziałem się od przyjaciół, że osierocone dzieci żydowskie będą mogły wyjechać i osiedlić się w Palestynie. Cóż ja miałem robić, sam jak palec. Ciotka Dora też budowała swoje życie od nowa. Wciąż targała mną tęsknota za utraconą rodziną. W tej sytuacji postanowiłem zrealizować dawne marzenia. Ciotka Dora nie zgłaszała sprzeciwu. Przed wyjazdem odwiedziłem moich polskich przyjaciół i wybawicieli – Lisowskich. Powiedziałem im, że nigdy o nich nie zapomnę.

Wkrótce, latem 1945 roku, cała nasza grupa złożona z młodych Żydów w liczbie 200 osób wyjechała z Polski do Palestyny. Wyjeżdżaliśmy jako dzieci greckie, które w czasie okupacji zostały wywiezione z Grecji do Polski. Ja w tym transporcie występowałem pod przybranym nazwiskiem Josef Andos. Cała ta maskarada była konieczna, bo ówczesne władze polskie nie zezwalały polskim obywatelom na opuszczenie kraju. Ponadto trwał masowy exodus ludności w całej Europie. Nasza grupa nosiła nazwę „Kibbutz Jihud”. Kierował nią Arich Bento – później znany w Tel Awiwie prawnik. Po drodze mieliśmy długie postoje w Czechosłowacji, Austrii, Włoszech.

Do Hajfy przypłynęliśmy na pokładzie statku SS „Dobros” w dniu 19 maja 1946 roku. Tu otrzymałem skierowanie do kibucu Usha w dolinie Zewulum, gdzie mieszkałem i chodziłem do szkoły. W Izraelu przyjąłem nazwisko Carmeli, a imię Josef. W listopadzie 1947 roku zostałem powołany do czynnej służby wojskowej. Brałem udział we wszystkich wojnach, które toczył mój kraj o niepodległość. W walkach pod Acco byłem dwukrotnie ranny.

W roku 1950 zostałem zdemobilizowany. Podjąłem pracę operatora maszyn ciężkich. W 1952 roku ożeniłem się Sarą, która przybyła do Izraela z Włoch, i na stałe zamieszkaliśmy w Hajfie. Tu przyszły na świat moje dzieci – Yaron i Rachela. Obydwoje ukończyli studia wyższe i zdobyli wysoką pozycję społeczną i zawodową. Nasza rodzina powiększyła się o pięcioro wnucząt.

Dziś jestem człowiekiem szczęśliwym i spełnionym. O ludziach, którzy nie zachowali się godnie, próbuję zapomnieć. Tych, którzy pomogli mi w niedoli, szanuję i kocham jak własną rodzinę.
Informację o moim życiu i przygodach wojennych przekazałem mojemu przyjacielowi Witoldowi Lisowskiemu, który odwiedził mnie w Izraelu. Jemu i jego matce Zofii Instytut Yad Vashem nadał tytuł Sprawiedliwych wśród Narodów Świata.

Pragnę, aby moi bliscy przyjaciele w Henrykowie i okolicach znali moje wojenne losy. Moja matka i siostra zginęły w getcie warszawskim – 14 stycznia 1943 roku. Tę straszną wiadomość przekazała mi już w Izraelu pani Barankowa, nasza znajoma z Henrykowa. Ciotka Dora kilka miesięcy po mnie opuściła Polskę i osiedliła się na stałe w Stanach Zjednoczonych.

Wspomnienia Josefa Carmeli (Joska Inwentarza – „Dudka”) na dwa lata przed jego śmiercią zostały spisane przez Witolda Lisowskiego, Sprawiedliwego wśród Narodów Świata, podczas wizyty w Hajfie w 1996 roku.

Redakcja tekstu Marian Kalwary

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu