Karol Galiński, Urodzony w 1931 r.
Tragedia zaczęła się w 1941 roku
Urodziłem się w małym miasteczku Mosty Wielkie dawnego województwa lwowskiego w rodzinie żydowskiej.
Oto moja rodzina: ojciec Hersz Karg, matka Sara z domu Kuszer, siostra Freida, brat Józef, drugi brat Abraham oraz ja – Naftali. Byłem czwartym, najmłodszym dzieckiem w rodzinie.
We wrześniu 1939 r. wkroczyły do nas wojska radzieckie i nastała wielka nędza. Od razu zaczęło wszystkiego brakować: żywności, mydła. Nie było dosłownie niczego. Ogromne kolejki po najmniejszy nawet zakup. Bywało, że trzeba było na zmianę stać dwie doby po kilogram cukru lub innym razem po kostkę zwykłego mydła. Te braki ogromnie utrudniały życie, ale nie stanowiły jeszcze tragedii. Z mojej rodziny nikogo nie wysłano na Syberię.
Tragedia zaczęła się w 1941 r. po wkroczeniu wojsk niemieckich. Ojca naszego zastrzelił koło domu jakiś przechodzący Niemiec, ot, dla żartu, może dlatego, że nosił brodę. Najstarszy brat Józef przebywał w jakimś obozie, chyba Zawonie; słuch o nim zaginął. Matka i siostra zginęły w dniu zagłady getta. Tę rzeź przeżyłem wraz ze swoim bratem Abrahamem, starszym ode mnie o cztery lata.
Tak wyglądał ten dzień w moich oczach – Matka i siostra wyszły wcześnie rano jak codziennie do przymusowej i bezpłatnej pracy, a ja z bratem jako nieletni zostaliśmy w domu. W pewnej chwili usłyszeliśmy gęstą strzelaninę. Zrozumieliśmy, że zaczęła się oczekiwana nerwowo od dłuższego czasu likwidacja getta.
W pokoju, w mieszkaniu zajmowanym przez wiele rodzin, była wykonana i zamaskowana mała nora pod podłogą. Weszliśmy do niej nakrywając nad sobą wieko przykryte kawałkiem starego chodnika. W tej norze siedzieliśmy cały dzień. Bez przerwy docierały do nas okrzyki oprawców, płacz dzieci, lamenty i modły dorosłych.
W pewnej chwili słyszymy, jak koło naszego okna ktoś przystanął. Płacz dzieci i głos męski „idesz czy nie idesz”. Odpowiedział głos kobiecy „idu, panoczku, idu”. Poznaliśmy po głosie, że była to nasza krewniaczka z dwiema córeczkami. Starsza miała pięć lat, młodsza, całkiem maleńka, na ręku. Przypuszczam, że celowo przystanęła, żeby w ten sposób pożegnać się z nami. Wiedziała o naszym schowku.
Jej matka została przed chwilą zastrzelona, o czym przekonałem się po wyjściu z tego ukrycia. Ukrywały się one na stryszku szopy, na podwórku. Zapewne płacz dzieci je zdradził. Matka tkwiła martwa w okienku stryszku, a na dole leżała pierzyna i poduszka. Widocznie staruszka nie chciała zeskoczyć.
Z naszym pokojem sąsiadował drugi pokój z piwnicą, gdzie ukrywała się duża grupa ludzi. Zostali oni wyprowadzeni i zamordowani. Wszystko to doskonale słyszeliśmy w swojej norze.
W Mostach Wielkich miał miejsce jeszcze jeden straszny mord – dużą grupę Żydów zamknięto w bóżnicy i spalono żywcem.
Pod wieczór, gdy już wszystkie odgłosy ucichły, wyszedłem bez brata z tej nory. Tuż za drzwiami w sieni spostrzegłem Niemca. Struchlałem, ale opanowałem nerwy i od szedłem. Przystanął, popatrzył na mnie, ale nic nie powiedział.
Na Rynku zobaczyłem dwa stosy równo ułożonych martwych ludzi. Wiedziałem, że wśród nich jest nasza matka i siostra, a także owa krewniaczka ze swoimi dziećmi i kilkaset, jak oceniłem, innych osób.
Poszedłem po brata, i razem udaliśmy się na miejsce, gdzie przed pójściem do getta znajdował się nasz dom. Tu już nasze nerwy nie wytrzymały. Ogarnęła nas potworna rozpacz.Dziś straciliśmy najdroższą naszą matkę i siostrę, a na dodatek stwierdziliśmy, że naszego domu już nie ma. Rozebrali go sąsiedzi Ukraińcy, bo był stary, a nową drewnianą oborę przenieśli na swoją parcelę.
Chłopiec z tego domu powiedział ze śmiechem: „Popatrzcie jeszcze na waszą stajnię”. Całodzienny strach, żal, zimno od wilgotnej ziemi, głód i pragnienie, a teraz jeszcze widok resztek pozostałych po naszym domu spowodowały tak wielką naszą rozpacz, że płakaliśmy na cały głos nie zważając już na zagrożenie. Nie mogliśmy nad sobą zapanować. Zresztą dziś, po pięćdziesięciu latach, pisząc te słowa również płaczę. Nie sposób wymazać tego wszystkiego z pamięci.
W tym dniu ocalało jeszcze kilkunastu innych Żydów. Na drugi dzień rano wywieziono nas wszystkich do getta w Żółkwi. Tu żyliśmy jak w obozie koncentracyjnym: druty kolczaste chyba pod prądem, codziennie pojedynczy ludzie zabijani, straszliwy głód, potworna ciasnota, nędza trudna do opisania. Wierzchy dłoni i stóp miałem opuchnięte z głodu, żarły nas wszy i inne insekty. Brakowało nawet wody i naczyń, nie mówiąc o mydle czy proszku do prania.
Tak to życie trwało do dnia likwidacji getta. Przeżyliśmy ją z bratem tak: na podwórku była szopa, pod którą wcześniej ktoś wykopał piwnicę. Ulokowaliśmy się tam po podniesieniu sedesu w dostawionym ustępie. Weszło nas rano jedenaście osób i przesiedzieliśmy dzień, noc i jeszcze jeden dzień.
Przez całe te dwa dni trwało zabijanie Żydów. Strzelano do każdego, gdziekolwiek się znajdował. Tylko niemowlęta i małe dzieci były zabijane inaczej: za nóżki i o mur lub słup, i rzucano na samochód. W jednym tylko przypadku postąpiono inaczej: około pięćdziesięciu Żydów nie chciało wyjść z piwnicy. Oprawcy wlali benzynę i wrzucili granat.
Opowiedział mi o tym chłopiec, którego brat zginął w tej piwnicy, a on ocalał. Chyba sam jeden. To byli bliźniacy, znałem ich, bo chodziliśmy razem do szkoły w Mostach. Opowiadał nam o tym wieczorem, w dniu zagłady getta.
W getcie w Żółkwi dość częste były przypadki celowego rzucania się na druty dla przyśpieszenia końca cierpień. Strażnicy strzelali natychmiast.
Na drugi czy trzeci dzień po tej masakrze z terenu getta wyprowadził nas, tzn. mnie i mojego brata, znajomy Ukrainiec z Mostów Wielkich. Dał po kawałku chleba i wskazał, którędy iść bocznymi drogami dwadzieścia kilka kilometrów do polskiej wioski o nazwie Stanisłówka.
Po drodze w jednym z ukraińskich domów chyba domyślali się, kim jesteśmy. Młoda kobieta powiedziała: „W Żółkwi Żydów haratali przez dwa dni i jeszcze są”. Zdradzał nas zapewne straszliwy wygląd, ale dali po kawałku chleba i poszliśmy dalej. Mieszkańcy Stanisłówki dobrze znali naszą rodzinę, gdyż ojciec u nich dokonywał zakupów żywności, oni zaś często bywali u nas przychodząc do Mostów do kościoła lub na zakupy. Od nich spodziewaliśmy się pomocy, której rzeczywiście nam udzielali.
Muszę zaznaczyć, że sami żyli w biedzie, gdyż Niemcy ciągle im zabierali żywność, przychodzili czasem partyzanci radzieccy, bandy ukraińskie, a wszyscy chcieli jedzenia. Mimo to dawali czasem kawałek chleba, czasem trochę strawy, no i udawali, że nie wiedzą, iż zakradamy się na nocleg do stodoły lub do stajni. Latem sypialiśmy w lesie.
Pewna rodzina trzymała nas w sianie w stodole dłuższy czas i żywiła, narażając się za to na karę śmierci. Z wnukiem tejże rodziny utrzymuję kontakt do dziś. Nazywają się Zofia i Bogusław Rączka, mieszkają w Krakowie. W pewnym okresie zebrała się nas cała grupka, chodziliśmy na cały dzień do lasu, a wieczorem ruszaliśmy na wieś prosić o jakieś jedzenie. Późnym wieczorem zakradaliśmy się do spania. W zimie najlepiej było spać obok krowy, bo było cieplej.
Bywały nocne rewizje i kilku Żydów złapano i zastrzelono na miejscu. Gospodarze wybłagali darowanie życia.
Pewnego razu gdy przebywaliśmy w lesie zajęci rozmową, obstąpiło nas kilku morderców w czarnych mundurach (chyba policjanci ukraińscy na usługach Niemców) i z bezpośredniej bliskości zaczęli do nas strzelać. Obok mnie ktoś upadł, widocznie trafiony, ja go przeskoczyłem i zacząłem uciekać. Wyprzedzał mnie brat. Jeden z bandytów puścił się w pogoń za nami, co chwila przyklękał i oddawał pojedynczy strzał z karabinu. Widziałem to, bo co jakiś czas zerkałem do tyłu. Uciekaliśmy tak dwa-trzy kilometry, nawet gdy nas już nie ścigał. Przypuszczam, że z tej grupy nikt więcej wtedy nie ocalał. Pamiętam, że był wśród nas jeden lekarz i jeden młody adwokat. Były również dwie kobiety…
Po przyjściu do siebie weszliśmy do pobliskiej wioski ukraińskiej i w jednym z domów poprosiliśmy o coś do jedzenia i żeby nam wskazano drogę do Stanisłówki. Oczywiście powiedzieliśmy, że jesteśmy Polakami i że przegnali nas Ukraińcy. Stara kobieta rozpłakała się nad nami mówiąc: „co oni z wami robią, jak się Boga nie boją”. Jak widać, wśród Ukraińców też bywali ludzie.
Szliśmy nocą przez las po świeżo usypanym nasypie kolejowym jeszcze bez szyn. W pewnej chwili ujrzeliśmy upiorną scenę: ciemny las, ognisko i uwijający się przy jakiejś pracy ludzie. Wyglądało to niesamowicie. Nie wiedzieliśmy, czy to banda UPA czy może partyzantka radziecka. Nie mogliśmy rozpoznać. Do partyzantów byśmy się chętnie przyłączyli, ale bandy bardzo baliśmy się. W wielkim strachu minęliśmy to widmo i poszliśmy dalej.
Ponownie ukrywaliśmy się w Stanisłówce. Po niedługim czasie napadła na wioskę (mieszkali tam tylko Polacy) banda ukraińska. Byłem już sam. Wcześniej brat dostał silnej gorączki i po paru dniach zmarł, gdy podtrzymywałem go, żeby się napił wody, o którą prosił. Rozpacz moja była ogromna, tak płakałem, że skrzyczał mnie gospodarz, właściciel kopy słomy, w której przebywaliśmy z bratem. Straciłem więc ostatnią bliską mi osobę.
W napadzie bandytów spod znaku „Trizuba” (Ukraińska Powstańcza Armia) zginęło kilkanaście osób, a połowa wioski spłonęła. Strzelanina była tak gęsta, że miałem wrażenie, że widzę lecące pociski. Uciekając łączyliśmy się w grupy, niektórzy mieli na głowach i plecach pierzyny i poduszki, z których unosiło się pierze.
W ten sposób z dużą grupą mieszkańców wioski oddaliłem się około czterech kilometrów od pożaru, ale mimo odległości wrażenie było straszne. Płonęło sześćdziesiąt drewnianych domów, tyleż stodół, stajnie – niektóre z żywymi zwierzętami, stogi siana i słomy. Było już ciemno. Napad zaczął się o zachodzie słońca. Grozę potęgowały unoszone gorącem płonące snopy z dachów, myśleliśmy bowiem, że to płoną żywe kury i gęsi. Nazajutrz wioski nie poznałem, sterczały tylko kominy i lekko dymiły zgliszcza. Oto straciłem wioskę, w której miałem oparcie.
Co teraz robić? Gdzie teraz pójdę? Na szczęście wcześniej umyśliłem sobie życiorys polskiego chłopca z rzeczywiście istniejącej rodziny. Odtąd nazywałem się Karol Gorzko i byłem Polakiem, któremu Ukraińcy zamordowali rodziców. Było to przecież zupełnie prawdopodobne. Dokumentów żadnych nie miałem, i to mnie bardzo niepokoiło.
Choć była jeszcze jedna rzecz znacznie gorsza, która spowodowała śmierć wielu Żydów. Takie „cechowanie” ludzi jest tragicznym błędem. Rano przyjechał z Mostów ksiądz proboszcz i zaproponował, abyśmy wszyscy udali się do Żółkwi. Dołączyłem do nich i pieszo szedłem dwadzieścia kilka kilometrów już po raz drugi do Żółkwi.
Getta już nie było. Po likwidacji każdego getta władze niemieckie ogłaszały tzw. „Judenfrei”. Od tej chwili każdy obywatel miał obowiązek natychmiast zgłosić o napotkanym Żydzie lub go zabić. W Żółkwi ostała się zabytkowa bóżnica. Stoi zaniedbana do dziś. Widziałem ją jeszcze w 1988 r. Większość Polaków postarała się wyjechać stąd „na Zachód”.
Wszędzie było bardzo dużo ludzi przybyłych z małych miasteczek i wsi, uciekających przed bandami ukraińskimi. Ciasno, głód i wszy. Pewnego razu przeczytałem w gazecie małe ogłoszenie „Złóż grosz na Polski Komitet Opiekuńczy. Lwów, ulica Sobieskiego 15″. (Gazety były bezpłatne w trzech językach:niemieckim, polskim i ukraińskim).
Pomyślałem, że skoro „opiekuńczy”, to trzeba się tam udać. Ale jak? Ani pieniędzy, ani dokumentów. Miałem jednak trochę szczęścia. Pewnego razu widzę, jak ktoś ładuje rzeczy na małą ciężarówkę. Podszedłem i zapytałem, czy nie jadą do Lwowa i czy mogą mnie zabrać. Musiałem opowiedzieć zmyślony życiorys i dostałem się do Lwowa. Właściciel ciężarówki był człowiekiem szlachetnym. Zawiózł mnie na samo miejsce i jeszcze dał trochę pieniędzy.
Ale tam ogarnęło mnie przerażenie: duży gmach, a w nim pełno ludzi. Na schodach, na korytarzach i przed budynkiem. Wszyscy potrzebują pomocy. Przepchałem się dosłownie pomiędzy nogami tłumu do jakichś drzwi biura i tam znów opowiedziałem swój zmyślony życiorys. Nakarmili mnie, dali coś na grzbiet i zostałem odprowadzony do jakiegoś zakładu dla chłopców.
Był już wieczór. Nazajutrz rano po śniadaniu (po raz pierwszy od lat normalnym) w dziesięciu chłopców pojechaliśmy pociągiem do Krakowa. Eskortowała nas jakaś pani. Na drogę dostaliśmy po małym bochenku chleba i butelce herbaty. Po raz pierwszy od dawna nie byłem głodny.
W Krakowie znaleźliśmy się w punkcie zbornym dla uchodźców na Krzemionkach. Były tu sieroty z zakładów wychowawczych oraz całe rodziny. Po kilkunastu dniach pobytu zabrał mnie na służbę starszy, budzący zaufanie pan do pomocy do swojego gospodarstwa rolnego w Korabnikach blisko Krakowa Było mi tu bardzo przykro, dostawałem mało jedzenia, a bardzo ciężko pracowałem. Traktowany byłem dokładnie jak ich pies. Miałem swoją miskę, a spałem w skrzyni w oborze nad krowami.
Mieszkałem u nich przez cały rok i ani razu nie byłem w ich pokojach. Jadałem zawsze osobno, w sieni. Znosiłem to życie z pokorą. Wciąż trwała wojna i byli Niemcy. Tu doczekałem wyzwolenia, a później końca wojny. Nie dowiedzieli się, że niechcący przechowali Żyda.
Kraków, 29 lipca 1992 r.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl