Katarzyna Meloch, urodzona w 1932 r. (1)
Nienapisany życiorys
[Publikujemy trzy wspomnienia Katarzyny Meloch. Pozostałe dwa można przeczytać wybierając Katarzyna Meloch (2) lub Katarzyna Meloch (3)]
Ktoś mnie pytał, kiedy po raz pierwszy usłyszałam w kręgu rodzinnym słowo „Żyd” – chyba dopiero w 1941 r., wtedy gdy w Białymstoku Niemcy przyszli po moją Matkę.
Chodzili wtedy tropem ludzi związanych z radziecką władzą. – Komunistka – powiedział jeden z nich, a po obejrzeniu Jej paszportu (radzieckiego paszportu) dodał: – Oczywiście Żydówka!
– Jestem tylko matką – odpowiedziała. Odjechała z Niemcami w przyczepie motocyklowej. Więcej nie zobaczyłam Jej już nigdy.
Zginęła prawdopodobnie w jednej z pierwszych egzekucji na terenie Białegostoku.
Ale przedtem, póki oczekiwała razem ze mną na przyjście Niemców, godzinami wbijała mi do głowy adres swego brata w warszawskim getcie. Budziła mnie w nocy i sprawdzała, czy pamiętam: „Elektoralna 12″. Zapamiętałam; wiedziałam, że stamtąd przyjdzie ratunek i opieka. I tak się stało.
Życiorys własny pisałam i wygłaszałam wiele razy w życiu, ale nie był to jeden i ten sam życiorys: były to różne życiorysy. Zmienne były w nim wszystkie niemal elementy: I data urodzenia i imiona rodziców, nazwisko i imię własne. A także nazwisko panieńskie matki, informacje o miejscu urodzenia, zapis na temat wyznawanej religii.
Każdy z licznych moich – niemoich życiorysów miał potężne luki. Irena Dąbrowska (nazwisko i imię okupacyjne Katarzyny Meloch), z autentyczną metryką, wyjętą bodajże z kościoła na Targówku, była od Katarzyny starsza o rok. Miała za sobą chrzest rzymsko-katolicki. Jej matka przed zamążpójściem używała nazwiska Gąska, imienia Anna. Katarzyna urodziła się w 1932 r., nie jak Irena w Warszawie, ale w Łodzi. Panieńskie nazwisko matki (Goldman), nazwisko babci (Garfinkiel) wskazywały jednoznacznie, kim byli jej przodkowie po „kądzieli”.
„Po mieczu” miałam w rodzinie Melochów i Gliksmanów. Czy można, gdy chodzi o żydowską rodzinę, posłużyć się tą polską, szlachecką terminologią?
Meloch to nazwisko hebrajskie, ze zniekształconą pisownią (porównaj Dawid Hamelech). Przodkowie ojca mieszkali w zaborze rosyjskim, a rosyjski miękki (lub twardy) znak nadał hebrajskiemu słowu zmienioną formę.
Z książki kuzyna mego ojca, Dawida Wainapla From Death Row to Freedom (Od zagłady do wolności) wydanej w Nowym Jorku w 1984 r. dowiedziałam się, że rodzina ojca (ściśle: rodzina matki ojca) mieszkała w Radomiu dłużej niż sto lat.
Jeden z rozdziałów tej książki ukazał się po polsku pt. Byłem więźniem obozu koncentracyjnego w Bliżynie w przekładzie Agnieszki Jacki. Słowo wstępne pt. Powrót Dawida K. Meloch. Bliżyn 1991. Nakładem Towarzystwa Przyjaciół Bliżyna. Całość przygotowana do druku w tymże tłumaczeniu.
Moi przodkowie byli na ogół felczerami, niektórzy tylko lekarzami. Legenda rodzinna głosi, że któryś z pradziadów opatrywał rannych uczestników Powstania Styczniowego. Inna legenda mówi o tym, że wuj babci, lekarz (czwarte pokolenie wstecz!) jeździł w sobotę dorożką do chorych. Leczył Żydów i Polaków.
Mój ojciec i jego liczni kuzynowie – rówieśnicy uczęszczali do polskich szkół, w ich domach mówiło się po polsku, ale święta obchodzono żydowskie; nie wyrzekano się własnych tradycji. Ojciec Maksymilian Meloch był historykiem polskich powstań na rodowych.
Jeśli mam napisać uczciwy życiorys, muszę o nich wszystkich opowiedzieć:zadanie nie do wykonania …
Moje życie nie zaczęło się z dniem urodzenia, to jest 7 maja 1932 r. Nie wzięłam się społecznie znikąd. Przyznaję się między innymi do dziedzictwa matki. W słownikach ruchu robotniczego można znaleźć nazwisko Michaliny Goldman, uczestniczki rewolucji 1905 r. Znałam ją już tylko jako babcię. Pozostał mi po niej list pisany 11 marca 1941 r. w warszawskim getcie do kuzynów w Nowym Jorku (zob. ilustracje).
Z Nowego Jorku wrócił do Warszawy ćwierć wieku po wysłaniu go z getta. Adres nadawcy: Warszawa, Sienna 45 m. 46, był chyba ostatnim adresem rodziny mojej matki, zanim „wysiedlona” została do Treblinki.
Długi list, pełen informacji o bliższych i dalszych krewnych, jest wołaniem o pomoc – nie dla siebie, ale dla tych spośród krewnych, którym było najciężej. Nie ma w nim ani słowa o sobie, o własnej gettowej kondycji. „Co do Sary Bejli- pisze Michalina Goldman – to ona, staruszka biedna, jest w skrajnej nędzy. Robiłam dla niej, co mogłam, ale moje możliwości już się skończyły. Ona teraz po prośbie chodzi, jeszcze z wierzchu możliwie odziana, ale i to się wkrótce skończy. […] Pisałam przez Czerwony Krzyż w jej imieniu. Babcia prosi, by zwrócić się do brata Sary, Amerykanina. Jeden raz odzywa się osobisty ton: „ …Każdy list od nas należy omalże za ostatni uważać”. Babcia Michalina… Gdyby nie ona, dawno nie byłoby mnie na świecie.
Policjanci żydowscy zjawili się nagle na dziedzińcu dawnego szpitala Świętego Ducha. Nikt ich się tam nie spodziewał. Na Elektoralnej 12 znajdowały się agendy gettowego szpitala. Byliśmy pod specjalną ochroną samego Judenratu. Policjanci weszli na teren „chroniony”, być może złapali za mało ludzi, by wypełnić „dzienny limit”, który obowiązywał każdego z nich. Wkrótce zgarnęli dzieci z naszego terytorium, złapali także i mnie: płakałam głośno, rozpaczliwie.
Babcia Michalina (matka mojej matki) usłyszała mój płacz i zeszła z bezpiecznej kryjówki w sam środek obławy. Wdała się w rozmowę z policjantem i dała mi znak, bym uciekła. Policjant udawał, że nie zauważył tej ucieczki. Babcia została zamiast mnie zabrana na Umschlagplatz. Wróciła stamtąd jednak następnego dnia na Elektoralną. Była matką pracownika szpitala i dlatego tym razem wyszła cało z Umschlagplatzu. Mogła już wtedy nie wrócić i zginąć w Treblince, ja z Umschlagplatzu nie wróciłabym na pewno. A przecież jeszcze w Białymstoku postanowiłam przeżyć.
Śmierć babci Michaliny, jej powrót do ginącego getta, rezygnacja z bezpiecznego lokum po „aryjskiej stronie”, to osobna historia. Pisałam o tym gdzie indziej (zob. K. Meloch, Trzy próby. Belka w oku moim, „Więź”, 1991 nr 6, s. 43).
Mój wojenny życiorys jest historią ocalenia. Żeby mnie ratować, podawali sobie zgodnie ręce ludzie lewicy i katolickie zakonnice. Wobec nich -żyjących i umarłych – mam dług wdzięczności, dług nie do spłacenia. Talmud mówi: „Kto ratuje jedno ludzkie życie, ratuje cały świat”. Jestem dziennikarką, pracuję w słowie, ale nie wiem, jak określić dzieło ludzi, którzy uratowali kilkadziesiąt istnień.
Byłam żydowskim dzieckiem ocalonym w zakładzie dla dzieci prowadzonym przez zakonnice, Siostry Służebniczki Najświętszej Marii Panny (Starowiejskie). Jestem jedną z licznej gromady dzieci żydowskich ocalonych w Turkowicach na Zamojszczyźnie.
„Jolanta” (Irena Sendlerowa, kierowniczka referatu opieki nad dzieckiem „Żegoty”) podaje, że w Turkowicach znalazło schronienie trzydzieści dwoje żydowskich dzieci; jedna z odznaczonych (pośmiertnie) zakonnic, siostra Hermana (nazwisko świeckie: Józefa Romansewicz), w swoim niewydanym dotąd pamiętniku pisze o dziewiętnaściorgu dzieciach ukrytych w zakładzie.
Trzy siostry zakonne z Turkowic (spośród personelu zakonnego liczącego około 22 osób) zostały już odznaczone medalami Yad Vashem, ale ratowanie nas, dzieci żydowskich, było wspólnym czynem całego zespołu zakonnego. Gdy mówię i piszę o zbiorowym dziele ocalenia, mam na myśli nie tylko „nasze” zakonnice. W wydziale opieki społecznej zarządu miejskiego w Warszawie prowadzono – konspiracyjnie – akcję umieszczania dzieci żydowskich w zakonnych domach. Pisarz Jan Dobraczyński był inicjatorem tej akcji, pomagały mu współpracownice: między innymi Irena Sendlerowa, Jadwiga Piotrowska, a także moja „aryjska” opiekunka wojenna Jadwiga Deneka.
„Zbiorowe przedsię wzięcie” nie byłoby możliwe bez zgody inspektora Saturnina Jarmulskiego. Wiedział (siostra przełożona nie miała przed nim tajemnic), że w turkowickim zakładzie znajdują się żydowskie dzieci. Żądał jednego: byśmy mieli w porządku swoje „aryjskie” dokumenty. Nie mogę nie wspomnieć o księdzu Stanisławie Bajko. On sprawił, że nasza tożsamość potwierdzona była kościelnymi praktykami.
Proszę w imieniu wychowanków Turkowic: pamiętajcie ich imiona! Dla mnie najważniejsza z tych osób była i jest siostra Irena (Antonina
Manaszczuk). Dwa lata temu osobiście odebrała Medal w Yad Vashem, a gdy wiosną 1992 r. byłam w Izraelu na Światowym Kongresie Dzieci Holocaustu, własną ręką dotknęłam tablicy z Jej imieniem.
Siostra Irena wiozła nas, dziewczynki i chłopców, niebezpieczną trasą z Warszawy do miejsca przeznaczenia. Opiekowała się na co dzień kilkoma dziewczynkami żydowskimi. W dziele naszego ocalenia była prawą ręką przełożonej.
My, uratowani, w większej części byliśmy dziećmi wyprowadzonymi z warszawskiego getta. W Turkowicach skończył się głód typowy dla dzielnicy zamkniętej, choć w zakładzie nie przelewało się. Stąd ów widoczny na fotografii „kartoflany brzuch”, pozostałość po getcie białostockim.
W marcu 1943 r.„ kiedy ja byłam „w domu ocalenia”, jak nazywano Turkowice, zginęła prawie cała rodzina mego ojca. Nie potrafię sobie przypomnieć, co robiłam akurat 21 marca 1943 r. Czy siedziałam w szkolnej ławie, czy biegałam z koleżankami po lesie; nawet siostra zakonna Irena nie jest w stanie powiedzieć, jaki to był dzień w Turkowicach. A może, gdy padały strzały na szydłowskim cmentarzu,śpiewałam wraz z dziećmi w kościele:
Piłat myl ręce mówiąc:„Jam niewinny niech krew ta spadnie na was i na syny”. A Żydzi odpowiadali Piłatowi: „To nas nie przestrasza taka wola nasza Wypuść nam Barabasza”.
Nie czułam się napiętnowana, nie myślałam, że krew ta spadła i na mnie, bo należę do cór i synów plemienia. Prawie nie bałam się Niemców obecnych na terenie Zakładu…
Dawid Wainapel we wspomnianej autobiograficznej książce From Death
Row to Freedom przypomniał, jak zginęła rodzina mego ojca. Przedstawicielom inteligencji z radomskiego getta Niemcy zaproponowali za grube pieniądze wyjazd do Palestyny. Nasza rodzina postanowiła skorzystać z „szansy”. Zajechały ciężarówki. Znalazła się w nich prawie cała rodzina Gliksmanów i Wainaplów: dwóch wujów, trzy ciotki, czterech kuzynów. W tej grupie były też dzieci: ośmioletnia Merusia, córka kuzynki Romy, dwuletnia córeczka innego kuzyna, Stanisława Wainapla i dziesięcioletnia córka najmłodszej siostry babci Reginy (matki ojca).
Nie zginęli oni anonimową śmiercią w obozie koncentracyjnym, rozstrzelano ich na cmentarzu w Szydłowcu. Część skazanych uniknęła śmierci, lecz nie było wśród nich naszych bliskich. Dzięki książce Dawida wiem, jak ginęli Wainaplowie, Gliksmanowie, nasi krewni i powinowaci. Szwagier babci Reginy krzyknął do Ukraińców po rosyjsku:„Mordercy, jeszcze psy będą piły waszą krew!” Podtrzymywał żonę (najstarszą siostrę babci Reginy), razem poszli w stronę grobu. Młody kuzyn ojca Stanisław Wainapel, z dzieckiem w ramionach, pomachał rodzicom ręką na pożegnanie i został na ich oczach rozstrzelany.
Zginęły moje rówieśnice, a śmierć kuzynów ojca sprawiła, że zginęli także ci, którzy nie zdążyli się urodzić; mogli być w przyszłości moimi braćmi.
„Zaliczyłam” dwa getta.W białostockim byłam około pół roku, w warszawskim dłużej – osiem-dziewięć miesięcy. Najpierw był Białystok. Tam byłam sama, zdana na siebie, dziewięcio letnia, a już dorosła,chyba bardziej niż później, w warszawskim getcie
– odpowiedzialna.W warszawskim getcie znalazłam się w rodzinnym gronie, byłam prowadzona za rączkę.
Jedna z kilkudziesięciu (a może kilkuset?) dzieci z żydowskiego Domu Dziecka w Białymstoku, wiecznie głodna, ruszałam prawie każdego dni „do miasta”, ale nie opuszczałam żydowskiej dzielnicy. Łaziłam ulicami niewielkiego getta, bez planu, pozornie – bez celu. Na moim szlaku znalazła się koleżanka matki, nauczycielka. Mieszkała samotnie, zapraszała mnie do siebie, szykowała nam gettowy przysmak: głąby kapuściane.
Okazało się, że naprzeciwko Domu Dziecka mieszka Lenka, sąsiadka przedwojenna z ulicy Królewskiej 49 w Warszawie i pierwsza dziecinna przyjaciółka. Jej rodzice już nie żyli, wychowywał ją wuj (lekarz) z żoną. U Lenki jadałam „przedwojenne” obiady, małe porcje podawano elegancko na dobrej porcelanie. Nikt się w tym domu nie rzucał na jedzenie, jak u nas w zakładzie, jedzenie nie było tematem rozmów. Jadłam obiad u Lenki, głąby kapuściane u pani Marysi, i biegłam do Domu Dziecka na południową postną zupę. Po tych trzech obiadach byłam w dalszym ciągu głodna.
Od lat starałam się dowiedzieć, co się stało z żydowskimi dziećmi z naszego Domu Dziecka. Chajka Grossman, legendarna łączniczka białostockiego i warszawskiego getta, opowiadała mi niedawno, że wszystkie sieroty białostockiego getta Niemcy wywieźli do obozu w Teresinie, a następnie stamtąd powędrowały transportem do Oświęcimia, by zginąć w komorach gazowych.
Do tej pory nie umiem pisać o moim pobycie w warszawskim getcie. Widziałam trupy na ulicach przykryte papierem, były stałym elementem krajobrazu, nie dziwiłam się temu wcale. Nie musiałam zamykać oczu, ani trzymać babci Michaliny za rękę… Ja już straciłam oboje rodziców.
„Znikanie” ludzi było dla dziesięcioletniej dziewczynki sprawą tak naturalną, że nie budziło sprzeciwu! Prawie nie dotknęło mnie tam to, co najgorsze. Moi bliscy starali się żyć w miarę możności „normalnie” do pierwszych akcji. Posyłali mnie na komplety, uczyłam się, odkrywałam książki.
W wypalonym skrzydle szpitala Św. Ducha, gdzie brakowało dachu od września 1939 r., pełno było samosiejek, wiatr przywiał ziemię
i piasek. Uprawiałam tam do spółki z Krysią Sigalin grządkę, hodowałyśmy pachnące nasturcje. W maju 1942 r. wuj zastępujący ojca urządził mi urodziny. O czym tu opowiadać…
Spisuję żydowskie historie moich sióstr i braci ze Stowarzyszenia Dzieci Holocaustu. Poznaję sytuacje, które nie były mi pisane; przeżywam wyjście Krysi kanałami z getta (w kanałach straciła rodziców; siostry i braci). Ja nigdy nie musiałam wejść do kanału.
Jestem z Jadzią na gestapo w Alei Szucha, gdzie ona – dziecko – bita i katowana, nie przyznaje się, że jest Żydówką; z Ireną stoję w wagonie pociągu do Treblinki. Notuję wspomnienia Marysi, okruchy dzieciństwa „łapane” pomiędzy akcją, zamknięciem w skrytce z fiolką trucizny, siedzeniem w piwnicy z nietoperzami i wędrówką z kijem żebraczym.
To wszystko fakty z życiorysu moich przyjaciół, przypadki, które każdemu z nas mogły się zdarzyć. One też należą do mojej – bo naszej – historii, choć mnie osobiście zostały oszczędzone.
Nie zetknęłam się ani razu ze szmalcownikiem, więc gdy opowiadam o naszych Ratownikach, Zosia przerywa mi słowami:„A ja nie miałam ratowników, miałam szmalcowników”.
Wpisuję się w te życiorysy z reporterskiego nawyku, chowam się za plecami moich bohaterów, a bohaterami moimi są wszyscy rówieśnicy, którzy przeżyli wbrew ustawom norymberskim. I nie wiem, nigdy się nie dowiem, gdzie kończy się nasza wspólna historia, a zaczyna mój pojedynczy los…
Nauczyłam się w czasie okupacji „kłamać, żeby żyć”. Nauczyłam się zmieniać skórę stosownie do potrzeb chwili.
Zło trwało we mnie dalej po wojnie. Czy można było wyjść obronną ręką z kilku lat codziennego kłamstwa, z dzieciństwa na cudzych papierach, czy można było wyjść bez szkód wewnętrznych?
Prawdziwy życiorys musi być moralnym obrachunkiem z samym sobą.
Jestem go winna moim najbliższym, pomordowanym, a także córce i wnukom; piszę go krok po kroku, drukuję cząstki, fragmenty – słowo po słowie…
Warszawa, 1992 r.
Fragmenty drukowane w: Spuścizna („Więź” 1989, nr 4, s. 96-10), Trzy próby. Belka w moim oku
(tamże, 1991, nr 6, s. 42-4 5), Dom naszego ocalenia (tamże, 1992, nr 11, s. 166-169).
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl