Katarzyna Meloch, urodzona w 1932 r. (3)
Siostra Irena czuwała nade mną
[Publikujemy trzy wspomnienia Katarzyny Meloch. Inne można przeczytać wybierając „Katarzyna Meloch (1) lub Katarzyna Meloch (2)” w zakładce „przeczytaj wspomnienia”]
Zimą, na przełomie 1942 i 1943 roku, Siostra Irena przywiozła mnie do Turkowic z Warszawskiego Pogotowia Opiekuńczego (dla dzieci) imienia księdza Baudouina.
Przywiozła wtedy gromadkę dzieci. Ile nas było – nie pamiętam. Czy były wśród nas, oprócz mnie, jeszcze inne niearyjskie dzieci – nie wiem. Dla niej nie była to pierwsza wyprawa po dzieci z Turkowic do dalekiej Warszawy i z powrotem do Turkowic.
Z Siostrą Ireną zetknęłam się wtedy po raz pierwszy. Była młodą kobietą, w pełni sił. Dziwił mnie strój zakonny: biały kornet i granatowy habit, a także krzyż wiszący na piersiach. Zakonny uniform budował między nami dystans.
W Turkowicach zima powitała nas śnieżną bielą. Weszłam do tak zwanego domu dziewcząt. Na drzwiach wejściowych wisiał niemiecki plakat propagandowy. Napis głosił: „Żydzi, wszy, tyfus plamisty”. Nie mogło na nim zabraknąć Żyda w otoczeniu wszy. Pamiętam ten plakat i podobne plakaty w Warszawie.
Siostry z Turkowic musiały respektować zarządzenie administracyjne władz niemieckich, prowadząc jednocześnie konspiracyjną akcję ratowania dzieci żydowskich. Plakatu nie kojarzyłam wcale z moim losem. Pochodził z obcej rzeczywistości. Po pewnym czasie zniknął.
Siostra Irena, jak wszystkie siostry z Turkowic, należała do zgromadzenia służebniczek starowiejskich. Służebniczka – słowo z patyną, patyną przeszłości. Aleksander Brückner, autor „Słownika etymologicznego języka polskiego” wywodzi to słowo z języka prasłowiańskiego. W połowie XIX wieku, kiedy powstał zakon służebniczek, miało ono jeszcze prawo obywatelstwa we współczesnej polszczyźnie.
Zakon służebniczek powołał do życia człowiek świecki, Edmund Bojanowski, ziemianin z Poznańskiego. Zakon zrodziła społeczna potrzeba. Trzeba było dopomóc ludziom dotkniętym epidemią cholery. Zamysł założyciela zakonu obejmował także opiekę nad niemowlętami i małymi dziećmi.
Praca ta była pionierska na ziemiach polskich, może zresztą pionierska nie tylko w naszym kraju. Siostry służebniczki od chwili powstania zakonu były zawsze w służbie najbardziej potrzebującym. Zmieniały się społeczne oczekiwania, zakonnice wychodziły im naprzeciw, kierując się zawsze tę samą ideą: być blisko pokrzywdzonych, nieszczęśliwych, wymagających wsparcia.
To musiało się sprawdzić w latach okupacji hitlerowskiej w Polsce. One nadal, jak przed wojną, prowadziły domy sierot, ale po roku 1939 pojawili się w nich nowi wychowankowie, zagrożone wyrokiem śmierci dzieci żydowskie. W Turkowicach było nas prawdopodobnie trzydzieścioro pięcioro.
W turkowickim zakładzie Siostra Irena pracowała jako wychowawczyni starszych dziewczynek. W tej grupie były przeważnie osierocone dzieci, ja się w niej znalazłam. Ale ja byłam w owym czasie „dzieckiem szczególnej troski”.
Nade mną wisiał wyrok, który pozbawił życia miliony ludzi. Miałam nie tylko czarne włosy i piwne oczy. I choć metryka kościelna głosiła, że chrzest odbył się w jednym z warszawskich kościołów, choć wraz z metryką przypadło mi polskie nazwisko, wiedziałam, że oficjalnie nie mam prawa do życia.
Pobyt w dwóch gettach poprzedził moją „kwarantannę” w warszawskim Pogotowiu Opiekuńczym imienia księdza Baudouina. Moi polsko-żydowscy rówieśnicy i pobratymcy musieli żyć jak tropione zwierzęta. Ja żyłam inaczej. Miałam czyste łóżko na noc, spałam spokojnym snem dziecka, pod bokiem Siostry Ireny.
Ona spała z nami w dużej sypialni, za tak zwaną klauzurą, oddzielona od nas parawanem. W dzień czekało na mnie własne miejsce przy wspólnym stole. Chodziłam z koleżankami po lesie. Nauczyłam się zbierać grzyby, zrywać orzechy laskowe. Brałam udział w akcji zbierania ziół leczniczych.
Latem kąpałam się w rzece. Chodziłam do wiejskiej szkoły i czytałam książki pożyczane z biblioteki zakładowej. Prowadził ją ojciec Stanisław Bajko, wykształcony jezuita, przyjaciel turkowickich dzieci. To on chyba zachęcił mnie do czytania „Pana Tadeusza”. Rozumiałam „Ostatni zajazd na Litwie” jako bajkę z przeszłości.
W wiejskiej szkole trzeciego stopnia czytało się „Ster”, a w nim wiersze poetów polskich niby utwory anonimowe. I miałam dziewczyński pamiętnik, a w nim znalazły się wpisy, jak chciała pensjonarska moda: „Na górze róże, na dole fiołki, kochajmy się razem jak dwa aniołki”.Siostra Irena lata 30. lub 40.
Lubiłam turkowickie późne godziny. Nie było światła elektrycznego, więc popołudnia, długie zimowe popołudnia spędzałyśmy w świetlicy, śpiewając głośno pod przewodem Siostry Ireny. Nasz śpiew słychać było w sąsiadujących zewsząd z Turkowicami lasach. Prawo obywatelstwa miały piosenki harcerskie, wojskowe i zabłąkane może z dużego miasta szlagiery.
Śpiewy niosły radość na przekór wojennym niedolom. Intonowała Siostra Irena. Nie dziw, że turkowicka oaza pozostała w piosence, piosence sprzed lat: „Gdzieś w głębi lasów, w cichym pustkowiu, pośrodku bagien i wodnych fal, co tam stworzono, piosnka ta powie…”.
Ale nie wszystko powie piosenka z lat dwudziestych, trzydziestych ubiegłego wieku. Nie zaśpiewamy o wojennych Turkowicach, krainie niezbyt oddalonej od obozu koncentracyjnego na Majdanku.
Nikt nie dopisał strof o Zamojszczyźnie, gdzie systematycznie okupant realizował program zagłady Żydów i wywłaszczania Polaków. Niestety, nie powstała pieśń o turkowickim domu ocalenia.
Gdybym miała talent epicki, pisałabym o turkowickich nocach i dniach. Ale jestem tylko reporterką przeszłości. Wystarczyć mi muszą drobiny wspomnień, pomnożone o późne zwierzenia sędziwej kobiety.
Nasza wojenna wychowawczyni starała się, żebyśmy nie pamiętały, nie myślały o wojnie. Dla Niej niebezpieczeństwo było wyzwaniem. Każdego dnia przygotowywała się na śmierć. Nie domyślałam się tego w Turkowicach. Mówiła o tym wiele lat później. Jeden z Niemców powiedział Jej kiedyś: „Gdybym ja tak siostry nie lubił, siostra by dawno ze swoimi Żydówkami w rowie leżała”.
Cały czas czuwała nade mną. Nie od razu to zauważyłam. Dopiero wtedy, gdy wywołała mnie na korytarz ze świetlicy domu dziewcząt i prosiła, bym nie kręciła się po świetlicy, którą właśnie odwiedzali „obłaskawieni” przez siostry zakonne Niemcy. Oswojeni na pewno nie do końca…
Bo ja przy naszej opiekunce zapominałam o niebezpieczeństwie. Ona – nigdy! Starała się oswoić moje czarne, prawie granatowe murzyńskie włosy, które mogły wydać na mnie wyrok, więc codziennie cierpliwie splatała je w tak zwane kucyki, czyli warkoczyki na czubku głowy, ozdobione białymi wstążkami.
W Mikluszowicach, powojennej placówce Siostry Ireny, słowo Turkowice brzmiało jak hasło, stawało się wstępem do wspominania. Siostra Irena mówiła: „Było was kilka w grupie. Miałyście takie dobre polskie nazwiska: Janowska, Dąbrowska, Kowalska”. (Innych nazwisk za Siostrą Ireną nie mogę wymienić). „Nie nawiązywałyście ze sobą kontaktów”– po latach chwaliła nas Siostra Irena. A może nasze talenty konspiracyjne. Wspomnienia nieraz ciągnęły się bez końca.
Nie byłam nigdy bierną słuchaczką mojej wojennej opiekunki. Opowiadałam o utraconej rodzinie, o śmierci dwóch moich kuzyneczek z Radomia. Siostra Irena zapytała: „Dlaczego nie przyprowadziłaś ich do Turkowic?”. Była w niej żywiołowa gotowość do niesienia dzieciom pomocy.
Dziś żałuję, że rzadkie były nasze powojenne spotkania, każde z nich pamiętne. Dla mnie najważniejszy okazał się jej przykład. Potrafiła ratować niejedno ludzkie życie, gdy siły zła się przeciw niemu sprzysięgły. Także i ja w pokojowych, powojennych czasach umiałam podołać zadaniom, które zdawały się ponad siły, gdy trzeba było ratować „młode życie”.
Mijały lata. Siostry z Turkowic spoczęły na cmentarzach
w Liskowie, w Starej Wsi i gdzie indziej. Z czasem jedna jedyna z nich, Siostra Irena pozostała wśród żywych. Stała się dla wszystkich wychowanków zakładu osobą symboliczną. Cieszyliśmy się jej długim życiem. Od czasu do czasu bywała w Warszawie.
W maju 1995 roku wzięła udział w uroczystym koncercie, zorganizowanym przez Stowarzyszenie Dzieci Holocaustu w Polsce na cześć Sprawiedliwych wśród Narodów Świata. Po schodach Filharmonii prowadził ją ostrożnie Ludwik, turkowicki ocaleniec, wychowanek siostry Róży.
Siostra Irena pojechała do Izraela i tam odebrała osobiście medal Sprawiedliwej wśród Narodów Świata. Towarzyszyło jej dwoje ocaleńców z Turkowic, powojennych Izraelczyków: Fredzia i Stefan. (Fredzia korespondowała z Nią całe lata). W Yad Vashem wmurowano tabliczkę z imieniem Siostry Ireny.
Kiedy Siostra Irena ukończyła sto lat w 2006 roku, wychowankowie Zakładu w Turkowicach na Zamojszczyźnie zostali zaproszeni na uroczysty jubileusz do Starej Wsi, siedziby sióstr służebniczek starowiejskich. Były kwiaty, wspomnienia, raz jeszcze zabrzmiał nasz turkowicki śpiew.
Zjechaliśmy się z różnych stron Polski. Ja byłam jedna jedyna spośród tak zwanych dzieci żydowskich ocalonych w turkowickim Zakładzie. Dzieci żydowskich, według norymberskich ustaw, a przecież polskich dzieci, niechrześcijańskich, raczej polsko-żydowskich.
Znalazłam się wśród przyjaciół, dawnych koleżanek i kolegów. Już niczego nie musiałam ukrywać, ani pobytów w gettach, ani zagłady najbliższych.
Latem 2011 roku odwiedziłam Siostrę Irenę w Szynwałdzie. Od dawna już nogi nie były jej posłuszne, ale pamięć nie zawodziła tej przeszło stuletniej kobiety. Opowiadała o heroicznej epoce swego życia (nigdy jej tak nie nazywała!) splecionej nierozerwalnie z moim dzieciństwem.
Siostra Irena zmarła 9 stycznia 2012 roku. Zdążyłam przybyć na Jej pogrzeb do Szynwałdu. Tam, na cmentarzu, w bezradnym geście pogłaskałam Jej trumnę.
Warszawa, lato 2012 r.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl