Krystyna Chudy, urodzona w 1931 r.
Strach towarzyszył mi bez przerwy
Wspomnienie czyta Weronika Nockowska
Urodziłam się i mieszkałam przed wojną w Łodzi. Mój ojciec Izaak Chudy był adwokatem, matka Irena z domy Sztyller zajmowała się domem. Oboje zginęli w Treblince w październiku 1942 r.
Moje pierwsze wrażenie wojenne to przeciągły ryk syren, który wyrywał mnie ze snu. Kazano mi ubierać się i schodzić do schronu. Było to pierwsze bombardowanie i wybuch tak tragicznej w skutkach wojny. Jako ośmioletnia wówczas dziewczynka nie rozumiałam, czemu wszyscy dorośli są tacy zdenerwowani i przestraszeni.
Pierwsze bomby, odłamki, brak żywności i kolejki przed sklepami. Wreszcie wjeżdżający na motocyklach żołnierze niemieccy. Pierwsza niemiecka defilada na Piotrkowskiej i tłumy ludzi witające ich chorągiewkami ze swastyką, i balkony ustrojone portretami Hitlera – to wszystko oglądane oczyma dziecka budziło wielkie zdumienie. Nic z tego nie rozumiałam.
Dopiero widok człowieka, którego bito i kopano tylko za to, że będąc Żydem śmiał stanąć w kolejce po chleb – przeraził mnie i pozostanie na zawsze w pamięci jako pierwszy kontakt z przemocą i terrorem okupacji. Później przyszły opaski i gwiazdy, gdy Łódź włączono do Rzeszy Niemieckiej. Szkołę, do której chodziłam, zamknięto po dwóch miesiącach i głośno mówiono o stworzeniu dzielnicy żydowskiej.
W nocy 11 grudnia 1939 r. przyszli Niemcy i brutalnie wypędzili nas z domu, nie pozwalając niczego zabrać. Zresztą dozorca i jego rodzina w ciągu kilku minut wynieśli wszystko, co dało się unieść. Niemcy im w tym nie przeszkadzali.
Prowadzono nas bardzo długo. Padał gęsty śnieg. Gdy już nie mogłam zupełnie iść, pozwolono mi na chwilę przysiąść na schodkach jakiegoś sklepu i dalej pędzono na punkt zborny przy ulicy Łąkowej. Stamtąd ciężarówkami przewieziono nas do prowizorycznego obozu w Radogoszczy pod Łodzią.
W czasie rewizji w obozie długo obmacywano mi włosy (miałam długie warkocze), jakby w nich miałyby być jakieś skarby. Wreszcie rewidująca mnie Niemka namacała w kieszonce spódnicy jakieś zawiniątko i myśląc, że to brylanty, z triumfalną miną je wyciągnęła. Gdy okazało się, że to tylko cukierki, zdzieliła mnie w twarz, a cukierki ze złością zdeptała z błotem.
Pamiętam, jaką ulgą było, gdy wreszcie, po długim marszu i wielu godzinach czekania, pozwolono mi położyć się na wiązce słomy i zasnąć. W Radogoszczy trzymano nas około dwóch dni, a potem przewieziono do Łodzi na Dworzec Kaliski. Tam oddzielono mężczyzn od kobiet i dzieci i gdzieś popędzono. Gdy mama moja odwróciła się, by zobaczyć, gdzie zabrano jej męża i ojca, pilnujący nas Niemiec zdzielił ją pałą przez plecy, aż się biedna zatoczyła.
Później załadowali nas do wagonów, w których panował ogromny upał. Wieźli nas około dwudziestu godzin. Na stacjach kobiety prosiły o trochę wody, bo były z nami zupełnie maleńkie dzieci, ale nikomu nie pozwolono nam jej podać. Tak dowieźli nas do Krakowa. Tu zakwaterowano nas w jakimś klasztorze. Okazało się, że naszych mężczyzn nie rozstrzelano, a przywieziono całych i zdrowych tym samym pociągiem, tylko w towarowych wagonach. W Krakowie nas rozpuszczono.
Zima 1940 r. była bardzo ciężka. Tata pracował za niewielkim
wynagrodzeniem przy rozładowywaniu wagonów z węglem. Było bardzo zimno i panował głód. Latem Niemcy postanowili ograniczyć ilość mieszkańców żydowskich, więc przenieśliśmy się do Częstochowy. W kwietniu 1941 r. utworzono tam getto.
Mieszkaliśmy w sześć osób w małym pokoiku. Było bardzo ciasno. Wszyscy poza dziadkiem pracowali, a ja – gotowałam, prałam, cerowałam wiecznie te same podarte skarpetki. Paliłam w tzw. ,„gnomie”. Był to mały żelazny piecyk z fajerką do gotowania, włączony do pieca kaflowego. Brakowało chleba. Całymi miesiącami jedliśmy ohydną rozgotowaną kaszę jaglaną i marmoladę z brukwi. Ale byliśmy wszyscy razem. I był dom.
21 września 1942 r., tuż przed rozpoczęciem likwidacji getta, przyszła jakaś pani, Polka, i postanowiła wyprowadzić mnie z getta. Nigdy nie dowiedziałam się Jej nazwiska ani adresu. Od tej pory nikt nie wtajemniczał mnie w takie sprawy, abym w razie wpadki nie mogła niczego zdradzić.
Gdy zaczęło się ściemniać, wyszłyśmy z domu. Pilnujący wyjścia z getta znajomy żydowski policjant odwrócił się plecami udając, że mnie nie widzi. Do zapadnięcia zupełnych ciemności przesiedziałyśmy na stacji kolejowej, a później ruszyłyśmy dalej. Szłyśmy kilka godzin jakąś szosą, za miasto, ze strachem patrząc na mijające nas samochody, czy aby nikt nie zwrócił uwagi na małą dziewczynkę z czarnymi warkoczami.
Od tej pory strach towarzyszył mi bez przerwy. Czasami był tak silny, że paraliżował wszystkie nerwy, i nie byłam zdolna nawet normalnie oddychać.
Wreszcie doszłyśmy do celu. Wprowadzono mnie do jakiegoś ogrodu i kazano czekać. Owa pani weszła do pobliskiego domku powiadomić męża o tym, kogo przyprowadziła i co dalej ze mną zrobić. Podobno mój wujek, lekarz pediatra, uratował kiedyś życie ich ciężko choremu dziecku.
Czekałam bardzo długo. Była ciemna, ciepła, wrześniowa noc. Niebo było usiane gwiazdami. Ogród pachniał jesienią i kwiatami. W oddali ujadał jakiś pies. W getcie nigdy tak nie pachniało i nie było kwiatów.
Była to jednak najdłuższa i najgorsza noc w moim życiu. Byłam sama, samiuteńka, zagubiona w tej czarnej bezkresnej nocy. Wtedy zrozumiałam, że wszystko się skończyło. Że cały mój dotychczasowy świat zawalił się bezpowrotnie. I cokolwiek się stanie, już zawsze będę taka zupełnie sama.
Wreszcie otworzyły się drzwi, i wpuszczono mnie do domku, którego tylko połowa była mieszkalna, a reszta była w surowym stanie, bez okien i podłóg. Zawalona narzędziami i materiałami budowlanymi wielokrotnie służyła mi za schronienie, gdy ktoś obcy zjawiał się w domu. Czasami, gdy jakaś wścibska sąsiadka niespodziewanie przychodziła, zaściełano mnie pod pierzyną w łóżku. Nie było czym oddychać, i nie mogłam się poruszyć, dopóki owa sąsiadka się nie wyniosła.
Później, gdy Niemcy coraz częściej pojawiali się w okolicy, wykopano dla mnie w piwnicy niewykończonego domu mały loszek. Niewielki otwór był zamykany dwiema cegłami, i ledwo mogłam się wczołgać przez niego. W środku było też niewiele miejsca i bardzo nisko. Mogłam tylko trochę unieść się na rękach. Spędzałam w nim wiele dni i tylko nocą wypuszczano mnie do mieszkania.
Kiedyś niespodziewanie wpadli Niemcy i nie było czasu, aby wcisnąć się do lochu. Wsunęłam się pod stertę kartofli. Słyszałam krzyki Niemców. Kłuli oni bagnetami w owe kartofle, pod którymi leżałam. Bałam się panicznie, że jak na mnie natrafią, to krzyknę i się zdradzę. Na szczęście udało mi się. Nikt nie natrafił na mnie i nie domyślił się, co się kryje pod tymi kartoflami.
Później już ciągle siedziałam w swoim lochu, i chociaż trudno było mi zmieniać pozycję, i mogłam tylko trochę unieść się na rękach, i podkurczyć nogi – czułam się w nim nieco bardziej bezpieczna.
Wielokrotnie prosiłam swoich gospodarzy, aby odprowadzili mnie do lasu do partyzantów. Wiedziałam, że kryją się oni w lasach koło Częstochowy. Naprawdę nie chciałam, aby ci ludzie narażali siebie i swoje dzieci przeze mnie. Wreszcie efekt był taki, że przyjechała po mnie, jak się później okazało, moja właściwa opiekunka, wsadziła do dorożki ze spuszczoną budą i zawiozła do swojego domu.
Była już wiosna 1943 r., ale ciągle było bardzo niebezpiecznie.
Lokowano mnie u różnych ludzi, abym zbyt długo nie zatrzymywała się w jednym miejscu.
Przez pewien czas przebywałam u jakiejś pani w małym mieszkanku na poddaszu. Wzdłuż długiego korytarza było wiele drzwi do poszczególnych mieszkań i na strychy. Pewnego dnia na podwórze wpadli Niemcy. Właścicielka mieszkania uciekła po prostu z domu zamykając mnie w środku. Siedziałam cichutko jak mysz pod miotłą, nasłuchując zbliżającego się tupotu podkutych, żołdackich buciorów i walenia w poszczególne drzwi. I o dziwo! Niemcy sprawdzili wiele mieszkań i gdy już byli blisko moich drzwi, nagle zrezygnowali myśląc, że to już tylko puste strychy. Krzyki ich oddaliły się, „,Uf!” Odetchnęłam z ulgą! Przedtem chyba w ogóle nie oddychałam.
Wkrótce po tym incydencie moja opiekunka postanowiła wyjechać ze mną z Częstochowy. Dobrowolnie zgłosiła się na roboty do Niemiec, a gdy miała już potrzebne dokumenty, po prostu dopisała „+ ein kind”. Granica Rzeszy Niemieckiej znajdowała się tuż pod Częstochową. Ona przejechała ją legalnie pociągiem, a mnie miał przeszwarcować przemytnik, który pracował u Niemców.
Podwiózł mnie na rowerze do granicznego mostu.Tam wsadził mi kijek w ręce (na głowie miałam chusteczkę, a na sobie letnią sukienkę, i byłam bardzo mała) i kazał przejść na przełaj przez sąsiadującą z granicą łąkę, poganiając stado pasących się gęsi. Przeszłam. Cóż miałam robić! Już poza punktem kontrolnym spotkał się ze mną i bezpiecznie dowiózł do swych znajomych w Gnaszynie (wieś pod Częstochową po stronie niemieckiej), gdzie już czekała moja opiekunka.
Dalej bez przeszkód dojechałyśmy do Lipska. Tam wsadzono nas do międzynarodowego lagru. Pod dwóch dniach i dokładnej kwarantannie, gdzie wiele kobiet bito i maltretowano, bo rzekomo nie były dość czyste, przydzielono nas do pracy. Ponieważ ja miałam tylko dwanaście lat, nie posłano nas do fabryki amunicji, gdzie panował straszny terror, lecz skierowano za miasto do wytwórni win.
Mieszkałyśmy w stajni odległej o dziesięć kilometrów od miejsca pracy i chociaż był to sierpień, wychodziło się po ciemku, by dojść na czas. Cudowne były te wędrówki o wschodzie słońca, pustą szosą wśród pól. Po tak długim czasie siedzenia bez ruchu i często w zupełnych ciemnościach ta droga do pracy na otwartej przestrzeni dawała poczucie wolności. Tutaj nikt nie podejrzewał, że mogę być Żydówką i mniej się bałam.
Gorzej było przy powrocie. Po całym dniu zmęczenie mocno dawało się we znaki. Pracę miałam dosyć ciężką. Nalewałam wino. Ponieważ byłam bardzo mała, sama jedna stałam na wprost ośmiu kranów, na które nakładałam puste butelki i zdejmowałam pełne. Dawałam sobie z tym radę, i tylko bardzo pękała mi skóra, bo wino lało się bez przerwy na mnie. Stałam w nim tylko w drewniakach i gumowym fartuchu. I tak byłam cała mokra.
Do jedzenia dawano nam przypaloną mąkę i kromkę chleba. Niekiedy udało się ukraść trochę cukru i parę jabłek, z których robiono wino. Czasami wołano mnie do kuchni, gdzie pomagałam młodym Niemkom gotować pokarm dla świń. Do stawałam za to buraka albo pomidora. Po miesiącu takiej pracy moja opiekunka upomniała się o należące się nam mydło do mycia i prania. Rozłoszczony tym zarządca wyrzucił nas po prostu z pracy jako buntownice.
Wróciłyśmy do Lipska, i tam w Arbeitsamcie skierowano nas jako pomoc do pracy w restauracji. Tutaj było nawet dobrze. Nikt nie podejrzewał mnie o pochodzenie, a pracodawcy bardzo mnie polubili. Sprzątałam restaurację, prywatne mieszkanie, pomagałam w obieraniu jarzyn i zmywaniu. Nie głodowałam, było ciepło i nie bałam się.
Późną jesienią zaczęły się naloty i bombardowania. Cieszyłyśmy się, gdy nad latywały obce samoloty, ale było coraz bardziej niebezpiecznie. Całe ulice płonęły, niektóre domy dosłownie zapadały się pod ziemię. Pracowałyśmy niemal bez przerwy, bo trzeba było gotować zupy i roznosić wśród zbombardowanych.
W marcu 1944 r. i naszą ulicę też zbombardowano. Zapaliło się od razu wszystko. Ludzie wyrzucali oknami graty i co się dało. Po kilkunastu minutach już cała ulica płonęła. Było jasno jak w dzień. Stałyśmy na środku jezdni wśród szpaleru płonących budynków, i nam z kolei roznoszono gorącą strawę.
Jako całkowicie zbombardowane dostałyśmy miesięczny urlop, ale tylko na teren Rzeszy. Moja opiekunka miała rodzinę w Poznaniu i tam pojechałyśmy. Ale w Niemczech nikt nie mógł być bez pracy, toteż przydzielono mnie do pomocy w niemieckiej restauracji. Szczęście nadal mi dopisywało. Praca nie była zbyt ciężka. Sprzątałam prywatne mieszkanie, lokal i podawałam posiłki.
Chociaż przyszłam na miejsce polskiej dziewczyny, którą prawie do śmierci pobito, nikt mnie się nie czepiał. Znałam niemiecki, byłam czysta i umiałam pracować. Czasami gospodyni wciskała mi po kryjomu kawał kiełbasy i była ze mnie zadowolona. Jednakże ciągle musiałam mieć się na baczności. W Niemczech nikomu nie przyszłoby do głowy, że mogę być Żydówką. Tutaj jednak niektórzy przyglądali mi się bacznie i podejrzliwie. Gdy zorientowałam się, że ktoś mnie obserwuje, przestałam zupełnie wychodzić z domu.
Wreszcie Niemcy sprawdzili, że przedłużamy nasz urlop, i nadesłali kategoryczny nakaz powrotu do Niemiec. Moja opiekunka bardzo tęskniła za swoją rodziną w Częstochowie i postanowiła do niej wrócić. Dojechałyśmy do węzłowej wówczas stacji Kreuzberg – była noc i zaspany bileter w kasie. Podeszłam do okienka i bez przeszkód kupiłam bilety do Gnaszyna koło Częstochowy. W razie kontroli miałyśmy udawać zdziwienie, że pomyliłyśmy pociągi. Kontroli nie było i bez kłopotów dojechałyśmy do celu.
W znajomym już mieszkaniu chciałyśmy poczekać na kontakt z naszym przemytnikiem. Jednak w tym samym dniu Niemcy zamierzali publicznie wieszać złapanych na granicy partyzantów. Mieszkańcy jak jeden mąż mieli być świadkami egzekucji. Gnaszyn to mała wioska, i wszyscy się tu znali. Chcąc nie chcąc musieliśmy skoro świt uciekać.
Przeprowadzono nas przez zabudowania jakiejś fabryki i pozostawiono. Dalej była oszklona ze wszystkich stron strażnica, a w niej uzbrojona warta. Należało przejść tuż przed jej oknami i dalej przez otwarte pole. Na tym polu zabudowania znajdowały się już po stronie Generalnej Guberni.
Szłyśmy w pewnej odległości, nie biegnąc i nie oglądając się. Nie było nawet czasu, żeby się bać. Nasłuchiwałam tylko, czy świszczą kule i myślałam, że jak mnie trafią, żeby zabili na miejscu. Nie wiem, jak to się stało, ale nikt nie strzelił, i bez przeszkód dotarłyśmy na miejsce. Teraz było trochę spokojniej i mogłam przebywać w mieszkaniu.
Pewnego dnia po południu zmywałam naczynia, gdy niespodziewanie wpadli Niemcy i sprawdzali, czy wszyscy pracują. Siostra mojej opiekunki, aktorka znająca płynnie język niemiecki, nie straciła zimnej krwi i opowiedziała Niemcom bajeczkę, że jestem nieślubnym dzieckiem jej koleżanki, aktorki, która uciekając przed bolszewikami zgubiła się z matką, a znając adres, tutaj chciała na nią zaczekać.
Bajeczka chwyciła. Jednak wsadzono mnie do budy, aby skierować do pracy. Patrzałam uważnie, gdzie jedziemy. Gdy buda skręci w stronę Gestapo, to już będzie po mnie. Na szczęście buda pojechała prosto do Arbaitsamtu. Udawałam, że nie rozumiem po niemiecku, gdy Niemcy wszystkim urzędniczkom opowiadali ową bajeczkę i postanowili, że jako córka aktorki, która nie lubi bolszewików, mogę pracować w tworzącym się teatrze lalek. Dali mi nakaz pracy i kazali wrócić do domu.
Tymczasem wybuchło w Warszawie powstanie, a po jego upadku pojawili się wszędzie uciekinierzy. Rosjanie byli coraz bliżej i Niemcy nie mieli już głowy, aby sprawdzać, czy wszyscy pracują. Już bez nowych przygód doczekałam do styczniowej ofensywy radzieckiej, ucieczki Niemców i do wyzwolenia.
Warszawa, listopad 1992 r.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl