Krystyna Niekrasz, urodzona w 1941 r.
Piekąca zadra
Wspomnienie czyta Alina Świdowska
Moim córkom, Ani i Elizie oraz wnuczkom Marysi i Antosi.
Była bardzo uroczysta kolacja, zakrapiana solidnie alkoholem. Po kolacji rodzice poszli spać na pięterko, a ja wraz z wujkiem pozostałam na parterze, gdzie znajdowały się dwa pokoje w amfiladzie.
Wujek, w lekkim zamroczeniu alkoholowym, przywołał mnie do siebie, potem uścisnął, wymamrotał zdanie: „ty nie należysz do naszej rodziny… ale my cię wszyscy kochamy”, po czym odepchnął mnie od siebie, przewrócił się na łóżko i zasnął kamiennym snem.
Stałam, jak rażona piorunem. Miałam wtedy jedenaście lat. Przypomniało mi się, że kiedy jako sześcioletnia dziewczynka pojechałam na wakacje do Malborka i żona wujka, a moja matka chrzestna, zabrała mnie na zakupy, spotkała nas jakaś sąsiadka. Rozpoczęła się rozmowa, padło pytanie: „Jadziuniu, a czyja ta dziewczynka?” „Naszej Hani” – odpowiedziała ciocia. „A to tej, co jej dziecko zmarło, a ona sobie wzięła na wychowanie…”
Ciocia chwyciła mnie za rękę i nie kończąc rozmowy pociągnęła szybko dalej. Była zdenerwowana. „Ciociu, co mówiła ta pani?” – zapytałam. „Oj, nic. Nie słuchaj jej, jej się rozum pomieszał, ona jest bardzo chora”. Pamiętam, że dość często różni ludzie zwracali uwagę na to, że wcale nie jestem podobna do moich rodziców. Poza tym w moich stosunkach z mamą zawsze czułam dziwny chłód. Nigdy mnie nie przytuliła, nie pocałowała. Zawsze mnie krytykowała.
Tej nocy już nie usnęłam. Bardzo płakałam, ale nie chciałam, aby ktokolwiek o tym się dowiedział. Świat mój zawalił się kompletnie. Nie miałam komu się zwierzyć, ani dokąd iść. Kiedy zaczęło świtać, ubrałam się, wyszłam przez okno i udałam się do pobliskiego lasu. Wróciłam do domu po kilku godzinach. Nikt mnie nie szukał, gdyż często wraz moją koleżanką Janką, chodziłyśmy do lasu na grzyby. Już nie płakałam.
Zmieniłam się po tym wydarzeniu. Byłam bardziej milcząca i przygnębiona. Postanowiłam jednak nikomu nic nie mówić… Bałam się zdradzić choćby jednym słowem. Wydaje mi się, że wtedy wydoroślałam.
Kim jestem? Skąd się wzięłam? Nie mogłam nikogo zapytać. Wokół mnie panowała zmowa milczenia. Wtedy też zaczęłam rozumieć, dlaczego mama mnie nie lubiła. Pamiętam jej utkwiony we mnie wzrok i zawsze karcącą minę. Lubiła mnie ośmieszać. Ciągle porównywała mój wygląd z wyglądem moich koleżanek, ja wyglądałam jak zmora, a one – kwitnąco. Drwiła ze mnie i dopiero łzy w moich oczach powstrzymywały dalsze kpiny.
Coś mi mówiło:„nie jestem jej dzieckiem. Nie zadawalam jej ambicji.” Chciała pewnie mieć piękne dziecko, którym można się pochwalić, tymczasem ja byłam potwornie chuda, niezgrabna, smutna i ciągle wystraszona. Chciałam zasłużyć na drobną choćby pochwałę. Nie biegałam z koleżankami. Przesiadywałam w domu i pomagałam w sprzątaniu, tak jak potrafiłam. Daremnie, bo kiedy mama na mnie spojrzała, wtedy wszystko leciało mi z rąk. Mama krzyczała i po raz setny wyrzucała z siebie złośliwe uwagi pod moim adresem.
W takich sytuacjach tata brał mnie w obronę. Wtedy wymyśliłam sobie pewien scenariusz. „Tata mnie broni – a więc jestem jego córką” – myślałam. „Mama nienawidzi mnie, ponieważ jestem córką innej kobiety” i „Tata zmusił ją, aby przyjęła mnie do domu…”. Tak uwierzyłam w tę stworzoną przez siebie wersję wydarzeń, że dopiero jako dorosła kobieta odrzuciłam ją, znając zupełnie inne fakty, wiedząc jak było naprawdę.
Było mi bardzo źle w moim „rodzinnym” domu. Pewnie dlatego tak chętnie chodziłam do szkoły. Byłam tam lubiana i ciągle chwalona przez nauczycieli. Dostawałam najwyższe w klasie oceny ze wszystkich przedmiotów, a po ukończeniu nauki wystawiono mi opinię do Liceum Ogólnokształcącego: „uczennica wszechstronnie uzdolniona”. Szkoda tylko, że moim Rodzicom nie zależało na tym i nie postarali się, abym te zdolności mogła właściwie wykorzystać.
Sprawa mojego pochodzenia tak bardzo zaprzątała moje myśli, że po latach ośmieliłam się zapytać o to starszą kuzynkę, która do nas (do moich rodziców) przyjechała na wakacje. Prosiłam o dyskrecję, ale ona najpierw wybuchła śmiechem, a potem poszła z moją tajemnicą do ojca. Nic nie powiedział, ale wyczułam, że zrobił się dziwnie „zimny”. Dotąd wydawało mi się, że ojciec kocha mnie po swojemu, ale po tym wydarzeniu doszłam do wniosku, że jego też straciłam.
Było mi bardzo ciężko, Nosiłam w sobie wielką tajemnicę, ale z nikim nie mogłam się nią podzielić. Miałam koleżanki, ale żadna z nich nie wydawała mi się dość bliska. Byłam zupełnie sama, tak bardzo, że aż samotność bolała mnie jak rana.
Kiedyś, zupełnie niespodziewanie, przyjechała do nas kuzynka, ta sama, od której przed laty chciałam wyciągnąć jakieś informacje. Była wściekła na moich rodziców, zabrała mnie na spacer i ku mojemu zaskoczeniu zaczęła opowiadać…
Powiedziała, że mój prawdziwy ojciec był kierownikiem szkoły w Rożyszczach, że uczył matematyki. Nazwiska nie pamiętała. Powiedziała tylko, że moi biologiczni rodzice byli Żydami. Nie wiedziała, co się z nimi stało, ale pamiętała, że kiedyś, późną jesienią, ktoś podrzucił do ogródka płaczące niemowlę. Miała wtedy dwanaście lat. Ogródek należał do dwurodzinnego domu, w którym z jednej strony ona mieszkała z mamą, a z drugiej – Zalechowie.
Niemowlę było wychłodzone, brudne i głodne, ubrane w białą, jedwabną sukienkę, do której przypięta była kartka z napisem: „dla p. Zalechów. Ma na imię Ewa”. To byłam ja. Pytałam: „dlaczego akurat dla nich?” W odpowiedzi usłyszałam, że ojcowie się znali – jeden był kierownikiem szkoły, a drugi pracował w niej jako woźny.
O dziecku szybko dowiedzieli się sąsiedzi. Jeden z nich, Ukrainiec, doniósł na Gestapo. W tej strasznej sytuacji dopomogło nam dwoje ludzi. Jednym z nich był miejscowy ksiądz, który zeznał pod przysięgą, że jestem dzieckiem panny z miasteczka, ale tajemnica spowiedzi nie pozwala mu na ujawnienie szczegółów. Drugą osobą była piękna i młoda polska tłumaczka, która współpracowała z Niemcami (jeden z Niemców był w niej zakochany).
Otóż ta dziewczyna tak pokierowała sprawą, że moi obecni rodzice dostali od Niemców dokument stwierdzający, że jestem dzieckiem zagubionym z polskiego transportu. Teraz oficjalnie polskiej rodzinie wolno było się mną opiekować. Tym sposobem zostałam uratowana po raz drugi.
Wydany przez Niemców dokument chronił mnie i moich nowych rodziców przed niespodziewanymi kontrolami, natomiast nie mógł mnie obronić przed sąsiadami. Byli nimi kolaborujący z Niemcami Ukraińcy. Pojawienie się odchowanego niemowlęcia w domu, w którym do tej pory dziecka nie było, wzbudziło ich podejrzenia. „Węszyli” bardzo starannie i prawdopodobnie odkryliby prawdę. Zginęlibyśmy wszyscy.
Nie było na co czekać. Mój nowy ojciec podjął decyzję o natychmiastowym wyjeździe z Różyszcza. Najpewniejszym miejsce wydała mu się wieś Irena, koło Dęblina, gdzie zamieszkiwała jego macocha ze swoimi dziećmi, to znaczy z przyrodnim rodzeństwem mojego taty. Warunki bytowe były tam bardzo skromne. Macocha ojca nie była zachwycona, że w dwóch izbach, jakie posiadali, miała dodatkowo zamieszkać rodzina z dzieckiem.
Słabo pamiętam tamten okres życia, ale utkwiły mi w pamięci pewne epizody. Pamiętam duży kaflowy piec kuchenny i maleńki kącik między nim, ścianą i drzwiami, gdzie bracia taty ułożyli dla mnie dwie cegły, na których siedziałam całymi dniami. Nie wolno mi było stamtąd wychodzić i „przeszkadzać” dorosłym. Pamiętam też przynoszony ukradkiem przez braci ojca blaszany kubeczek, w którym znajdowała się odrobina mleka… Sadzano mnie wtedy pod stołem i dokarmiano „za plecami babci”…
Kiedy wojna się skończyła, zaczęły napływać wiadomości o wysiedlaniu wszystkich Polaków z Kresów Wschodnich i o Urzędzie Repatriacyjnym, który mieścił się w Łodzi. Mój ojciec postanowił tam pojechać. Zarejestrowano nas i osiedlono we wsi Janów koło Łodzi. Była nam bardzo ciężko. Stara chałupa, z mocno przegniłym dachem, nie chroniła nawet przed deszczem. Kapało z każdej strony. Pamiętam, jak rodzice w czasie deszczu próbowali znaleźć miejsce, w którym można było postawić jedyne znajdujące się tam łóżko. Tata dach naprawił, zaczął uprawiać ziemię i jakoś sobie radzili.
W 1946 r. okazało się, że ktoś mnie poszukuje. Na moich rodziców padł strach. Przywiązali się do mnie i nie chcieli oddać nikomu. Bali się, że moja rodzina może mnie porwać. Mama, chcąc mnie zatrzymać za wszelką cenę, starała się wzbudzić we mnie strach przed obcymi. Zamiast bajek dla dzieci (miałam wtedy około pięciu lat) opowiadała mi straszne, makabryczne wręcz historie. Mówiła, że dzieci się porywa, żeby je potem zabić.
Nie bardzo rozumiałam, co chciała mi przez to powiedzieć, ale mama znalazła na to sposób. Kiedy sąsiad zabił świnię i powiesił na drzwiach stodoły rozpłataną i ociekającą krwią tuszę, mama pokazała mi to, a potem tajemniczym szeptem powiedziała: „źli ludzie robią tak z dziećmi…” Byłam bardzo wystraszona. Często budziłam się w nocy z krzykiem.
Któregoś dnia bawiłam się ze starszymi od siebie dziećmi sąsiadów. Dzieci pasły krowy i zabrały mnie ze sobą na łąkę. Łąka ciągnęła się wzdłuż drogi. Dzieci zaczęły bawić się w berka, a mnie kazały zbierać kwiatki. Były tak zajęte zabawą, że nie zauważyły, kiedy podeszła do mnie młoda „pani z miasta”. Była bardzo miła, rozmawiała ze mną, uśmiechając się ciągle. Ponieważ dzieci były daleko, zaproponowała, że odprowadzi mnie do domu.
Wzięła mnie za rękę i pociągnęła za sobą w kierunku drogi. Trzymała mnie mocno. Wtedy przypomniało mi się opowiadanie mojej mamy, pomyślałam, że chce mnie porwać i zabić, aby potem zrobić ze mnie kiełbasę. Nie płakałam, ale starałam się uwolnić. Pani, niczego nie podejrzewając, puściła moją rękę, aby wyjąć coś torebki (na ramieniu miała tzw. konduktorkę) i wtedy zaczęłam uciekać. Pani ze śmiechem ruszyła za mną, ale dostrzegł nas wtedy sąsiad koszący w pobliżu trawę. Pani zrezygnowała z gonienia mnie i oddaliła się szybkim krokiem.
A ja biegłam tak szybko, jak tylko potrafiłam. Kiedy wpadłam na nasze podwórko i zobaczyłam mamę siedzącą na progu domu, padłam na jej kolana i straciłam przytomność. Nikt nie wiedział, co się stało. Mama przerażona wzięła mnie na ręce i zaczęła krzyczeć. Przybiegli sąsiedzi. Nie wiem, jak długo to trwało. Kiedy po kilku godzinach przyszłam do siebie, opowiedziałam, co się stało. Wieczorem wrócił sąsiad z pola i potwierdził moją opowieść… Jeszcze długo potem miewałam senne koszmary. Bawiłam się zawsze sama, nie opuszczając podwórka.
Rodziców zaniepokoiło pojawienie się obcej kobiety. Tata jeździł do Łodzi, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Okazało się, że w Łodzi mieszkał brat przyrodni mojego taty i że moja biologiczna rodzina, poszukując mnie, najpierw trafiła na ślad tego brata. To od niego uzyskano informację, że moi przybrani rodzice wraz ze mną zamieszkują w Janowie. Poproszono go też o zrobienie mi zdjęć (dostarczono mu aparat fotograficzny). Pani, która chciała mnie „porwać”, posługiwała się moim zdjęciem. Była z kancelarii adwokackiej z Łodzi.
Kiedy tato wrócił do domu, zarządził natychmiastowe pakowanie walizek. W bardzo krótkim czasie wyjechaliśmy z Janowa i z niewielkim dobytkiem pojechaliśmy na Ziemie Odzyskane. Trafiliśmy do Łeby. To właśnie tam dowiedziałam się, że nie należę do tej rodziny, w której żyłam od dzieciństwa.
Tata najwyraźniej kochał mnie po swojemu, ale niewiele mówił na ten temat. Mama natomiast zawsze zachowywała dystans. Małżeństwo moich rodziców trudno nazwać spokojnym stadłem. Było to dwoje obcych sobie, ciągle skłóconych ze sobą ludzi. Nie wiem, czy właśnie to popchnęło tatę do alkoholizmu, czy też odwrotnie – alkoholizm doprowadził do takiego stanu rzeczy. W domu były ciągłe awantury, często dochodziło do rękoczynów. Miały też miejsce ciężkie próby samobójcze moich rodziców. Pamiętam cztery takie zdarzenia. Do dziś na myśl o tym ciarki chodzą mi po plecach.
Byłam bardzo wrażliwym i znerwicowanym dzieckiem, ale nikogo nie interesowało, jak domowe awantury odbijają się na mojej psychice. Kiedy więc w wieku dwunastu lat zachorowałam na „ptimal” (miewałam ataki kurczów poszczególnych mięśni), chorobę tę łączono z moim wypadkiem, jaki miałam wcześniej (na łące zbierałam kwiatki na wianek i wtedy przeskoczył mnie źrebak, uderzając mnie w głowę kopytem). Nie dostrzegano związku z przeżyciami, jakich doświadczyłam w domu, gdyż o tym, co się w tym domu działo, nikt nie wiedział…
Mijały lata. Wpadła mi kiedyś w ręce książka pt. „Czerwone noce” – wydana przez Ministerstwo Obrony Narodowej. Książka ta opisywała walki Polaków z napadającymi na nich bandami ukraińskimi na terenie Wołynia. Przeczytałam tam, że jednym z tych, którzy wsławili się w tej walce był nauczyciel z Rożyszcza, Jan Garczyński. Po kilku tygodniach od czasu przeczytania tej książki do mojej mamy przyszedł list od jej bratowej. Mama często prosiła, abym listy do niej czytała na głos. Trafiłam w nim na takie zdanie: „wiesz Haniu, że ten nauczyciel z Rożyszcz, ten Jan Garczyński, podobno mieszka w Gdańsku…” Głos mi się załamał, potwornie zaczęły mi się trząść ręce. Na szczęście mama niczego nie zauważyła. Kiedy ochłonęłam, postanowiłam odszukać tego nauczyciela. Dla mnie to był jakiś ślad, szansa na odnalezienie rodziny.
Pojechałam na pocztę główną w Gdańsku (były to takie dziwne czasy, kiedy książki telefoniczne miały tylko urzędy pocztowe). Otworzyłam książkę i zaczęłam szukać. Znalazłam trzech Garczyńskich. Pierwszym, do którego zadzwoniłam, był ten przeze mnie poszukiwany. Zapytałam, czy pochodzi z Wołynia i czy mogłabym się z nim spotkać. Zaniemówił. Był bardzo zaskoczony, ale zgodził się na spotkanie. Okazało się, że mieszkał w sąsiedniej dzielnicy, a ja przez tyle lat nic o nim nie wiedziałam! Wiadomość ta dotarła do mnie, gdy byłam już osobą dorosłą, zamężną, matką dwóch córek!
Nie spałam całą noc. Rano roztrzęsiona pojechałam tam razem z mężem i maleńkim dzieckiem w wózeczku (tym dzieckiem była Elizka). Mąż z dzieckiem zostali przed domem a ja poszłam na spotkanie. Drzwi otworzył mi starszy, bardzo przystojny pan. Bacznie mi się przyglądał, po czym zaprosił do pokoju. „Słucham” – powiedział, a jego oczy utkwione były we mnie. Zaczęłam drżącym głosem… „Szukam rodziców, podobno ojciec mój uczył w szkole w Rożyszczach…”. „Proszę nic więcej nie mówić” – powiedział starszy pan. „Pani jest córką Puttera!”. „Boże, jaka pani do niego podobna!”
Trzęsłam się, jak galareta, a pan Garczyński opowiadał o moim ojcu, Znał go dobrze, gdyż tata był kierownikiem szkoły, w której pan Garczyński rozpoczął pracę. Mówił o nim jako o człowieku energicznym, zrównoważonym i cieszącym się autorytetem wśród pracowników. Oprócz zarządzania szkołą, Tata uczył matematyki. O mojej Mamie pan Garczyński wiedział mniej, ponieważ wtedy, kiedy jako młody nauczyciel trafił do pracy w szkole w Rożyszczach, moja Mama przestała pracować – spodziewała się dziecka (mnie!).
Wiedział tylko, że też uczyła w tej samej szkole (biologii, historii i gry na fortepianie). Pan Garczyński powiedział, że więcej na ten temat będzie wiedziała pani rejentowa, która przyjaźniła się z moimi rodzicami i która (o ironio!) cały ten czas zamieszkiwała w Starej Oliwie (obok mnie!!!). „Obecnie – mówił pan Garczyński – pani rejentowa przebywa u córki w Wiedniu”. Obiecał natychmiast do niej napisać. Niestety, jego list już nie zastał pani rejentowej przy życiu – zmarła we Wiedniu. Moje ciche nadzieje na znalezienie rodziny znowu się rozmyły.
Ale miałam już coś. Znałam imię i nazwisko mojego ojca, wiedziałam, jaki wykonywał zawód i gdzie pracował. Postanowiłam działać. Najpierw godzinami siedziałam na Poczcie Głównej, aby w dostępnych tam książkach telefonicznych odnajdywać adresy ludzi o nazwisku Putter, zamieszkałych w różnych miastach Polski. Potem pisałam do nich listy w nadziei, że znają kogoś z rodziny. Wiele listów przepadło bez odpowiedzi, ale byli też ludzie, którzy odpisywali i z przykrością stwierdzali, że nikogo takiego nie znali i nie mogą mi pomóc.
Pisałam też listy do Czerwonego Krzyża, do Stanów Zjednoczonych i do Izraela. Ze Stanów odpowiedzi nie dostałam, natomiast z Jerozolimy dostałam odpowiedź, że nikogo takiego nie znaleziono. Kiedy po latach znalazłam się w Hajfie i tam zajrzałam do książki telefonicznej, bez trudu znalazłam aż trzy osoby o nazwisku Putter.
Mijały lata, a ja nie trafiłam na żadne inne wiadomości.Pamiętam, było piękne lato. Zaprosiłam do nas na działkę moją przyjaciółkę Marylę R. z mężem. Dowiedziałam się, że Maryla otrzymała stypendium i za kilka dni wyjeżdża na uniwersytet do Montrealu w Kanadzie. Jakiś głos wewnętrzny podpowiadał mi, że powinnam wyjawić jej moją tajemnicę i poprosić o pomoc. Powiedziałam, żebyśmy się przeszły. Kiedy rozpoczęłam moją opowieść, Maryla zbladła, nie mówiła nic, nie zdawała pytań. Była bardzo przejęta i obiecała zająć się poszukiwaniem mojej rodziny w Kanadzie.
Potem dowiedziałam się, że w poszukiwaniach tych czynnie uczestniczył profesor, dzięki któremu Maryla otrzymała stypendium. Profesor Eisenberg jest Żydem i dopiero kiedy przed kilku laty przyjechał do Polski na zjazd naukowy, przyznał, że on też pochodzi z Polski. W czasie pobytu w Polsce wyraził chęć spotkania ze mną i miałam zaszczyt gościć Go w moim domu.
Z polecenia profesora moja przyjaciółka dotarła do odpowiedniego biura w Kanadzie. Tam spisano wszystkie dane, jakimi dysponowała, zredagowano odpowiednie ogłoszenie i rozesłano je do różnych gazet w Kanadzie i Nowym Jorku. Życiem rządzą przypadki i różne zbiegi okoliczności. W Nowym Jorku, w dzielnicy Brooklyn, żyła stara, biedna kobieta, której jedyna rozrywką było kupowanie od czasu do czasu gazety w języku polskim i czytanie jej od deski do deski. Przez wszystkie lata, kiedy losy wojny rzuciły ją do Ameryki, nie nauczyła się języka angielskiego. W tej gazecie przeczytała „moje” ogłoszenie i uznała to za cud.
Okazało się, że tą starą kobietą była siostra nieżyjącej już mojej stryjenki, żony jednego z braci mojego ojca. Bardzo zainteresowała się moją osobą, ponieważ miała dług wdzięczności wobec nieżyjącego mojego Ojca. Dlaczego? Zaraz wyjaśnię. Brat mojego Taty ożenił się brew woli całej rodziny. Ani moi Dziadkowie, ani nikt z rodziny, oprócz mojego Ojca, na tym ślubie nie był. Dziadek – bogaty fabrykant (miał kilka fabryk maszyn rolniczych w różnych miastach Polski) – wydziedziczył syna!
Ponieważ stryj należał do tak zwanej złotej młodzieży, został nagle bez środków do życia. Nowo poślubiona żona pochodziła z bardzo biednej rodziny, rodzice nie żyli, a ona musiała zapewnić utrzymanie swemu rodzeństwu – siostrze i młodszemu bratu. Mój Ojciec postanowił im pomóc i do wojny utrzymywał ich wszystkich. Skoro więc przeczytała, że „córka Dawida Putter z Rożyszcza poszukuje rodziny…” zgłosiła się natychmiast. Aby dostać mój adres, skłamała i podała się za siostrę mojego Ojca!
Mój Tata miał dwóch braci i jedną, najmłodszą siostrę, Miriam, która w wieku pięciu lat zginęła razem ze swoją mamą, a moją Babcią, na Majdanku, Ale o tym ja się dowiedziałam dużo później.
Kiedy ta „ciocia” zatelefonowała do mnie z Nowego Jorku po raz pierwszy, zemdlałam. Było to tak ogromne przeżycie, że kiedy już odzyskałam przytomność (był przy mnie mój mąż, Janusz), nie byłam w stanie wykrztusić słowa. Janusz powiedział „cioci”, co się stało, postanowiła więc zadzwonić następnego dnia. Całą noc nie spałam z emocji. Kiedy wreszcie telefon zdzwonił, nie mogłam opanować radości! Płakałam ze szczęścia! Wreszcie odnalazłam swoją prawdziwą rodzinę! Pod koniec rozmowy padło jedno zdanie, które błyskawicznie sprowadziło mnie na ziemię: „Krysiu, ja wcale nie jestem twoją ciocią. Wszystko ci wytłumaczę w liście…”
Wszystko pękło, jak przysłowiowa bańka mydlana. W głowie kłębiły się tysiące myśli. „A więc przestraszyli się mnie, boją się, że będę prosić o pomoc materialną… nie chcą mnie… wyparli się mnie, zanim zdążyli mnie poznać…” Ile przeżyłam i wycierpiałam, zanim otrzymałam list z wyjaśnieniami – trudno opisać.
Kłamstwo było koniecznym fortelem, aby na pewno uzyskać kontakt ze mną (obcym ludziom nie udostępnia się danych osoby poszukującej). Dowiedziałam się, że mój stryj i stryjenka dawno nie żyją, ale Ona zaprasza mnie do Nowego Jorku, aby mi wiele rzeczy opowiedzieć o rodzinie. Zanim otrzymałam zaproszenie, udało mi się uzyskać zgodę na wyjazd z Polski (były to lata osiemdziesiąte – nikogo nie wypuszczano tak łatwo…).
Moja „przyszywana” ciocia przy pomocy swoich dorosłych dzieci odnalazła w Izraelu mojego prawdziwego stryja, który jeszcze przed wojną, w wieku siedemnastu lat wyjechał z Polski do Palestyny, aby jako ochotnik budować państwo żydowskie. Odnaleźli mojego stryja i podali Mu mój adres. Reakcja była natychmiastowa. Otrzymałam telefon od stryja i jego żony, w którym zawiadomili mnie, że tak szybko, jak to możliwe, przyjadą do Polski, aby poznać mnie i moją rodzinę.
Przyjechali już po dwóch tygodniach! Byłam bardzo szczęśliwa, żyłam, jak w transie.
Dowiedziałam się wielu rzeczy o rodzinie ze strony ojca.Dziadek, jak wspominałam, był człowiekiem majętnym. Posiadał fabryki maszyn rolniczych – „Maszyny rolnicze – Putter i synowie” rozlokowane w kilku miejscach Polski (Zamość, Łódź, Warszawa, Lublin). Babcia była córką cenionego rabina, prowadziła dom o bardzo surowych zasadach. Dziadkowie mieli trzech synów i jedną córkę. Dziadek życzył sobie, aby synowie po zdobyciu wykształcenia dalej prowadzili rodzinny biznes. Ta propozycja nie bardzo spodobała się młodym ludziom.
Ojciec mój, postanowił uczyć się dalej. Studiował matematykę na uniwersytecie we Lwowie. Był człowiekiem wszechstronnie uzdolnionym, gdyż oprócz studiowania przedmiotów ścisłych prowadził teatr studencki. Po ukończeniu studiów poznał moją mamę (historia ich poznania nie jest mi znana, być może mama też studiowała…) i postanowili się pobrać. Ponieważ rodzina mojej mamy zamieszkiwała od pokoleń na Wołyniu (miasto Rożyszcze, powiat Łucki), rodzice też tam osiedli.
Mój Ojciec nie chciał pracować w fabryce Dziadka, został więc w Rożyszczach jako kierownik szkoły polskiej. Nie było łatwo otrzymać to stanowisko, gdyż szkolnictwo, jak i inne ważne dziedziny życia w tym mieście, było sterowane przez miejscowego dziedzica, Zapolskiego. O rodzinie mojej Mamy nic nie wiem ponad to, że Dziadek był bogatym kupcem zbożowym. Wzmiankę o nim znalazłam w Księdze Adresowej Polski dla Handlu, Przemysłu, Rzemiosł i Rolnictwa z 1929 r.
Na zaproszenie „przyszywanej” cioci, po kilku miesiącach udało mi się pojechać do Nowego Jorku. To, co tam ujrzałam (mam na myśli warunki, w jakich żyli ci dobrzy, sympatyczni ludzie), zaskoczyło nawet mnie, chociaż skromnie żyłam w Polsce „Ludo- wej” … Dla nich czas zatrzymał się dawno temu. Jadali bardzo skromnie, w mieszkaniu nie było nie tylko telewizora, ale nawet radia! Był głośnik (tak!!!), który raz w ciągu dnia był włączany na krótkie wiadomości (oczywiście w języku polskim). Raz w tygodniu była polska gazeta, no i tyle.
Było bardzo biednie, ale ja i tak byłam szczęśliwa! Słuchałam uważnie każdego zdania; obserwowałam zwyczaje; uczestniczyłam w szabasowych kolacjach, na które przychodziła córka gospodarzy ze swoją rodziną i jakiś stary, samotny Żyd z Polski. Najbardziej lubiłam, kiedy Idyl, mąż „cioci” rozpoczynał szabasowe śpiewy. Miał piękny, mocny głos i śpiewał tak rzewnie, że do tej pory, a minęło już wiele lat, na samo wspomnienie płyną mi łzy… Śpiewał i płakał.
Potem opowiedział mi, że jego rodzina liczyła ponad czterdzieści osób. Z tej imponującej rodziny nikt nie przeżył wojny. Został tylko on, samotny jak palec. Nocami dręczyły go koszmary, wstawał z mocno podkrążonymi oczami, nie jadał śniadania, nic nie mówił. Był jakby w innym świecie. Uświadomiłam sobie, że moją biologiczną rodzinę spotkał taki sam, straszny los. Trudno jest zrozumieć, że są na świecie ludzie, których nie są w stanie poruszyć przeżycia innych, nawet te najstraszniejsze.
Przypomina mi się epizod, jaki przeżyłam, kiedy byłam słuchaczką Szkoły Laborantów Medycznych w Gdańsku. Jednym z obowiązujących przedmiotów była „mikrobiologia lekarska”, której wykładowca, prof. Bławat, był postrachem szkoły. Jedna z moich ówczesnych koleżanek miała ogromne ambicje, chciała zostać najlepszą uczennicą na naszym roku. Wkuwała więc ten przedmiot dniami i nocami, ale miała pecha. Profesor Bławat wyraźnie jej nie lubił i kiedy miał ochotę sprawdzić stan jej wiedzy, zawsze równolegle mnie wywoływał do odpowiedzi. Ona recytowała jak z nut, a ja mówiłam krótko to, co uważałam za istotne. Kończyło się zwykle tak, że ja otrzymywałam ocenę bardzo dobrą, a ona ledwie trójkę. Płakała, czuła się pokrzywdzona. Któregoś dnia nie wytrzymała nerwowo i odchodząc od katedry zasyczała: „że też Niemcy ciebie nie ubili, byłby wreszcie święty spokój…” Wszyscy to usłyszeli, zaległa śmiertelna cisza. Profesor wyrzucił ją z sali, wskazując palcem drzwi.
Ja czułam się jak rażona piorunem. Opuściłam salę tak szybko, jak tylko było to możliwe. Pobiegłam do najbliższego lasku. Tam rozpłakałam się. Jej słowa były dla mnie ogromnym zaskoczeniem. Skąd wiedziała? Przecież nikt, zupełnie nikt nie wiedział o moim pochodzeniu, ja sama nawet nie wiedziałam zbyt wiele. Czyżbym miała wypisane na czole, że jestem Żydówką? Jeśli tak, to po co jeszcze żyję? Chciałam umrzeć. Miałam za złe moim biologicznym rodzicom, że nie pozwolili mi zginąć razem z nimi… Czasami umrzeć jest łatwiej niż żyć…
Zapadał wieczór, a ja ciągle siedziałam pod drzewem, nie znajdując w sobie siły, aby wrócić do internatu. Moje przyjaciółki, Basia i Malina, ruszyły na poszukiwania. Odnlazły mnie i wróciłyśmy razem. Podobno po moim wyjściu z sali wykładowej wywiązała się ostra dyskusja, w wyniku której złośliwa i zawistna Elżbieta została publicznie napiętnowana. Nikt nie dotrzymywał jej towarzystwa. Profesor Bławat o całym zajściu poinformował dyrektorkę szkoły i ciało pedagogiczne. Mnie to jednak nie pomogło, trudno było mi wydźwignąć się z poczucia krzywdy.
Wtedy zrozumiałam, że aby być zaakceptowaną przez środowisko, należy być głupszą od innych, niczym się nie wyróżniać. Moja spokojna egzystencja zależała od przeciętności. Postanowiłam tak właśnie żyć, ale nie zawsze mi się to udawało. Czasami mnie ponosiło… Wykładowcy często rozmawiali na mój temat, uważali, że moja obecność w Szkole Laborantów Medycznych jest nieporozumieniem, powinnam studiować medycynę.
Byłam dobra nie tylko z mikrobiologii u profesora Bławata. Osobiście najbardziej lubiłam chemię – rozwiązywałam zadania chemiczne dla rozrywki, w każdej wolnej chwili. Zauważył to mój wykładowca – doktor Makarewicz (obecnie jest profesorem zwyczajnym i rektorem Akademii Medycznej – już drugą kadencję) i wpadł na szatański wprost pomysł. Miał zajęcie z chemii ze studentami pierwszego roku Akademii Medycznej, wychwycił tych studentów, którzy kompletnie sobie z zadaniami nie radzili i zaproponował im korepetycje u słuchaczki szkoły laborantów medycznych. Niektórzy z nich potraktowali to poważnie i postanowili z tej pomocy skorzystać. Byłam bardzo stremowana, ale zadania się podjęłam. Podobno z dobrym skutkiem – tak powiedział mi doktor Makarewicz.
Wykładowcy często namawiali mnie, żebym przeniosła się na Akademię Medyczną, ale ja nie wykazywałam zainteresowania w tym kierunku. Udawałam obojętność, chociaż serce podchodziło mi do gardła, gdyż od dziecka marzyłam o studiach na wydziale lekarskim Akademii Medycznej w Gdańsku. Jednak nie mogłam. Dlaczego? Po pierwsze, nie miałam nikogo, kto by finansowo mi w tym pomógł (moi rodzice byli biednymi ludźmi, uważali, że trzeba szybko zdobyć zawód i pracować). Były przecież stypendia, ale kto przyzna stypendium jedynaczce? Uważano mnie za osobę, której dobrze się wiedzie. Był też drugi powód, ważniejszy. Dyrektorka szkoły ciągle wbijała nam do głowy, że państwo płaci za naszą naukę i jeżeli ktoś chciałby rzucić szkołę, aby studiować, będzie musiał zwrócić koszty poniesione na naukę i mieszkanie w internacie. Kto miałby za mnie ponieść te koszty? Bałam się, że jeżeli któraś z koleżanek doniesie dyrektorce o moich marzeniach, wyrzucą mnie ze szkoły jeszcze przed dyplomem!
Gdy byłam na drugim roku Szkoły Laborantów Medycznych, wydarzyło się coś szczególnego. Kiedy razem z koleżankami z pokoju wybierałam się na wykład, zostałam zatrzymana przez sekretarkę szkoły. Poinformowała mnie, że zamiast na wykład mam pójść do gabinetu dyrektorki. Kiedy tam weszłam, zastałam czterech obcych panów. Dyrektorka przedstawiła mnie, po czym poinformowała, że panowie mają do mnie kilka pytań. Potem opuściła gabinet, zostawiając mnie samą z tymi ludźmi. Panowie na przemian zadawali mi mnóstwo pytań, czułam się, jak na przesłuchaniu. Widziałam takie sytuacje na filmach, brakowało tylko świecącej w oczy żarówki.
Abym nie domyśliła się, o co tym panom chodzi, pytania były bardzo różne. „Jadwiga Karczewska – to kto to? Proszę podać adres zamieszkania…”. „Piotr Karczewski – to kto? Adres…” I tak dalej. Domyśliłam się, że chodzi tu o rodzinę mojej obecnej mamy, ale nie mogłam zrozumieć, dlaczego mnie o to pytają. Zresztą tempo zadawania pytań było tak duże, ze nie zostawiono mi czasu, aby się zastanowić. Między pytaniami, zasadniczymi, jak sądzę, były też takie: „czy wybiera się pani na studia? Wykładowcy twierdzą, że jest pani nieprzeciętnie zdolna?…” Tutaj sparaliżował mnie strach. „Aha, więc jednak ktoś na mnie doniósł” – pomyślałam.
Stwierdziłam szybko, że w tej sytuacji to już jestem przegrana, a więc zaczęłam się zachowywać bardziej swobodnie. Kiedy więc dla zmylenia mnie padło stwierdzenie: „podobno dość często dostaje pani paczki z domu? Czy może pani powiedzieć, co się w nich znajduje?” Odpowiedziałam spokojnie i dość ironicznie „otrzymuję w nich wspaniałe wypieki mojej mamy, gdyby panowie bardzo chcieli, to z bólem serca mogę panów nimi poczęstować”. Na moment zaległa cisza, po czym któryś z panów powiedział: „to prawda, że jest błyskotliwie inteligentna”. Przesłuchanie trwało ponad godzinę. Potem kazano mi wyjść i poproszono dyrektorkę. Po chwili panowie wyszli i odjechali sprzed szkoły dwoma eleganckimi, czarnymi samochodami. Jeden z nich miał warszawską rejestrację.
Nie mogłam się zorientować, o co chodziło. Poszłam do dyrektorki, aby dowiedzieć się, kim byli ci panowie i dlaczego zadawali mi tyle pytań. Dyrektorka nie podnosząc głowy znad dokumentów, powiedziała mi, że byli to panowie z Wydziału Oświaty… Nie przekonało mnie to zupełnie. Byłam bardzo zdenerwowana. Przyszło mi do głowy, że to, być może, mój Tato coś nabroił (często zaglądał do kieliszka i zdarzały mu się różne, drobne konflikty z prawem…). Napisałam od razu list do domu, opisując dokładnie całe zajście. List wysłałam z poczty głównej, przeświadczona o tym, że ktoś może mnie śledzić. Nie wiedziałam, że mój ojciec po otrzymaniu listu ode mnie pójdzie z nim na milicję. Oświadczył, że ktoś chce mnie porwać. Przez jakiś czas po tym zajściu chodził za mną ciągle jakiś posępny pan… Bałam się, chodziłam w towarzystwie dwóch, trzech osób.
Minęło wiele lat. Pracowałam, wyszłam za mąż, urodziłam dziecko. Dowiedziałam się, że grono absolwentów szkoły organizuje zjazd z okazji trzydziestolecia istnienia szkoły. Na tym zjeździe spotkałam swoją dyrektorkę. Podeszłam do niej i spytałam, czy mnie pamięta i czy pamięta zdarzenie sprzed lat. Oczywiście pamiętała. Dopiero wtedy mogła mi powiedzieć, kim byli ci panowie. Byli to funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa! Dlaczego interesowali się moją skromną osobą? Bo z zagranicy (prawdopodobnie z USA) przyszły dokumenty domagające się wypuszczenia mnie z Polski… Panowie sprawdzali, czy ja o tym wiem i czy szykuję się do takiego „skoku”. Próbowałam się potem dowiedzieć, co to były za dokumenty i kto stał za nimi, kto tak bardzo chciał mnie zobaczyć. Niestety, niczego się nie dowiedziałam, a „dobrzy ludzie” poradzili mi, żebym nigdy więcej o to nie pytała.
Teraz wiem, że byłam poszukiwana przez Dziadka, ojca mojej Mamy. Biedak poszukiwał mnie przez resztę swojego życia. Tylko ja, z całej rodziny zostałam mu na tym świecie. Miał dwóch synów i jedną córkę – wszyscy zginęli. Od kiedy dowiedział się, że żyje jego jedyna wnuczka, poszukiwał mnie, angażując prawników, aż do śmierci. Raz nawet prawie udało mu się mnie odnaleźć. Dowiedziałam się o tym przypadkowo od mojej koleżanki szkolnej z Łeby. Dowiedziałam się o tym w 2003 r., a rzecz miała miejsce w roku 1958! Było to w czasie wakacji, kiedy prawdopodobnie na kilka dni wyjechałam do cioci do Parzęczewa. Łeba w tych latach była jeszcze małą mieściną i wizyta kogoś obcego, kto w dodatku mówił z obcym akcentem, wywołała poruszenie. Elegancki pan wypytywał o mnie ludzi, bardzo chciał zobaczyć się ze mną. Powiedziano mu, że wyjechałam na wakacje. Zapytał, gdzie tu można coś zjeść. Wskazano mu lokal „Morskie Oko”.
Potem „informator” poszedł szybko do mojego ojca i powiedział, że ktoś „z zagranicy” chce się ze mną widzieć. Ojciec od razu zorientował się, o co chodzi. W pobliskiej knajpie łyknął sobie coś na odwagę, po czym udał się do „Morskiego Oka”. Tam doszło do bezpośredniej konfrontacji (czytaj: do rękoczynów…) i musiała interweniować milicja i przedstawiciel Dziadka został wydalony z Polski.
Kiedy po latach, dzięki zaproszeniu mnie przez rodzinę nieżyjącej już stryjenki, przyjechałam do Nowego Jorku – nie wiedziałam, że Dziadek mnie poszukiwał. Od dawna już nie żył. Być może został po nim jakiś spadek, ale ani ja (brak znajomości języka), ani ci prości ludzie, do których pojechałam, nie wiedzieliśmy, jak się do tego zabrać.
W rok po powrocie ze Stanów, otrzymałam zaproszenie od mojego stryja z Izraela. Postanowiłam tam pojechać z całą moją rodziną. Był rok 1986. Wyjazdy z Polski w tamtym kierunku były praktycznie niemożliwe, a już wyjazdy z rodziną były wręcz pomysłem kosmicznym. Pisałam do różnych urzędów i organizacji i wydeptałam mnóstwo ścieżek – no i nic.
Aż kiedyś w tygodniku „Polityka” ukazał się wywiad z ówczesnym ministrem spraw wewnętrznych – Czesławem Kiszczakiem, pod bardzo obiecującym tytułem:
„Będę rozmawiał z każdym”. Mój mąż, Janusz wpadł na pomysł, aby to wykorzystać i napisał do ministra (oczywiście w moim imieniu), opisując moją historię. Okazało się, że to był strzał w dziesiątkę. Dostaliśmy paszporty i pojechaliśmy do Izraela. Było to niesamowite przeżycie! Nie będę opisywać, jak wyglądało spotkanie z rodziną, która bardzo nas oczekiwała i nocą wszyscy z Hajfy przyjechali na lotnisko w Tel- Avivie, aby nas powitać. Były łzy, kwiaty i opowieści do białego rana.
To, co zupełnie mnie zaskoczyło i będzie bardzo żywo tkwić w mojej pamięci do końca mojego życia – jest raczej niewyrażalne. O moim przyjeździe do Izraela dowiedziało się grono osób, które pochodząc z Rożyszcz (miasta mojego urodzenia) założyło w Izraelu „Stowarzyszenie Rożyszczan”. Mają tam swoją siedzibę i spotykają się ze sobą raz w miesiącu. Otóż ci ludzie, znający w przeszłości mojego dziadka Boimela (ze strony Matki), postanowili zaprosić mnie z całą rodziną na ogólne spotkanie. Było bardzo uroczyście. Wszyscy płakali. Każdy chciał mnie chociaż dotknąć! Wspomnieniom i opowieściom nie było końca. Oni przyjmowali mnie jako członka jednej wielkiej rodziny, jako „łącznika” z tamtym, nieistniejącym już światem. Byłam im bardzo bliska. Ja też płakałam. Mój mąż ukradkiem ocierał łzy.
W czasie uroczystej kolacji wręczyli mi dwa prezenty – jednym z nich był złoty naszyjnik. Drugim prezentem, znacznie cenniejszym, była książka pt. „Rożyszcze
– mój stary dom”, wydana po hebrajsku i po angielsku. Były to osobiste wspomnienia. Każdy z autorów pisał to, co najbardziej utkwiło mu w pamięci: opowiadał własne losy i losy swojej rodziny po wybuchu drugiej wojny światowej.
Jedno ze wspomnień, napisane przez rodzinę Zukermannów, zawiera krótką wzmiankę o mojej rodzinie – „razem z nami w lesie ukrywała się inna rodzina z maleńkim dzieckiem. Była to rodzina Bojmel. Nikt z nas nie wiedział, co się potem z nimi stało…”. Użyto tu nazwiska mojej Mamy, której rodzina była znana w Rożyszczach. Wszyscy wiedzieli, kto to był Bojmel, natomiast do nazwiska Putter trudno im było się przyzwyczaić. Ojciec pochodził z Lublina, a w Rożyszczach mieszkał od niedawna.
„Nikt nie wiedział, co się z nimi stało…” Nikt nie wiedział, ale teraz ja już wiem. Znalazłam ślad w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie. Rodzice wraz ze mną, złapani na skraju lasu przez Ukraińców, zostali odstawieni do getta. Tam udało im się jakoś przekupić policjanta, który wyniósł mnie z getta i podrzucił (jak było ustalone z moim ojcem) do ogródka Zalechów. Moi rodzice wkrótce potem zginęli.
Minęło wiele lat. Los się do mnie uśmiechnął. Na swej drodze spotkałam człowieka, który stał się dla mnie podporą na całe życie. Janusz zawsze o mnie dbał, otaczał troską i miłością. Razem założyliśmy szczęśliwą rodzinę. Najpierw urodziła się nasza córka Ania, a dziewięć lat później druga córka Eliza. Obie założyły własne rodziny. Dwa lata temu Eliza została szczęśliwą mamą cudownej Marysieńki – naszej wnuczki.
Wszystko układa się wspaniale. Mimo to czasem dopadają mnie wspomnienia. Tkwią we mnie jak piekąca zadra, której w żaden sposób nie jestem w stanie się pozbyć.
Wspomnienia dzielą się na dobre i złe. Te pierwsze każdy z nas chciałby zachować na zawsze, by móc je przywołać w chwili smutku. Wspomnienia złe, przykre, a czasem straszne, wyryły w nas złowrogie piętno. Nie da się o nich zapomnieć.
Gdańsk 2005
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl