Krystyna Smolik, urodzona w 1930 r.
Nadzieja nadeszła wiosną
Filmowe wspomnienie Krystyny Smolik jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
Najwcześniejsze moje wspomnienia z dzieciństwa związane są z miejscem, które po wojnie stało się symbolem największej tragedii w dziejach Europy.
W latach 30. ub. wieku Oświęcim, bo o nim tu mowa, był spokojnym małopolskim miasteczkiem. Jego cechą szczególną był stosunkowo duży odsetek Żydów – około 40 proc. mieszkańców, ale wydaje mi się, że w centrum miasta mogli stanowić większość.
W szkole powszechnej, w której rozpoczęłam naukę w 1936 r., przeważały dzieci żydowskie. Widoczne to było w soboty, kiedy w klasie było zaledwie kilkanaście osób, oraz na lekcjach religii, kiedy to uczniowie podzieleni byli na dwie grupy. Wszyscy moi żydowscy koledzy posługiwali się płynnie językiem polskim.
Żydzi oświęcimscy byli w większości chasydami, wśród rodzin inteligenckich, z którymi miałam bliższy kontakt, było wielu syjonistów. Młodzież z tych rodzin emigrowała często do Palestyny.
Pozostały mi w pamięci letnie wieczory piątkowe, kiedy to całe rodziny przesiadywały przed domami, często na schodkach – dzisiaj kojarzy mi się to z miejscowościami w rejonie śródziemnomorskim.
Jesienią na podwórzu pojawiał się szałas, w którym nasz gospodarz przebywał w czasie święta Kuczek (Sukkot). W sobotę rano środkiem ulicy do synagogi podążał tłum mężczyzn w chałatach, kapeluszach i białych skarpetkach, a bokiem szli mali chłopcy niosący ich ciężkie księgi.
Moja rodzina pochodziła z Galicji Wschodniej, oboje rodzice – Bronisława z Salzów i Henryk Fey – studiowali medycynę, a potem pracowali we Lwowie. Do osiedlenia się w Oświęcimiu zmusiły ich w 1931 r. problemy mieszkaniowe.
Dziadkowie ze strony matki mieszkali w Przemyślu i do nich pojechałyśmy z mamą i niespełna dwuletnią siostrą już w ostatnich dniach sierpnia 1939 r. Kilka dni później wybuchła wojna.
Tato dotarł do nas 3 września (z Oświęcimia do Krakowa szedł pieszo) i pojechał do Stanisławowa zgłosić się do wojska, zgodnie z kartą powołania.
Z bombardowanego Przemyśla zabrał nas wujek (mąż siostry ojca – Stanisław Janusz), który był komendantem KOP-u (Korpus Ochrony Pogranicza) w Skałacie w woj. tarnopolskim. Z tym miastem związane były losy mojej rodziny przez kolejne 4 wojenne lata. Tymczasem zamieszkaliśmy z ciocią, wujkiem i naszą kuzynką Danusią.
W nocy, 17 września, domowników obudził telefon do wujka – to posterunek graniczny powiadamiał o przekroczeniu granicy przez wojska sowieckie. Nie powiodła się próba wyjścia miejscowego batalionu do Rumunii.
Kilka dni później do domu weszło NKWD i, po przeprowadzeniu rewizji, wuja aresztowało. Wywieziono go do Tarnopola, a potem przewieziono do więzienia w Odessie.
Powoli życie miasteczka zaczęło się układać zgodnie z płynącymi z Moskwy zaleceniami. Rodzice rozpoczęli pracę w miejscowej przychodni lekarskiej, mnie zapisano do szkoły, w której językiem wykładowym był ukraiński, w przeciwieństwie do miejscowych kolegów miałam z tym problemy i musiałam rozpocząć od nauki alfabetu.
W tej nowej szkole po raz pierwszy w życiu spotkałam się z pytaniem rówieśników: „Kto ty jesteś? Polka, Ukrainka czy Żydówka?”. W Oświęcimiu wszyscy byli Polakami, różnicę stanowiło wyznanie.
Po kilku tygodniach utworzono dwie szkoły podstawowe dla mniejszości narodowych. Ponieważ szkoła żydowska miała zajęcia w języku jidysz, chodziłam do polskiej. Zresztą po jakimś czasie okazało się, że dzieci nieznających jidysz było więcej, dlatego wprowadzono tam język wykładowy ukraiński.
Względnie spokojne, choć trudne życie zaczęły zakłócać „wywózki” na Sybir. Do pierwszego transportu lutowego zabrano moją 11-letnią wówczas kuzynkę – samą, bo matki nie było w domu. Na szczęście mojemu tacie udało się wyciągnąć ją z wagonu, zanim ciocia zdążyła wrócić do domu. Następne transporty obejmowały inne kategorie osób, które kolejno wywozili. My też byliśmy na liście, jednak uratował nas wybuch wojny niemiecko-radzieckiej.
Niemcy zaatakowali ZSRR w niedzielę. W przeddzień, 21 czerwca, zakończył się rok szkolny – odebrałam świadectwo ukończenia 4 klasy po raz ostatni na własne nazwisko. Wkrótce rozpoczęły się bombardowania, a sąsiedzi, przybysze z głębi Rosji, uciekali w popłochu. Zatrzymali się u nas na nocleg kuzyn mamy z Przemyśla Lolek Tauber z żoną – byli to młodzi ludzie, uciekali na wschód.
Niemcy wkroczyli kilka dni później. Zostaliśmy włączeni do Generalnego Gubernatorstwa, jednak stosunki na tych terenach były nieco odmienne niż w pozostałej części GG, gdyż zamieszkiwała je ludność mieszana.
Ukraińcy w woj. tarnopolskim byli licznie reprezentowani, na wsi stanowili większość. Według podręcznika geografii z roku 1936 językiem polskim jako ojczystym posługiwało się tam 50 proc. ludności, a wśród niej część stanowili Żydzi. Ukraińcy sądzili, iż współpracując z Hitlerem uzyskają niepodległość, a dopomóc im w tych planach miały czystki etniczne.
Już w pierwszych dniach lipca 1941 r. doszło do pierwszego pogromu. Dorośli mówili o naradzie, która odbyła się na terenie plebanii greckokatolickiej z udziałem Niemców, którzy pozwolili swoim sprzymierzeńcom przez trzy dni „pohulaty”.
Zagrożenie obejmowało tym razem wyłącznie mężczyzn, a w naszej rodzinie oprócz mojego taty dotyczyło mieszkających z nami dziad- ka ze strony mamy, Leona Salza, i stryja taty, Alfreda Kurzera. Wszyscy zostali ukryci w domowych zakamarkach.
Co do mnie, to mając 11 lat nie uświadamiałam sobie niebezpieczeństwa i traktowałam całą tę sytuację jak zabawę w Indian.
Nie wiem, ile osób straciło wówczas życie – pamiętam, że jedną z ofiar był nasz powinowaty, miejscowy adwokat, mec. Fried.
Tymczasem rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. Dzieciom żydowskim nie wolno było uczęszczać do szkoły, lekarzom żydowskim zabroniono leczenia Aryjczyków, co dla moich rodziców oznaczało utratę pracy. Dozwolona była praktyka prywatna, którą ojciec zgłosił – o ile wiem leczył nie tylko Żydów.
Wyszło zarządzenie o obowiązku noszenia opasek przez Żydów, którzy ukończyli 10 lat – te opaski haftowała babcia dla całej rodziny. Pamiętam, że w tym okresie bałam się chodzić ulicami, na których gromady chłopców rzucały we mnie kamieniami. Mniej groźni wydawali mi się trzej stacjonujący w mieście niemieccy żandarmi, choć dorośli bardzo bali się jednego z nich o nazwisku Gacki.
Pierwszy incydent, który uświadomił mi całą grozę sytuacji, miał miejsce w niedzielę 12 października 1941 r. Pamiętam datę, bo był to dzień czterdziestych urodzin mojej mamy. Rano przed naszym domem zatrzymał się niemiecki samochód, z którego wysiadło trzech mężczyzn – ich sylwetki do dziś mam przed oczami.
Jeden wysoki, przystojny, w mundurze SS, drugi niski w czarnym uniformie – jak się później dowiedziałam, był to Palfinger, szef gestapo w Tarnopolu. Trzeci w tyrolskim kapeluszu z piórkiem – może szofer.
Przystąpili do rewizji, której prawdziwym celem był ordynarny rabunek. Znaleźli i oczywiście zarekwirowali szczepionkę przeciw tyfusowi plamistemu z Instytutu Weigla we Lwowie (rodzice byli w trakcie szczepienia), biżuterię, a w końcu parę dolarów, których posiadanie było sprzeczne z prawem.
Dziadek, chcąc ratować rodziców, powiedział, że dolary należą do niego i został aresztowany. Życie zawdzięczał chciwości Niemców, bo w końcu wyrzucili go z auta, aby zmieścić w nim więcej zrabowanych rzeczy. Następnego dnia zajechała jeszcze ciężarówka po meble cioci (nie mieściły się w jej nowym mieszkanku, więc korzystaliśmy z nich). W tym samym dniu podobną akcję przeprowadzono u jeszcze dwóch żydowskich lekarzy.
Stopniowo życie stawało się coraz trudniejsze. Ludzie byli pozbawieni pracy, a co się z tym wiąże, środków utrzymania. Niemcy nakładali na Gminę Żydowską kontrybucje, a ta z kolei rozkładała tę sumę na poszczególnych członków zależnie od ich sytuacji majątkowej.
Należało oddać Niemcom odzież futrzaną łącznie z kołnierzami. Oczywiście każdy starał się coś uratować, oddając na przechowanie zaprzyjaźnionym Polakom. Zaczął doskwierać głód, który nasilił się wiosną – przydział chleba na kartki wynosił 70 g na osobę (Aryjczyk dostawał 200 do 300 g).
W 1942 r. do Skałatu przesiedlono 8000 Żydów z okolicznych miejscowości, miejscowych było 4600 (dane liczbowe zaczerpnęłam ze wspomnień Chaima Brausteina – starszego ode mnie o 3 lata byłego mieszkańca Skałatu). Ciasnota mieszkaniowa spowodowana tym zagęszczeniem stała się przyczyną chorób, zwłaszcza tyfusu plamistego.
W maju 1942 r. miejscowa nauczycielka po powrocie z wizyty u krewnych w Lublinie opowiadała o przejeżdżających tamtędy transportach wiozących Żydów. Mieszkańcy Skałatu potraktowali tę wiadomość jako złośliwą plotkę, niemniej atmosfera w naszym domu stawała się coraz bardziej nerwowa. Przestałam spotykać się z koleżankami.
Wieści o pierwszej akcji mającej objąć ludzi nieproduktywnych, czyli starych i dzieci, dotarły w sierpniu. Zostałyśmy obie (z czteroletnią już siostrą) zawiezione przez znajomą Polkę do jej siostry mieszkającej w pobliskiej wsi. Wieś nazywała się Hałuszczyńce i była zamieszkana głównie przez ludność polską.
Nasza opiekunka była miejscową nauczy- cielką, mieszkała w małym dworku z dwiema nastoletnimi córkami. Niestety, nie mogłyśmy tam długo pozostać, bo po skończeniu się wakacji dziewczynki z miasta budziły podejrzenia sąsiadów i zostałyśmy odwiezione do domu.
W tym czasie opuścił nas stryj taty nazywany przez nas „prastryjkiem” – wyjechał do drugiego bratanka mieszkającego we Lwowie. Zastępował nam dziadka ze strony ojca, który umarł przed moim urodzeniem. Z zawodu nauczyciel, do wojny był dyrektorem szkoły żydowskiej w Warszawie przy ulicy Brzeskiej, nazywał się Adolf Kurzer.
Z zamiłowania taternik, z przekonań socjalista. Był przeciwnikiem Piłsudskiego (mówił, że zdradził PPS) i wrogiem komunistów. W pierwszym roku okupacji niemieckiej zajmował się moją edukacją, co nie zawsze było przyjemne, w dodatku nie pozwalał mi czytać dostarczanych przez tatę powieści Karola Maya, zastępując je innymi o wydźwięku socjalistycznym. Nie wiemy, jaki los go spotkał, czy dotarł do Lwowa – miał już siedemdziesiąt lat.
Tymczasem kolejna znajoma rodziców próbowała ulokować mnie i siostrę u swojej przyjaciółki – tym razem miejscowość była oddalona o kilkadziesiąt kilometrów, przebyłyśmy je furmanką. Podróż okazała się dość stresująca – październikowy wieczór zapadł szybko, a nasz młody woźnica zgubił drogę.
Okolica wyglądała jak ta opisana w wierszu przez Wincentego Pola: Jak zasięgnie tylko oko/I daleko i szeroko/ Świat kłosami tylko płynie/I w obszarach oko ginie…
Oczywiście kłosów już nie było. W końcu woźnica dostrzegł gdzieś kępę drzew – dowód, że jest tam wioska. Nasza opiekunka bała się trafić do domu ukraińskiego, ale jakoś znaleźliśmy nocleg u polskiego gospodarza. Następnego dnia dotarliśmy pod właściwy adres, ale okazało się, że ta pani nie chce nas zatrzymać i ponownie wróciłyśmy do Skałatu.
Nasz powrót wypadł w najmniej odpowiednim momencie – następnego dnia rozpoczęła się największa akcja. Według przytaczanych już wspomnień Chaima Brausteina odbyła się w dniach 21 i 22 października 1942 roku – wywieziono wówczas do Bełżca ok. 3000 osób.
Pani Kamila Toporowska zatrzymała nas u siebie. Leżałyśmy zaścielone w małżeńskim łóżku. Z sąsiedniego mieszkania wywieziono żydowską rodzinę i tego samego dnia mieszkający w pobliżu ludzie rozgrabili jej dobytek. Nie wiem, gdzie w tych dniach ukrywała się nasza rodzina, ale wszyscy przeżyli.
Rodzicom udało się zdobyć aryjskie papiery. Były to dokumenty ludzi, którzy wyemigrowali z Polski w latach 30. do Ameryki Południowej, przechowywane w archiwum i dostarczane (czy może sprzedawane) przez zatrudnionego tam urzędnika.
Moje i mamy były na to samo nazwisko, taty na inne, a siostra nie miała metryki, ale w jej przypadku (nie była w wieku szkolnym) miało to mniejsze znaczenie.
Jak już poprzednio wspominałam, w Skałacie mieszkała ciotka, żona pułkownika, która przed ślubem zmieniła wyznanie na rzymskokatolickie. Miała kontakty z miejscowym duchowieństwem i znała młodego wikarego, ks. Bronisława Majkę.
Przy pomocy zaprzyjaźnionych Polaków zorganizowano nasz chrzest (wszystko odbyło się w konspiracji). W tym właśnie czasie ks. Majka dostał przeniesienie do innej parafii i zabrał ze sobą moją siostrę i mnie. To było Tłuste, małe miasteczko leżące przy słynnej od czasu września zaleszczyckiej szosie. Uchodziłyśmy oficjalnie za jego krewne, których ojciec dostał się do niemieckiej niewoli.
Moja pięcioletnia siostra nad podziw szybko nauczyła się nowego życiorysu i nigdy z niczym się nie zdradziła. Opiekowała się nami miła młoda zakonnica, siostra Teresa, prowadząca ochronkę. Odnoszę wrażenie, że oprócz ks. Majki i miejscowego dziekana ks. Stanisława Szkodzińskiego o naszym prawdziwym pochodzeniu wiedziało, lub może domyślało się więcej osób.
Ksiądz zapisał mnie do miejscowej szkoły polskiej i przygotował do I komunii. Podstawowych modlitw nauczył mnie wcześniej dziadzio, Leon Salz.
Dziadzio był człowiekiem o szerokich zainteresowaniach i wiedzy: ekonomista po klasycznym gimnazjum (pamiętam, jak w oryginale deklamował „Iliadę”), bardzo postępowy i przedsiębiorczy. Emerytowany naczelnik poczty w Przemyślu, w czasie okupacji sowieckiej w Skałacie powrócił chwilowo do pracy.
Po wywiezieniu sporego odsetka ludności żydowskiej ze Skałatu, Niemcy przystąpili do tworzenia getta. Moja rodzina się nie przeniosła, pozostali w dotychczasowym mieszkaniu, gospodyni brała czynsz, nikt nie donosił. Być może przyczynił się do tego fakt, iż byliśmy w tym mieście przybyszami.
Z czasem jednak atmosfera zagęszczała się, sytuacja stawała się bardzo niebezpieczna. Wówczas tato znalazł schronienie u gospodarza na wsi, a mama przedostała się do nas do Tłustego. Ks. Majka ulokował ją wraz z nami w mieszkaniu służbowym przy polskiej szkole, z którego nauczyciel nie korzystał. To był już ostatni moment.
W Skałacie partyzantka radziecka opanowała na krótko miasto, o czym – oczywiście szyfrem – pisał dziadek w ostatnim liście, który otrzymałam z okazji 13. urodzin, był koniec lipca 1943 r. Niemcy po odbiciu miasta wymordowali ostatnich pozostałych Żydów, zlikwidowali lagier, w którym byli zatrudnieni, zburzyli żydowską dzielnicę. Tego dnia zginęli też mój dziadzio i babcia.
Według wspomnień Brausteina pozostało około 200–300 osób ukrywających się w sąsiednich lasach dzięki pomocy miejscowej ludności. Nie wiem, ilu z nich doczekało wyzwolenia.
W tym samym mniej więcej czasie podobna sytuacja zaistniała w Tłustem. To miasteczko również stanowiło skupisko ludności żydowskiej z okolic, ale nie utworzono tu (może z braku miejsca) dzielnicy żydowskiej. Budynek szkoły, w którym mieszkałyśmy, był otoczony domkami zamieszkałymi przez Żydów.
W dniu ostatniej akcji mama ukryła na strychu szkoły młodą dziewczynę z sąsiedztwa. Z otaczających domów wywleczono wszystkich Żydów, którzy nie umarli wcześniej na tyfus. Pamiętam tłum ludzi pędzonych środkiem ulicy, jak się okazało, na miejscowy cmentarz.
Po południu do naszego mieszkania weszło dwóch Niemców i ukraiński milicjant. Zapytali, czy nie ma Żydów, a następnie rozsiedli się w kuchni. Bardziej gorliwy Ukrainiec myszkował po szkole, która była otwarta, i zatrzymał się przy drzwiach prowadzących na strych… ale nie wszedł na górę. Siedemnastoletnia dziewczyna była tymrazem uratowana. Zdawałam sobie sprawę z tego, co przeżywała moja mama.
Niemcy tymczasem pokazywali rodzinne fotografie, mówili, że ich żony nie żyłyby z nimi wiedząc, czym się tu zajmują. Co jakiś czas wysyłali mnie na ganek, z którego można było dojrzeć cmentarz, abym sprawdziła, czy już koniec. Widziałam w oddali nagich ludzi wpadających do dołu. Wiadomości o szczegółach dotarły do nas po jakimś czasie.
Późną jesienią pani Toporowska przysłała ostatni list od taty datowany 19 września – donosił w nim, że musi opuścić dotychczasowe schronienie i będzie się starał dotrzeć do nas. Pani Toporowska dodała, że jej mąż wywiózł tatę za miasto i tam zostawił.
Żadne wiadomości co się z nim stało do nich nie dotarły, a sam Kamil Toporowski został nieco później zamordowany przez Ukraińców. Łudziłyśmy się przez dłuższy czas, że tato żyje, mógł np. trafić do sowieckiej partyzantki, ale to były płonne nadzieje.
We wrześniu do Tłustego wpadli banderowcy. Zaczęli od plebanii – zabrali ks. dziekana Stanisława Szkodzińskiego i naszego opiekuna ks. Bronka Majkę, a z miasteczka naczelnika poczty z żoną (ocalała ich dwuletnia córeczka, która wcisnęła się za szafę) i młodego mężczyznę, o którym było wiadomo, że działał w organizacji.
Opowiadano, że księży przetrzymywali trzy doby w jakiejś pełnej wody piwnicy i dopiero potem zamordowali. Ks. Majka miał trzydzieści lat. Po tej tragedii przerażeni miejscowi Polacy noce spędzali w budynku dworca, uzbrojeni jak kto mógł, licząc, że w razie napaści zdołają się obronić. Myśmy zostawały same w pustej szkole, bo moja siostra była ciężko chora i nie mogłyśmy wyjść.
Zima była bardzo ciężka, ale udawało nam się przeżyć dzięki pomocy miejscowych Polaków. Oprócz wspomnianej już siostry Teresy, która ratowała nas paczkami z RGO, okazywały swoją życzliwość dwie nauczycielki, siostry Franklówny, a także miejscowy nadleśniczy inż. Jan Świąder (jak się później okazało, w nadleśnictwie też ukrywał Żydówkę).
W tym czasie bandy banderowców bardzo rozszerzyły swoją działalność, powodując exodus polskiej ludności ze wsi do miasteczek. Wsie były podpalane, a ich mieszkańcy mordowani w okrutny sposób.
Nadzieja przyszła wraz z wiosną i wiadomościami nadciągającymi z frontu. Już w lutym przez Tłuste przejeżdżały wozy konne, a w nich rodziny Ukraińców z terenów wschodniej Ukrainy. Byli to nacjonaliści uciekający przed wojskami radzieckimi. Zatrzymywali się na nocleg w budynku szkolnym, w związku z tym nauka została zawieszona.
W marcu rozpoczął się obserwowany przez nas z radością odwrót armii niemieckiej. Ulicą prowadzącą w kierunku Zaleszczyk ciągnęły sznury wojskowych taborów. Oprócz zmotoryzowanych wojsk niemieckich przejeżdżały koło nas również wojska węgierskie, często wozami konnymi. To już nie byli ci butni Niemcy z pierwszych lat wojny, ale musiałyśmy przyjmować ich na kwaterę. Pewnego razu musiałyśmy przyjąć dwóch brudnych, śmierdzących żołnierzy – według mamy byli to dezerterzy.
Chyba 21 marca zatrzymało się w naszym mieszkaniu (pokój z kuchnią) kilku Niemców – nad ranem zostali wyrwani ze snu wiadomością o przerwaniu frontu pod Skałatem. Wybiegli tak szybko, że jeden z nich zostawił za szafą karabin, a nasza mama przestraszona sprowadziła kogoś z organizacji podziemnej, aby go zabrał.
Następnego dnia nadal patrzyłyśmy przez okno na przesuwające się całą szerokością ulicy wojskowe samochody. Ostatni, osobowy, ciągnął za sobą żywe prosię, a tuż za nim pojawiły się czołgi – to już były czołgi radzieckie.
Cała ludność miasteczka wyległa na ulicę witać wyzwolicieli. Wtedy nadleciała eskadra niemieckich bombowców, spadł grad bomb, ale nie na czołgi, tylko na domy oddalone o 200–300 m od szosy. Tuż za naszym domem spadła tonowa – zginął dziadek mojego kolegi.
Na terenie Tłustego był folwark, którego dyrektor (podobno Holender) przetrzymywał do końca 170 zatrudnionych u siebie Żydów – około 10 z uratowanych zginęło na skutek tego bombardowania.
Czołgi przejechały szczęśliwie, teraz naszą ulicą ciągnęli pieszo żołnierze radzieccy, a z kieszeni wystawały im butelki (po drodze mijali gorzelnię w Jagielnicy).
Był 23 marca 1944 roku, pierwsza noc wolności. Spędziłyśmy ją w piwnicy mieszczącej się naprzeciw szkoły ukraińskiej, w której ulokował się rosyjski szpital polowy. Niebawem sanitariuszka powiadomiła o przywiezieniu rannych, ale pijany komendant szpitala nie nadawał się do interwencji chirurgicznych.
Następnego dnia zakwaterowano w naszym mieszkaniu politruka ze szpitala. Nazywał się Stolarow i pochodził z Leningradu. Jego rola polegała na kontroli poczty polowej, miał też pełno skrzyń z broszurami i pisał dziennik. Zapamiętałam go jako bardzo miłego człowieka i zawsze byłam ciekawa, czy udało mu się przeżyć wojnę i wydać ten dziennik.
W mieście pojawiło się kilku ocalałych Żydów – był wśród nich mieszkający na wsi rolnik, którego ukryli sąsiedzi, i lekarz, który leczył siostrę, kiedy chorowała na błonicę. Dr Milch odwiedził moją mamę i opowiedział jej tragiczną historię swojej rodziny. Jego opowieść wydrukowała kilka lat temu „Karta”.
Opowiadał, nie zdając sobie sprawy, że mimo zamkniętych drzwi wszystko słychać. Usłyszałam wtedy, że w obawie o wykrycie przez Niemców całej ukrywającej się rodziny, zdecydowali się zabić własne małe dziecko. To było dla mnie strasznym szokiem.
Nasza radość z odzyskanej wolności nie trwała długo. Od wschodu słychać było strzały artyleryjskie – to przedzierały się do swoich dywizje niemieckie otoczone w kotle pod Kamieńcem Podolskim. Po tygodniu szpital z ukraińskiej szkoły ewakuował się, a pod naszym oknem stanął wóz pancerny. Był pierwszy kwietnia 1944 r. i panowała zamieć śnieżna.
Opuściłyśmy dom i udałyśmy się pieszo do pobliskiej wsi. Niemal natychmiast po naszym przybyciu weszli do niej Niemcy przedzierający się do swoich. Mama znała tam wójta, którego dzieci uczyły się w naszej szkole.
Dom był murowany i należał do najlepszych we wsi, więc Niemcy zajęli go dla swego dowódcy. W rezultacie w pokoju mieszkał i organizował narady pułkownik, a my w kuchni z jego ordynansem, Ślązakiem, który rozumiał po polsku i robił wrażenie dużo bar- dziej niebezpiecznego od swego pana.
Następnego dnia mama pożegnała gościnnego gospodarza i przeszłyśmy do innej wsi, po drugiej stronie szosy. Tam zatrzymałyśmy się w ubogiej chacie krytej strzechą z glinianą polepą zamiast podłogi i chmarą pcheł.
Znalazłyśmy się na samym froncie. Amunicję zrzucano Niemcom z samolotów. Wygłodzona, pozbawiona dostaw żywności armia radziła sobie na własną rękę, rekwirując wszystko co się dało. Na tym terenie nie ocalała chyba żadna kura. Mojej mamie dzięki dobrej znajomości niemieckiego udało się uratować krowę naszych gospodarzy.
Wieczorem Rosjanie zajęli wieś, w której wcześniej mieszkałyśmy u wójta, i rozpoczął się ostrzał miejscowości, w której właśnie się znajdowałyśmy. Siedziałyśmy z rodziną gospodarzy i ich sąsiadami w piwnicy wykopanej w ogrodzie – my jako obce przy samych drzwiach.
Mama doszła do wniosku, że to żadne zabezpieczenie, przebiegłyśmy przez podwórze do chaty i położyłyśmy się w łóżku gospodarzy. Rano, po otwarciu oczu zobaczyłam w okienku uśmiechniętą mongolską twarz – i to już był prawdziwy koniec.
Powróciłyśmy do Tłustego – tam przedtem stacjonowała dywizja SS, która celowo zniszczyła wszystko, czego nie mogła spożytkować, i okrutnie traktowała mieszkańców. Front zatrzymał się 40 km dalej, w związku z tym przesiedlono nas za Seret do kolejnego miasteczka – Borszczowa. Mama zgłosiła się do pracy pod okupacyjnym nazwiskiem (innych dokumentów nie miała)– nikt nie interesował się, czy ma dyplom medycyny.
Byłyśmy uratowane, ale zupełnie same. Nie wiedziałyśmy co z tatą, co z resztą rodziny.Nie funkcjonowała żadna komunikacja. Do Skałatu udało się mamie dostać po kilku miesiącach. Żyły ciocia i kuzynka – o tacie nie było żadnej wiadomości.
Wojna trwała nadal, ale nasza sytuacja zmieniła się radykalnie – nie byłyśmy już ludźmi wyjętymi spod prawa, w dodatku skazanymi na śmierć. Banderowcy dalej mordowali Polaków, którzy uciekali ze wsi. Na naszym terenie władze radzieckie toczyły dość nieudolnie walkę z bandami ukraińskich nacjonalistów. Schwytani Ukraińcy byli publicznie wieszani na rynku – pamiętam, że mama przez trzy dni nie pozwalała mi tamtędy przechodzić.
W sierpniu wybuchło powstanie warszawskie i zostałam raz dopuszczona do słuchania wiadomości BBC u sąsiada, który miał ukryty radioodbiornik. W pamięci utkwił mi grany hymn „Z dymem pożarów”. Ludzie wciąż jeszcze łudzili się, że tereny te, a przynajmniej Lwów, powrócą do Polski.
Wieczorami przelatywały nad nami eskadry bombowców, mówiono, że lecą bombardować Ploeszti i Budapeszt. Po wyzwoleniu Lublina radzieckie radio przez tydzień otwierało program polskim hymnem, co budziło dużo większe emocje niż np. dzisiaj odegranie go na olimpiadzie.
Życie nadal było uciążliwe. Przez cały ten rok byliśmy pozbawieni prądu i nauka przy kopcącej lampie naftowej nie należała do przyjemności – pamiętam, że światło elektryczne rozbłysło dwukrotnie – na rzymsko- i greckokatolickie Boże Narodzenie.
Oczywiście zdobycie czegokolwiek do ubrania było nieosiągalne, a ja przez te pięć lat urosłam o 30 cm i zazdrościłam siostrze donaszającej moje przedwojenne sukienki. Bieliznę szyło się z grubych spadochronów (paraszutu), płaszcz miałam uszyty z niemieckiego wojskowego płaszcza, a buciki ze starej torebki.
Dziewiątego maja 1945 r. skończyła się wojna, a dziesiątego pobiegłam w towarzystwie rosyjskiej rówieśnicy na zorganizowany z tej okazji wiec.
Dziesięć dni później, 21 maja, opuszczałyśmy radziecką Ukrainę pierwszym zorganizowanym transportem. Nie obyło się bez problemów, bo kierownik przychodni nie zgadzał się na wyjazd lekarki i wyjeżdżałyśmy na dworzec w ostatniej chwili pod osłoną nocy.
Podróż wyglądała dokładnie tak, jak w filmie „Sami swoi”. Odkryte towarowe wagony umajone zielenią, litania do Matki Boskiej śpiewana wieczorami (maj) i nawet jadąca w naszym wagonie koza, która na postojach w polu pasła się koło wagonu, a gdy obdarowany samogonem maszynista powoli ruszał, kozę wciągano do środka.
W Przemyślu, po przekroczeniu granicy, pociąg zatrzymał się na dłużej i mama pobiegła do miasta – nie żył nikt z mieszkającej tam rodziny – zginęła młodsza siostra mamy, liczna rodzina ze strony babci i dziadka.
Od sąsiadki, przyjaciółki babci, mama odebrała list napisany przez wspomnianego już nadleśniczego, pana Świądra, który wcześniej wyjechał z Tłustego w rodzinne strony (pochodził z Przeworska). Otóż list ten wywarł duży wpływ na moje dalsze życi – pan Świąder radził w nim, aby na razie nie ujawniać się, bo sytuacja nie jest bezpieczna. To był okres, w którym np. wyrzucano Żydów z pociągu.
Po trzech dniach wysiadłyśmy w Krakowie, podczas gdy nasz transport tułał się po Dolnym Śląsku jeszcze dwa tygodnie.
W sąsiedztwie przedwojennych znajomych wynajęłyśmy pokoik, mama szybko znalazła pracę. Przyjazd do Krakowa był szokiem cywilizacyjnym trudnym do ogarnięcia – to było normalne przedwojenne miasto z bieżącą wodą, prądem, asfaltowanymi ulicami, sklepami.
W dodatku dobrze mi znane. Z powodu zniszczenia Warszawy zamieszkała tu prawie cała elita naukowa i artystyczna. Działały teatry, w których grały sławy aktorskie, w kinach wyświetlano nowe amerykańskie filmy. Pod Sukiennicami krążyli handlarze walutą.
A obok tego wszystkiego powojenna nędza, aresztowania opozycji, walka polityczna. W tramwajach wynędzniałe dzieci śpiewające „Piosenkę o mojej Warszawie”. Chodziłam na obiady dla repatriantów u księży franciszkanów i na prywatne lekcje łaciny, aby móc zdać do gimnazjum, a po południu do szkoły tańca i rytmiki wraz z siostrą.
W lecie odnalazła się moja ciocia Misia – Emilia Fey, druga siostra ojca. Była pielęgniarką, w czasie okupacji pracowała w obozie płaszowskim w szpitalu prowadzonym tam przez prof. Juliana Aleksandrowicza. Po likwidacji obozu w Płaszowie znalazła się w Oświęcimiu, przeżyła marsz śmierci.Po powrocie do Krakowa zatrudniła się w domu dziecka przy Gminie Żydowskiej.
Kolejnym transportem przyjechały ciocia i kuzynka ze Skałatu. Odnalazł się w Anglii jej mąż, który przeżył zesłanie na Kołymę i przeszedł cały szlak wojenny z generałem Andersem. Powrócił z Sybiru brat mojej babci z rodziną.
Mama pojechała do Oświęcimia, proponowali jej powrót do naszego daw-ego mieszkania, odwiedziła mieszkającą w pobliskiej wsi naszą nianię. Ktoś na ulicy chciał jej sprzedać brylant wykopany na terenie obozu. Nie mogła przemóc się psychicznie, by znowu tam zamieszkać.
Tymczasem zdałam egzamin wstępny i rozpoczęłam nowy rok szkolny w II klasie gimnazjum. Mama chciała powrócić do nazwiska, ale wtedy to ja nie chciałam się zgodzić na zmianę swoich personaliów w szkole. Zaaklimatyzowanie się w bardzo zamkniętej społeczności krakowskiej i tak nie należało do łatwych.
W późniejszym życiu nigdy nie interesowałam się pochodzeniem osób, z którymi pozostawałam w bliższym kontakcie – dzisiaj uzmysławiam sobie, że lepiej czułam się w towarzystwie Żydów. W 1985 roku udało nam się z mężem wyjechać na zjazd naukowy w Hajfie. Wtedy jeszcze żyło kilka osób z poprzedniego pokolenia, z którymi mogliśmy się zobaczyć. Spotkałam się też z koleżankami, którym udało się przeżyć zagładę w Skałacie.
Nie wiem, czy to typowe zjawisko, ale to raczej nasze dzieci zaczęły z czasem szukać korzeni. Wnuki też nie mają żadnych problemów ze swoim pochodzeniem. Myślę, że największą radością naszej mamy był fakt, że przed śmiercią w 94. roku życia widziała narodziny i rozwój swoich czworga prawnuków – piąty przyszedł na świat już po jej odejściu.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl