Krystyna Zielińska , urodzona w 1924 r.
Miałam być chłopcem…
Na świecie była już moja dziesięcioletnia siostra Sabina, a młodsza Lunia miała sześć lat. Rodzice chcieli mieć chłopca, więc jeszcze raz spróbowali… i przyszłam na świat ja.
Ojciec na wieść o tym fakcie po prostu uciekł z kliniki. Dość już miał w domu tego babskiego wojska!
W gminie żydowskiej nie chcieli mi dać na imię Krystyna. Powiedzieli: „Może być Krajndla”, ale za pięć złotych łapówki zgodzili się. Tak więc imienia nie zmieniałam przez całe życie, za to nazwisko – ze sto razy. Byłam, licząc od końca: Krystyną Zielińską, przedtem Krystyną Dąbrową, przedtem nazywałam się Aleksandra Mlonka, Krystyna Wierzbołowicz.
Kiedy w latach „marcowych” zaczęło się u nas wypełnianie ankiet personalnych i rubryka „poprzednie nazwisko” była bardzo ważna, miałam co pisać. Do Krystyny Rozental jakoś nigdy nie dochodziłam.
Byłam ładnym, zdrowym dzieckiem, niestety trochę pulchnym i nie bardzo zręcznym. Mama zapisała mnie do baletu Tacjanny Wysockiej, ale jakoś zrezygnowałam z kariery tancerki. Potem zaczęła się jazda na ślizgawce w Ogródku Raua. Była tam muzyka i byli chłopcy jedenasto – czy dwunastoletni, którzy patrząc na moje różowe policzki i śnieżnobiały sweter, nie wiadomo dlaczego zaczęli wołać: „Radionem politurowana”. Radion to był proszek do prania i jego reklama widniała na murze okalającym ślizgawkę. Ten biały sweter i te rumieńce sprawiały, że rzeczywiście wyglądałam jak żywa reklama.
Rodzice starali się usilnie, abym była „panienką z dobrego domu”, choć tak naprawdę nie byliśmy zamożni. A więc nie wolno mi było bawić się na podwórku z innymi dziećmi, a to było moim nieosiągalnym marzeniem. Wychodziłam więc na balkon pierwszego piętra, wyrzucałam różne wycinanki i zabawki, wołając: „Dzieci, macie!” To bardzo podobało się moim rówieśnikom, ale trochę musiało ich dziwić, bo na klatce schodowej napisali kredą: ,,Rozental Krysia jest wariatką!”
Kilka słów o naszej kamienicy. Miała trzy podwórza, znajdowała się tuż obok kościoła Wszystkich Świętych i placu Grzybowskiego. We frontowych oficynach mieszkali lekarze i w ogóle tzw. lepsi lokatorzy, w bocznych: z lewej strony chasydzi z rodzinami, a z prawej – wszelka nędza ludzka.
Pamię tam szewca z pięciorgiem dzieci. Robił buty (granatowe czółenka po złotówce), a i tak nie stać go było na zapłacenie czynszu. Więc bez ceregieli wyrzucono go na podwórko i on siedząc na dworze ze swoją maszyną, dalej robił te buty.
W rodzinach chasydzkich było bardzo dużo dzieci. Przypominam sobie mamę w peruce, która miała dwuletnie maleństwo, i jej córkę z synkiem w tym samym wieku. W czasie świąt na obszernym podwórzu stawiano Kuczki i bodaj przez tydzień mężczyźni odbywali tam modły.
Ale w inne dni podwórko należało do dzieci. Głównym elementem „dekoracyjnym” była duża skrzynia-śmietnik, naokoło kocie łby. O żadnej roślinie czy skrawku zieleni nie było mowy. Wokół tego śmietnika tańczyły i śpiewały dzieci z podwórka. Pamiętam jeden fragment z ich repertuaru: „Bo my jesteśmy młodzi i w tym jest nasza moc. Nic nam nie przeszkodzi, śpiewamy dzień i noc. Bo do nas cały świat należy. Świat młodzieży, świat młodzieży. A kto nam niewierzy– niech leży jak ten kloc!!!”
Komorne było bardzo wysokie. Pamiętam, że za trzy pokoje płaciliśmy ponad 128 zł. Były zwykłe piece kaflowe, w piwnicy leżał węgiel, wannę ustawiliśmy w kuchni, bojler za to był w w.c. W czasie działań wojennych tę wannę napełniono wodą, przykryto deskami i mój wujek Maks Feldberg, który wraz z rodziną schronił się u nas w czasie bombardowań, wpadł w czasie snu do tej wody. Nie wiadomo dlaczego powiedział wtedy z urazą do mojego ojca: „,Antysemici”.
Na parterze mojej oficyny mieszkał felczer Wiewiórka, był wszystkim dla wszystkich. Stawiał bańki (nienawidziłam go za to) i nieomylnie ustalał diagnozy dorosłym i dzieciom.
Pozwalano, aby przychodził do mnie w celach towarzyskich dwunastoletni Henio z dwuletnim bratem Bobusiem. Bobuś miał całą głowę w złoto blond loczkach i wyglądał jak aniołek z moich zeszytów (bo wtedy pisało się atramentem i zwykłym piórem, więc konieczna była bibuła przyklejona wstążeczką z obrazkiem aniołka). Starszy Henio rezonował: „Ty, Krysia, umrzesz pierwsza, bo jesteś najstarsza. Potem ja, a na końcu Bobuś”. Nie sprawdziło się to logiczne przecież przewidywanie ludzkich losów. Obaj chłopcy zostali uduszeni w Treblince i tylko ja – najstarsza, zostałam cudem wśród żywych.
W domu byłam jednak najmłodsza, nad czym szczerze bolałam. Siedzieliśmy w stołowym, mama dzieliła kurę: najpierw dawała ojcu udko, które ja bardzo chciałam dostać, drugie było dla najstarszej – siostry Sabiny, pierś dla Luni… a ja – wyskrobek, dostawałam tylko skrzydełka. Byłam przekonana, że rodzice mnie nie kochają, że wolą moje starsze siostry, i niejedną chwilę przesiedziałam roniąc łzy w klozecie.
Niestety nie byłam tam sama. W tych czasach kupowano żywe kury i zanim zamieniały się one w rosół i mięso, trzymano je na sznurku w w.c. Tam też w obecności wstrętnego ptaka snułam marzenia: umrę, będę miała uroczysty pogrzeb, moi rodzice będą szli za trumną, płacząc rozpaczliwie. Pokażę im za te skrzydełka, za nie wypuszczanie mnie na podwórko, za to, że niby byłam taka zdrowa, silna i pucołowata! Do takich myśli skłaniała mnie lektura książki dla młodzieży pt. Jur. Otóż byli sobie dwaj bracia: Jeden to Tadzik słabowity, chorujący, otaczany nieustanną opieką. Starszy brat Jur – wprost przeciwnie. Był okazem zdrowia. No i kto umarł? Jur, oczywiście!
Mama bardzo jednak dbała o moje zdrowie. Kąpała mnie w wodzie z solą, chodziła ze mną do kotłów, w których rozgrzewano smołę, bo to pomagało na koklusz. A co najgorsze, bez przerwy prowadziła mnie do Ogrodu Saskiego, abym oddychała świeżym powietrzem. Chodziłam do szkoły na jedenastą, ale jeszcze przed ósmą zjawiał się mój dziadek Alfred Rozental i zabierał mnie do ogrodu.
Tutaj raniutko odbywały się spotkania wszystkich żydowskich krawców, a było ich w przedwojennej Warszawie setki. W alei Literackiej (nieopodal zegara słonecznego) odbywali te swoje zebrania, bo przecież mieli wiele wspólnych spraw. Mój dziadek był nie lada krawcem: wykładał w szkole rzemieślniczej dla młodzieży żydowskiej, która mieściła się na Grzybowskiej, a sam posiadał pracownię na Marszałkowskiej 139.
Szył przeważnie mundury wojskowe. W witrynie od ulicy stały maleńkie manekiny w ubraniach uszytych przez dziadka. Warto jeszcze dodać, że w przedwojennej Warszawie bardzo liczyły się dzielnice. Być, krawcem na Nalewkach, na Franciszkańskiej czy na Nowolipkach – to była zwykła rzecz, ale Marszałkowska – o, to już była Francja-elegancja.
Wszystkie trzy chodziłyśmy do tej samej szkoły powszechnej i do tego samego gimnazjum. Mama udzielała się w komitecie rodzicielskim i zapewne to za jej sprawą przyjęto mnie do pierwszej klasy, gdy miałam sześć lat. Na śniadanie w koszyczku zabierałam ciastko, tzw. grzybek, bo nie bardzo radziłam sobie z kanapkami. Miałam też trudności z zapinaniem majtek. Były na białe płócienne guziczki doczepiane do stanika i to wcale nie było takie łatwe, więc pomagała mi Marysia Brodecka. „Litwacy” – mówiła o jej rodzicach moja mama i czułam, że jest to określenie pejoratywne.
Od najmłodszych lat występowałam w szkolnych przedstawieniach i moim szczerym pragnieniem było granie tytułowych ról. Miałam być chabrem w jakiejś zbiorowej scenie, a Anulka Rawet była makiem. Tylko że ją postawiono przede mną. Nie było siły: cofano mnie i cofano do drugiego rzędu, na próbie generalnej uległam, ale na przedstawieniu znów wysunęłam się na czoło!
Wspominam dzieciństwo w końcu sielskie, anielskie: ja – przerośnięte trochę dziecko Holocaustu, ale przez to, że żyłam odrobinę dłużej niż te nieszczęsne dzieci urodzone tuż przed wojną albo w czasie wojny, zabrałam ze sobą kawałek świata normalnego i wspomnienie o nim staram się teraz przekazać.
Kiedy na psychoterapeutycznych zajęciach w Śródborowie mówią dzieci Holocaustu urodzone w czterdziestym czy w czterdziestym drugim roku, raz po raz powtarza się ten sam motyw: mają synów i córki, są troskliwymi rodzicami, ale nie umieli dzieciom przekazać czułości, bo sami jej nie zaznali.
Sześćdziesięcioletnia dzisiaj Marysia płacze, opowiadając o tym. Jurek pisze wiersze. Matka zginęła, gdy on miał dwa lata, a ojciec wychowywał go najlepiej, jak umiał: do śmierci jednak nie powiedział synowi o tym, że jest Żydem i że jego powojenna żona to nie matka Jurka.
Ja, starsza od nich dziewczynka, która przestała być dzieckiem w wieku czternastu lat, w getcie i jeszcze przed jego zamknięciem utrzymywałam dom. Szmuglowałam żywność, sprzedawałam żyletki Polonia – Luksusowe na ulicy i w sklepach, kupiłam czerwoną rikszę, na której moi najbliżsi krewni jeździli, podrzucając mi co jakiś czas zarobione złotówki. Byłam następnie kelnerką w kawiarni na Siennej. Ubrana w czarną sukienkę i szeroki plastikowy czarny pasek sprzedawałam szarlotkę i sernik, a tak zwane kanty z blach piekarniczych mogłam nawet zabierać do domu.
Kiedyś szłam rano do pracy i ten pa sek niosłam w ręku, zawinięty w papier. Wyglądał jak śniadanie i bosonogi haper” szybko ugryzł zawiniątko, myśląc pewnie, że zanim zacznę go bić, zdąży pogryźć chociaż kęs czy dwa. Mój ojciec wracał z bochenkiem chleba, ale porywacze jedzenia byli szybsi. Przyniósł nadgryziony bochenek bardzo zawstydzony.
„Haper” – łapacz; z niem. happen – łapać, chwytać (pyskiem, ustami).
Przed wejściem do mieszkania była miotełka i każdy z nas otrzepywał starannie ubranie. Panował tyfus plamisty roznoszony przez wszy. Moja piękna przyjaciółka Ala straciła włosy, Celinka umarła. I wtedy jej starsza siostra Maryla schowała się do karawanu, nie zważając na możliwość zarażenia się.
Chodziło o życie! Cmentarz na Okopowej znalazł się poza zasięgiem getta, więc żandarmi liczyli, ilu żałobników weszło… i tyluż musiało wyjść. Nawet im nie wpadło na myśl, że ktoś może ukryć się w karawanie. Zresztą tyfusu plamistego bali się jak ognia. Rozwieszali przecież ulotki: „Unikaj Żydów. Bądź zawsze czysty, Żydzi wszy rodzą… wesz – tyfus plamisty”.
Wspomniałam o dzieciach Holocaustu i o tym, jak często mają kompleks matki. Ja też mam, ale inny: Moja piękna siostra Sabina popełniła w getcie samobójstwo w dniu swoich dwudziestych szóstych urodzin. Nie chciała czekać na niemieckie „ostateczne rozwiązanie” i szukała dla siebie swojego. Najpierw połknęła dwie fiolki luminalu … ale ją odratowano. Potem znalazła prostszy sposób, wyskakując z siódmego piętra kamienicy na Chłodnej.
Jej synek Marianek miał wtedy 2 lata i był niestety obrzezany. Swoją drogą fakt ten świadczy o zastanawiającym braku wyobraźni. Chłopca urodzonego na 4 tygodnie przed wybuchem wojny, przed najazdem hitlerowskim, obrzezano, chociaż nasza rodzina była dość silnie zasymilowana…
To samobójstwo siostry było chyba największym szokiem, jaki przeżyłam. Postanowiłam, że muszę go uratować, choć sama nie miałam nic oprócz fałszywej metryki urodzenia i fałszywej kenkarty. Moja mama miała jasne włosy, prosty, mały nos, niebieskie oczy. Mogła wyjść, mogła żyć, gdybym ja okazała się bardziej dojrzała, mniej poddana prawu dżungli, w myśl które go trzeba było ratować dzieci, a nie starców. Tylko że mama miała wówczas 48 lat! I to jest rana, która się nie zabliźni. Czarna plama na moim życiorysie.
Z Mariankiem i z Lunią (moją średnią siostrą) wyjechaliśmy do Kopyczyniec na Kresach Wschodnich. Obok była sławna zaleszczycka szosa, którą we wrześniu 1939 roku uciekali nasi dygnitarze. Teraz też było to miejsce dość malownicze: Polacy, Ukraińcy, schowani w bunkrach Żydzi.
Front zmieniał się kilka razy: przez jakiś czas trzymali się Niemcy, a potem przy chodziła Armia Radziecka i partyzanci generała Kołpaka. Potem znów na kilka dni wracali Niemcy. Każda armia zostawiała jakieś ciężarówki z wszelkim dobrem i ludność przyzwyczaiła się, aby szybko, pomimo świszczących kul i szrapneli, plądrować je.
Nazywało się to „hapatnia” i było bardzo interesujące: portugalskie sardynki, francuskie wina i koniaki, włoskie i francuskie buty damskie. Łapało się to wszystko do worków, jak idzie, a potem następowała wymiana. Kto miał jeden czerwony bucik na obcasie, szukał u sąsiada drugiego, kto miał za dużo koców (bo jeszcze z września 1939 roku ludzie mieli wspaniałe, wojskowe koce), wymieniał je na poduszki lub na żywność.
Ewakuacja Niemców, którzy bardzo nas z siostrą namawiali, żebyśmy uciekały wraz z nimi, zanim nadejdą bolszewicy, była prawdziwą przyjemnością dla naszych oczu. Szosa była tak zapchana czołgami, ciężarówkami pełnymi hitlerowskiego wojska, motocyklami, a nawet furmankami, że poruszano się z szybkością żółwia. Dziesięć godzin trwał przejazd z Kopyczyniec do Tarnopola, a było to raptem 12 kilometrów.
Wiosną 1944 roku (o rok wcześniej niż centralna Polska) byłyśmy wolne. Ocalenie przyszło w samą porę, bo nasz Marianek poszedł się kąpać z rówieśnikami do glinianki i potem usłyszałyśmy, jak wołali: „Marian! Żydek oderżnięte jaja ma”. Miejscowy pracownik Kripo – Staszek Kozioł, też złożył nam wizytę przed końcem okupacji i niby dla żartu włożył rewolwer pod poduszkę mojego siostrzeńca. Był jednak zakochany w Jance Nowaczyk (miejscowej ślicznej panience) i może to go mitygowało, a może był po prostu zbyt leniwy.
Silnie przeżywaliśmy akcje na Żydów, a potem rozdawanie ich mebli: łóżek, szaf, stołów, jeszcze ciepłych pierzyn… Wtedy też zwierzyła nam się Marysia, dwudziestoletnia, piękna dziewczyna ze Lwowa. Spazmując, opowiedziała nam, „Aryjkom”, że wyszła za mąż, zanim przyszli Niemcy.
Rozstrzelali jej męża, a ona została sarna z niemowlęciem. Dowiedziała się w jakiś sposób, gdzie mieszka młode, bezdzietne małżeństwo, i położyła im dziecko na słomiance przed drzwiami. Po 1944 roku zaczęła rozpaczliwe poszukiwania, ale ci ludzie, spodziewając się, że matka się zgłosi, wyjechali w nieznanym kierunku.
Władza radziecka i wojsko – byli to ludzie na ogół sympatyczni i po mocni. Widząc, że dwie młode dziewczyny same wychowują dziecko, przyjechali z końmi i zaorali nam hektar ziemi, który otrzymałyśmy od magistratu. Zaproszone do NKWD, z przejęciem opowiedziałyśmy o naszych losach: że czekałyśmy na nich jak na zbawienie, że jesteśmy Żydówkami z Warszawy. Nie rozpłakali się ze wzruszenia. Powiedzieli – „Kłamiecie! Sliszkom mnogo czudiesow w waszej żyzni”. I rzeczywiście cudów w naszym życiu było sporo.
Bardzo chciałam dostać się na medycynę. Ale po pierwsze – nie miałam nawet małej matury (na trzech klasach gimnazjum zakończyła się moja edukacja), po drugie – nie miałam rodziców, którzy utrzymywaliby mnie przez siedem lat. Po trzecie – trzeba było zarabiać na życie.
Zaczęłam pracować w miejscowej poliklinice jako sanitariuszka. Zaczęło się od tysięcy opatrunków łydek. Ukraińscy chłopi, aby uniknąć poboru do wojska, wyżerali sobie sodą kaustyczną rany, a potem mówili, że to wszystko przez żylaki.
Spora część żołnierzy Armii Czerwonej, jak też i bohaterscy partyzanci generała Kołpaka, cierpieli na choroby weneryczne. W poliklinice zorgani owano więc „ Wendyspanser”, którego szefem został doktor Kolarz. Pielęgniarki kopyczynieckie za Boga nie chciały w nim pracować, więc wypchnięto mnie. Pobierałam na szkiełko tzw. wymazy, zabarwiałam je czymś bardzo niebieskim i dawałam lekarzowi, aby obejrzał sobie gonokoki pod mikroskopem.
Wendyspanser (skr.z ros.weneryczeskij dispanser) – przychodnia wenerologiczna.
W międzyczasie prowadziłam„ wywiad społeczny”. Pytałam
– „Od kawo zaboleł?” Przychodziły następnie dorodne dziewczyny lub wieśniaczki, których partnerzy zapewniali, że to będzie wizyta u dentysty lub u ginekologa. Młody krasnoarmiejec zapytał mnie:„Siestra, ty takaja mołodaja i tiebie nie wstydno po weneryczeskim rabotat”? Odparłam: „Słuchaj, przecież ty masz 19 lat i trzeci raz chorujesz na trypra – to kto się ma wstydzić?”
Zaczął się pobór do polskiego wojska i doktora Kolarza zabrano do Wojenkomatu… Zostałam sama na polu walki z gonokokami i okazało się, że mam głowę do interesu. Z pomocą miejscowego aptekarza Kazimierza Prokosza zdobyłam adresy jego przyjaciół – farmaceutów we Lwowie, i wielokrotnie korzystając z okazji, jeździłam ciężarówkami wojskowymi po streprycyd i inne specyfiki. Na receptach z pieczątką pisałam bez żenady: Gonorea acuta 3, i wszystko było w porządku.
Gonorea acuta (łac.) – ostry tryper (rzeżączka).
W końcu byłam już przed tym fałszerką opakowań do żyletek Polonia –Luksusowe, masowo wyrabiałam aryjskie dokumenty, sprowadzając ludzi do getta warszawskiego, które tuż po przyjściu hitlerowców na Kresy Wschodnie wydawało się Żydom upragnionym rajem. Jedno fałszerstwo więcej,jedno mniej nie miało więc znaczenia. Leczyłam ludzi!
Kierowniczka Wydziału Zdrowia dawała mi mniej więcej co dwa tygodnie delegacje służbowe do Lwowa. Ale nie była to osoba w ciernię bita, więc z zachwytem wołała:„Panna Krysia, kakoje u was czudiesnoje platie”, i nazajutrz sukienka była w jej szafie. Dawałam też pieniądze i najróżniejsze prezenty.
Ale jak każdy „lekarz” miałam i ja swoje satysfakcje. Kiedy zaczęła się repatriacja do Polski centralnej, tuż przed podróżą bydlęcymi wagonami (a trwała ta podróż trzy tygodnie) zjawili się dwaj moi pacjenci. Przyjechali saniami ozdobionymi pięknymi kobiercami, na głowach mieli szare czapki karakułowe, noszone z fantazją na bakier, i przywieźli mi pół świni oraz metalową, dziesięciolitrową bańkę spirytusu! Z tą bańką przyjechałam do Warszawy. Ta bańka była moim kapitałem zakładowym… zanim zaczęło się normalne życie, praca i nauka…
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl