Liliana Sterling , urodzona w 1935 r.
Mam nadzieję, że ktoś mnie odszuka
Długo zwlekałam z napisaniem wspomnień z dzieciństwa. Często zastanawiałam się, dlaczego tak mało pamiętam.
Czasów przed drugą wojną światową nie pamiętam prawie wcale, a okrutny czas wojny do 1943 roku pamiętam tylko incydentalnie. Natomiast znacznie lepiej zapamiętałam wydarzenia, które nastąpiły po moim wyjściu z getta warszawskiego w lutym 1943 roku.
Urodziłam się w Warszawie. Moja matka nazywała się Stefania Sterling, z domu Blumsztein, a ojciec – Mieczysław Sterling. Mimo że dotarłam do dokumentów obozu w Trawnikach koło Lublina, gdzie zapewne moi rodzice zostali rozstrzelani, nie znalazłam na liście więźniów ich nazwisk. Może dlatego, że brakowało dwóch pierwszych stron tej listy.
Moją tożsamość potwierdzają dane archiwalne, które znajdują się w Żydowskim Instytucie Historycznym, w teczce CK.2P645 Wydział Oświaty, Opieka nad Dzieckiem, Poszukiwania Dzieci, Dzieci u Polaków, poz. 69 i poz. 105. Zgłoszenie to odszukałam w 1994 roku. Moja opiekunka podała je w marcu 1945 roku.
O uwięzieniu moich rodziców w obozie w Trawnikach dowiedziałam się latem 1943 roku. Do moich opiekunów na ulicę Towarową przyszła jakaś pani i powiedziała, że ze względu na zły stan zdrowia mojego ojca rodzice nie mogą uciec razem z obozu, a mama nie zostawi swojego męża samego. Pozostała z nim, aby wraz z nim umrzeć. Moi rodzice na pewno bardzo się kochali, tylko dlaczego musieli umrzeć w tak młodym wieku? Mieli wówczas około trzydziestu lat.
Moi rodzice i moi dziadkowie mieszkali w Warszawie. Dziadek, Mendel Blumsztein, w latach trzydziestych mieszkał przy ulicy Kruczej 17. Był felczerem (żyje jeszcze osoba, która osobiście go znała). Z dziadkiem mieszkała moja babcia (nie pamiętam jej imienia) i dwoje ich dzieci: mój wujek i ciotka Mirka. Ja z rodzicami mieszkałam w tym czasie prawdopodobnie przy ulicy Kruczej 48.
Dziadek ze strony ojca, Aleksander(?) Sterling, był prawdopodobnie urzędnikiem. W 1930 roku mieszkał przy ulicy Wroniej 18 (?), a później przy Wilczej 55 (taki adres zapamiętałam).
Jak już wspomniałam, moja matka miała rodzeństwo,brata i siostrę. Co się z nimi stało podczas wojny – nie wiem. Nie wiem również, co stało się z moimi dziadkami Blumszteinami i Sterlingami.
Mój ojciec prawdopodobnie rodzeństwa nie miał, choć w mojej świadomości przewija się imię Róża. Nie wiem jednak, kim ona była w mojej rodzinie. Myślałam, że była siostrą mojej mamy. Jednak według osoby, która pracowała przed wojną z mamą i jej siostrą, niej est to imię mojej ciotki.
Jak już pisałam, z okresu przedwojennego prawie nic nie pamiętam. Na pewno miałam szczęśliwe dzieciństwo. Byłam otoczona miłością rodziców, dziadków i całej rodziny. Z czasów wojny dobrze pamiętam maskę gazową, którą mi założono, a potem pamiętam kryjówki, piwnice, zamaskowane skrytki. Nie potrafię opisać pojedynczych wydarzeń, wszystko łączy się ze strachem i rozłąką z najbliższymi.
W jakiś sposób byłam przygotowywana do wyjścia z getta. Nie wiem niestety, kiedy się tego uczyłam i kto mnie tego nauczył. Znałam na pamięć duże fragmenty Pana Tadeusza, wiersze Tuwima i innych pisarzy piszących dla dzieci. Oczywiście, potrafiłam się modlić według wiary katolickiej i śpiewać wiele katolickich pieśni religijnych.
Przypominam sobie, że początki wojny spędzałam z babcią Tunią Sterling. Potem żegnałam ją z daleka, kiedy była wywożona z Umschlagplatzu do Treblinki. Nie wiem jednak, w jaki sposób znalazła się w transporcie ani kiedy to się stało. Babcia Tunia była moją ukochaną babcią. Słabo pamiętam jednak jej sylwetkę i twarz. Za to dobrze sobie przypominam, że poświęcała mi dużo czasu, opiekowała się mną, chodziła ze mną na spacery.
Moich rodziców mało pamiętam. Mama była piękną kobietą, zgrabną, szczupłą, elegancką. Tata był blondynem, słabego zdrowia.
Wyjście z getta pamiętam prawie dokładnie. Zostałam przyprowadzona z kryjówki przez mamę. W odległości kilkuset metrów od bramy mama bez pożegnania kazała mi iść dalej i przykazała, żebym przez resztę swego życia wyznawała wiarę katolicką. Przy bramie stał strażnik. Powiedział coś do mnie, ale nie pamiętam co.
Kiedy wyszłam za bramę, zobaczyłam, że w odległości kilkudziesięciu metrów w linii prostej stoi moja opiekunka. Ja jej nie znałam. Kiedy się do niej zbliżyłam, wzięła mnie za rękę i poszłyśmy do jej domu, na ulicę Towarową. Żadnych pakunków nie miałam ze sobą. Chyba nie zdawałam sobie sprawy z całego przedsięwzięcia. Nikt mnie o tym nie uprzedził.
Przygarnęła mnie koleżanka mamy z pracy. Przed wojną pracowały razem u Schillera– Szkolnika chiromanty(?). Mieszkała z mężem w jednym
pokoju przy ulicy Towarowej. Miałam tam swoją kozetkę, na której spałam. Przeważnie cały czas byłam w domu. Czytałam książki, jakie tam były. Do dziś mi pozostało zamiłowanie do książek. To książka jest moim najlepszym przyjacielem.
Mojej opiekunce pomagałam w pracach domowych. Starałam się być cichym, spokojnym, dorosłym człowiekiem, bo dzieckiem przestałam być już w getcie. Cały czas czekałam na to, że matka przyjdzie i zabierze mnie. Nic takiego jednak nie nastąpiło.
Podczas nalotów niemieckich nie płakałam i nie wychodziłam ukryć się w piwnicy. Do dziś pozostała mi fobia – w zamkniętych pomieszczeniach bez okien lub przy zamkniętych oknach duszę się. Dla sąsiadów byłam nieślubnym dzieckiem mojego opiekuna. Nie przypominam sobie, żeby ktoś z nich czynił uwagi na temat mojego pobytu w tej rodzinie. Natomiast jedna z sióstr opiekunki groziła, że jeżeli ta nie spełni jej żądania, to wyda ją Niemcom.
Nie wiedziałam, o jakie żądanie chodziło. Szczęśliwie, nic takiego się jednak nie stało. W czasie modlitw podwórkowych modliłam się żarliwie i nieźle śpiewałam, bo pamiętałam o nakazie mamy.
W mieszkaniu przy Towarowej mieszkałam do Powstania Warszawskiego. W sierpniu w 1944 roku wypędzili nas z niego Niemcy. Rozdzielili mężczyzn i kobiety z dziećmi. Razem z opiekunką znalazłam się w obozie w Pruszkowie. Następnie wagonami bydlęcymi przewieziono nas do obozu koło Wrocławia.
W obozie Niemcy kazali nam wejść nago do jednego z budynków. Moja opiekunka nic mi nie powiedziała, ale uważała, że to nasza ostatnia droga. W budynku tym mieściła się łaźnia. Pamiętam kąpiel – woda zimna z węża gumowego trzymanego przez jakąś kobietę. W czasie tej kąpieli nasze ubrania zostały posłane do parówki, do odwszenia.
Po kąpieli zostałyśmy przez Arbeitsamt skierowane do pracy u chłopa niemieckiego. Było to jednak ponad nasze siły. Ponownie udałyśmy się więc do Arbeitsam tu. A tam krzyki, wyzwiska. Nie pamiętam, czy doszło do bicia. W każdym razie udało się. Zostałyśmy skierowane do fabryki zbrojeniowej, do Brzegu nad Odrą.
Arbeitsamt (niem.) – urząd zatrudnienia, biuro pośrednictwa pracy.
Moja opiekunka była osobą energiczną, chyba trochę znała język niemiecki. W fabryce pracowała jako pomocnik ślusarza, codziennie przez dwanaście godzin. Jako ciężko pracująca dostawała kartki żywnościowe. Miałyśmy swój pokój w domu robotniczym. Chyba właśnie ona dla nas go wywalczyła. Ja w tym czasie zajmowałam się zakupami, gotowaniem, sprzątaniem, praniem. Żeby robić zakupy, musiałam nauczyć się języka niemieckiego.
W trakcie zakupów nawiązałam znajomość z więźniami polskimi, którzy przyjeżdżali raz w tygodniu po chleb do sklepu, w którym i ja kupowałam. Moja opiekunka, kiedy usłyszała ode mnie o polskich więźniach, to szybko zorganizowała wśród robotników w fabryce zbiórkę kartek żywnościowych. Dała mi te kartki, żebym zaniosła więźniom.
Więźniowie bardzo wzruszyli się naszym gestem. Nie wzięli tych kartek. W dodatku dali mi jakąś żywność, nie pamiętam jednak co. Dali mi też na pamiątkę rozkładany pierścionek: serce w środku, a po bokach ręce podtrzymujące to serce. Pierścionek był jednak na mnie za duży i zgubiłam go, a wielka szkoda. Umówiliśmy się wówczas na następne spotkanie, ale już więcej się nie zobaczyliśmy. Moja znajomość z więźniami trwała krótko, ale była wspaniała. Spotykaliśmy się w jakimś kącie koło piekarni kilka razy. Były to dla mnie radosne chwile.
Do czasu ewakuacji fabryki żyłyśmy nadzieją na rychły koniec wojny. Zbliżała się zima, a my nie miałyśmy ciepłego ubrania. Z domu wyszłyśmy przecież w sierpniu, bez żadnego bagażu. Było już zimno. Ja chodziłam w samych skarpetkach. Jacyś ludzie na ulicy ofiarowali mi pończochy. Nie mogłam ich jednak nosić, bo wszystkie gumki miały pozrywane. Dostałam też od kogoś paltko.
Podczas ewakuacji fabryki, chyba w styczniu 1945 roku, celowo zabłąkałyśmy się i w ten sposób nie zostałyśmy wywiezione w głąb Niemiec. W tym rozgardiaszu było to na szczęście możliwe. W grupie Polaków szłyśmy w kierunku Warszawy. W czasie tej wędrówki wszędzie widziałyśmy trupy.
Spotykałyśmy też różnych żołnierzy, którzy akurat nie walczyli na froncie i chcieli sobie pofolgować. Moja przybrana matka musiała siebie i mnie wykupywać od tych „uciech”. Jakoś to jej się udawało. Skądś miałyśmy alkohol i to bardzo pomagało w takich sytuacjach. Ale nie zawsze. Jeżeli bo wiem w grupie znalazła się młoda i piękna dziewczyna, to i alkohol nie skutkował.
Nie pamiętam, jak długo tak szłyśmy. Kiedy dotarłyśmy wreszcie do Warszawy, moja opiekunka zachorowała na różę. Nie mogła chodzić, brakowało jej leków. Przykładała więc jakieś znachorskie preparaty. Zatrzymałyśmy się na pewien czas u jej rodziny na Pradze. Była to dzielnica niezniszczo na. Rodzina jednak nie mogła nas długo przechowywać.
Dom przy ulicy Towarowej był zburzony. Byłyśmy bez środków do życia, głodne, bez ubrania. Ani jednak ja, ani moja przybrana matka nie żebrałyśmy. Wkrótce znalazł się ktoś, kto podał nam pomocną dłoń. Był taki punkt, w którym przylepiało się kartki z informacjami o tym, kto żyje i gdzie go szukać. Sąsiadka z ulicy Towarowej nas odnalazła i przygarnęła.
Mieszkałyśmy razem z nią, jej mężem i córką w jednym pokoju przy ulicy Nieborowskiej. Sąsiadka ta była krawcową. Miała trochę pracy, więc pomagałyśmy jej w szyciu i w gospodarstwie. Z tymi ludźmi mieszkałyśmy kilka miesięcy. Jadałyśmy to, co oni jedli – bardzo skromnie. Miałyśmy też gdzie spać.
Tak było aż do jesieni 1945 roku. Wtedy wrócił z tułaczki z Niemiec mój przybrany ojciec, który po Powstaniu Warszawskim został wywieziony na przymusowe roboty do Głogowa. Razem zajęliśmy spalone mieszkanie na ulicy Częstochowskiej i tam zamieszkaliśmy. Nie było okien, podłóg, kuchni, drzwi, nawet wejściowych. Nie posiadaliśmy żadnych garnków, mebli,jedzenia. Mieliśmy jednak chęć do życia. Ja pragnęłam zobaczyć swoich rodziców, moich bliskich, moją naturalną rodzinę. Do dziś mam nadzieję, że może jeszcze kogoś spotkam…
Po śmierci mojej przybranej matki przestałam utrzymywać kontakt z jej· rodziną. Z rodziny przybranego ojca nikogo nie znałam.
Wiem, że życie zawdzięczam przybranej rodzinie, moim opiekunom. Za ich bezinteresowność, trud, poświęcenie, odwagę w wyniku moich starań otrzymali pośmiertnie medal Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.
W ciężkich chwilach życia, a było i jest ich wiele, zwracam się do swojej matki, aby mi pomogła. Wiem, że czuwa nade mną.
Dzisiaj moim największym problemem są kłopoty ze zdrowiem. Z perspektywy widzę, że źle pokierowałam swoim losem. Trudne warunki materialne, w których żyłam po wojnie, spowodowały, że zbyt wcześnie rozpoczęłam pracę zawodową. Pracując i ucząc się, ukończyłam studia wyższe. Zawsze starałam się być silna psychicznie. Jednak bez oparcia w rodzinie naturalnej nie zawsze potrafiłam sama podjąć odpowiednią decyzję.
Okrucień stwo wojny okaleczyło mnie w sposób bardzo dotkliwy. Skutki wojny odczuwam do dziś, mimo że minęło już pięćdziesiąt lat. Nie rozumiem ludzi, którzy nie zdają sobie sprawy, jaki ogromny wpływ na dorosłe życie ma dzieciństwo, świat dziecka. Ja, kiedy byłam dzieckiem, nie miałam lalek, zabawek. Nie bawiłam się też z rówieśnikami. Później była tylko praca i nauka. Pracowałam jako urzędniczka, co nie spełniało moich ambicji zawodowych. Satysfakcja z nauki i z dobrych ocen również nie dała mi pełni szczęścia.
Po otrzymaniu metryki chrztu (nie pamiętam, kiedy to się stało) zostałam córką moich przybranych rodziców. Oficjalnie zwracałam się do nich jak do rodziców. Cały czas jednak miałam nadzieję, że ktoś z mojej naturalnej rodziny odszuka mnie. Zwracałam się do Polskiego Czerwonego Krzyża o pomoc, ale niestety bez rezultatu.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl