Ludwik Brylant, urodzony w 1933 r.
Brylant… to jest żydowskie nazwisko
Łobuzowaty byłem
Nazywam się Ludwik Brylant. Urodziłem się w Warszawie 3 lutego 1933 roku. Najwcześniejsze moje wspomnienia, takie, które „zadrasnęły” mnie w życiu, jako dziecko, to było w 1938 roku rozejście się rodziców. Ja miałem wtedy pięć lat. Siostra Fela była ode mnie o dwa lata starsza.
Wspomnienie czyta Sławomir Holland
Miał nastąpić podział dzieci między rodziców. Pamiętam rozstanie rodziców, bo akurat matka miała mnie wziąć, siostra miała zostać przy ojcu i nawet byłem na to przygotowany, bo bardziej lubiany byłem przez matkę. No, ale z chwilą, kiedy zobaczyłem, że matka ma mnie odbierać z policjantem, ja nie zgodziłem się odejść. Uciekłem i zostałem u ojca.
Matka odeszła od ojca. Widziałem potem jej zdjęcia. Była przystojną kobietą. Ja byłem z matką bardzo związany. Wszystkie zdjęcia rodzinne poginęły. Nie wiadomo, co się z nimi stało.
Nasz dom przed wojną – pamiętam – to był domek jednorodzinny w Warszawie na Żoliborzu, przy ulicy Felińskiego 1. Tam zaraz blisko szkoła była. Kiedyś, po wojnie, próbowałem go znaleźć. Stał jeszcze wtedy na Felińskiego, przy szkole.
W 40. roku, jeszcze nim zabrali nas do getta, ojciec pisał do biur niemieckich, prosząc o poszukiwanie matki (znał niemiecki). Odpowiedź była, że nigdzie nie znana, nigdzie nie meldowana. Z tym policjantem może wyjechała. Była masowa ucieczka wtedy na wschodnią granicę, być może, że tak się stało. Żadnych wieści o niej do chwili obecnej nie było.
Matka nazywała się Jadwiga Anastazja Wilczyk – tak wynika z dokumentów. Ojciec, kiedy ja się urodziłem, miał 31 lat, matka 20. Jedenaście lat różnicy było między nimi.
Mój ojciec był urzędnikiem, w starostwie pracował. W dokumencie ojca z kościoła było napisane „biuralista”. Ja jestem obrzezany. Podobno dziadek miał mnie wykraść, by dokonać obrzezania osiem dni po moim urodzeniu. A 12 czerwca l933 roku ochrzciliśmy się całą rodziną, rodzice i dzieci.
Rok 1939 dobrze pamiętam – we wrześniu szedłem do szkoły. Syreny wyły. Był alarm, megafony ogłaszały: „Napaść na Polskę, dzieci, wracajcie do domu”. Szkoły zamknięto. Szedłem pierwszy raz, do pierwszej klasy. No i wróciłem do domu.
Później, jak już naloty były, konie leżały na ulicach porozbijane, zabite. Któregoś dnia jadłem wątróbkę (może końską) i zadławiłem się, kiedy syreny zaczęły alarmować, że jest nalot. Wtenczas ojciec mnie uderzył w plecy i wątróbka wyskoczyła… To takie momenty, które pamiętam. Pamiętam też porozbijane armatki, żołnierzy zabitych.
Później ojciec przestał pracować i zawsze wychodził z domu, żeby coś załatwić, żebyśmy mieli co jeść. Co robił – nie wiem. Nieraz gotował nam ziemniaki. Aż przyszedł nakaz do getta. I ojciec kazał nam co można pozabierać z domu. Z początku nie było tak strasznie, pozwalano wziąć swoje rzeczy. Ojciec wypożyczył wózek, no i na ten wózek wzięliśmy drobne rzeczy. I szliśmy.
Po drodze ojciec rozmawiał z pewnym człowiekiem. Ojciec mówił, że to dobry człowiek. Nazywał się Dąbrowski. Pamiętam jego słowa: „Leon, jak ci będzie czego potrzeba, jak chłopak będzie mógł wyskoczyć, niech przyjdzie, to coś damy, pomożemy…”
Pan Dąbrowski był przyjacielem ojca, zżyci ze sobą byli. Dzieci państwa Dąbrowskich żyją, bo rodzice już nie żyją. Miałem możność w Lublinie się z nimi spotkać w 54 roku. Oni mnie poznali. Ja pracowałem w milicji jako kasjer. Były występy organizowane z okazji dziesięciolecia PRL. Ja brałem udział w tych występach. Pan Dąbrowski robił dekoracje jako plastyk.
Po moim występie poszedłem za scenę, on wtedy do mnie podszedł i mówi od razu: „Brylant jesteś”. „Jak ojciec, czy żyje?” – zapytał. Ja spojrzałem na niego: bałem się trochę, bo ja ukrywałem swoje pochodzenie. Mówił jeszcze: „Nie bój się, ja nikomu nic nie powiem. Pamiętam, jak któryś raz uciekałeś z warszawskiego getta, przyszedłeś do nas i ja cię kierowałem do księdza Ziemińskiego (Zimińskiego, Siemińskiego?)”. Ksiądz był proboszczem w kościele na Annopolu.
W warszawskim getcie
W getcie kilka rodzin razem mieszkało. Nieraz wychodziło się z domu, ojciec mówił – szczególnie później, jak zaczął chorować na tyfus – podejdź „tam”. Jeszcze nie było tak tragicznie, jak
potem; podejdź „tam”, bo Polacy podchodzili pod getto i wymiana była – rzeczy za chleb, za ziemniaki. Było co dać. Ojciec dawał mi na przykład pierścionek.
Mimo że taki mały chłopak byłem, ale już taki zorientowany, co należy robić i tak co jakiś czas coś na „wymianę” mi dał. To przyniosłem trochę ziemniaków, jakiegoś chleba…
A siostra już była słaba, bo rozchorowała się. Ona w getcie nabawiła się gruźlicy, jakoś tak prędko. Po wojnie była już inwalidką pierwszej grupy, bo gruźlica i gościec. Połamana cała, nawet mało co się ruszała. Aż umarła 4 maja 2000 roku.
Byłem głodny w getcie. Między chłopakami wyrywaliśmy sobie chleb. Starsi młodszym wyrywali. Tak to pamiętam. Miałem wtedy siedem, osiem lat. Później ojciec, kiedy już naprawdę był bardzo ciężko chory, powiedział: „Siostra nie da rady, ale ty staraj się uciekać, rób, co możesz”. A że ja jako dziecko do tramwajów wskakiwałem, czepiałem się tramwajów… (Jeszcze w tym okresie tramwaje przez getto przejeżdżały, tak nieraz było, że w zwolnionym tempie).
Próbowałem uciekać. Wskakiwałem do tramwaju, zbliżałem się do miejsca, gdzie brama… Mur stał i przy murze był przejazd. Stał tam polski policjant i Niemiec – żandarm z tak zwaną blachą. Wskoczyłem do tramwaju; nie wchodziłem do środka. Przykucnąłem. Na pomoście jechałem… To było za pierwszym razem. Ale złapał mnie policjant: zbił, przyprowadził z powrotem do getta.
Innym razem uciekłem, wydostałem się z getta. Polski policjant (ten sam co wtedy) złapał mnie już po aryjskiej stronie i odstawił do getta, chociaż żebrałem i śpiewałem po polsku. Łobuzowaty byłem.
Ojciec mówił potem: „Skacz dalej. Lepiej ci nie żyć, jeśli miałbyś tutaj żyć”.
Za trzecim razem (w 41 roku) znów wskoczyłem do tramwaju. Już było zimno. Nie byłem ciepło ubrany. Marzłem. W tramwaju były odkryte pomosty i żeby wejść do środka, trzeba było otworzyć drzwi. Wskoczyłem, schyliłem się. Stał obok mężczyzna i on mnie przydusił. W środku widocznie Niemiec siedział. Polak mnie jeszcze mocniej przycisnął. Zasłonił. I ja już miałem trochę stracha. Bo myślałem: albo on mnie chce wydać, albo co? Ale raczej wyczułem, że on mnie chce ochronić. Był jakiś trzeci przystanek po wyjeździe tramwaju z getta, powiedział do mnie: „Wysiadaj, uciekaj!”
Przedtem jeszcze miałem wypadek. Z kolegą trzymaliśmy się za ręce uciekając. Już później, właściwie po ucieczce, Niemiec do nas strzelał, no i akurat trafił w kolegę. Ja ciągnąłem go za sobą, mówiąc: „Wstawaj, czego udajesz…” Nie wyobrażałem sobie, że on nie żyje, że ja mogę zginąć. Nie miałem wyobraźni i dlatego nie znałem prawdziwego strachu.
Uciec i co dalej?
Był październik, początki listopada może. Pierwsze moje kroki… no pamiętałem, żeby – jak ojciec radził – skierować do państwa Dąbrowskich. Oni na Starym Mieście w Warszawie mieszkali i ja tam dopytywałem się o nich. Adresu dokładnie nie znałem. Błąkałem się trochę, no, ale znalazłem. Oni od razu wzięli mnie do siebie, nakarmili, potrzymali parę dni. Przyszedł ich człowiek i powiedział: „Chodź, zaprowadzę cię do księdza (bo prawdopodobnie ten ksiądz miał znać ojca) i on załatwi gdzieś dla ciebie miejsce”.
Państwo Dąbrowscy mieli czworo dzieci. Ja tam u nich kilka nocy spędziłem. To byli właśnie ci, o których ojciec mi mówił: „Jak uciekniesz, pójdziesz do nich, oni ci pomogą”. Taki najlepszy kontakt ojciec miał…
Ksiądz, po pierwsze, mnie wykąpał; miałem świerzb, to mnie wysmarował i worek z otworem na głowę mi nałożył. Bardzo dobrze wtedy u niego zjadłem. (Nazywał się Zimiński, a może Siemieński?). To była parafia na Annopolu. Czy nie w tej parafii byłem chrzczony przed wojną? Plebania przy kościele była. No i u księdza byłem jakieś dziesięć dni i stamtąd zostałem skierowany do Pogotowia Opiekuńczego na Zegarmistrzowskiej.
Z Zegarmistrzowskiej później przenieśli nas na inną ulicę i zaraz potem, przed samym Bożym Narodzeniem w ’41 roku parę dzieciaków wzięli i wywieźli pociągiem z Warszawy. Ten pociąg jechał do Werbkowic i stamtąd wąskotorówką do Turkowic, do zakonnic. Akurat to było przed samymi świętami, ’41 roku, przed świętami Bożego Narodzenia.
W Turkowicach
W Turkowicach było wiele dzieci. Różne dzieci, też i takie gdzieś poznajdowane, jak to w Pogotowiu Opiekuńczym. Ale to był zakład, nie pogotowie. Ojciec powiedział: „Jak trafisz do państwa Dąbrowskich, mów o siostrze”. Jeżeli to będzie możliwe, żeby również i ją wyciągnąć z getta. Zakonnice pytały nas, dzieci, kto ma jeszcze gdzieś rodzinę. Ja podałem, że mam siostrę, ale nie wiem, gdzie ona teraz może być. Po jakimś czasie zakonnice powiedziały: „Znalazłyśmy twoją siostrę”.
Z moją siostrą rodzoną było tak: ja powiedziałem księdzu, że mam siostrę. Ksiądz zapytał, gdzie ona jest. Ja powiedziałem: „tam” została. Ksiądz na to: „Ja się postaram i może jakoś wydostanie się ją stamtąd”. Siostra mi później opowiadała, że siedziała w getcie na ulicy, na trotuarze, zgłodniała (ojciec nasz już nie żył). Podszedł do niej jakiś mężczyzna i zapytał, czy nazywa się Feliksa Brylant. Ona pewnie się zorientowała, że chodzi o ratunek. Zabrał ją ten człowiek i załatwił, że wzięto ją do Chotomowa, do zakładu sióstr służebniczek starowiejskich. Tam była leczona na gruźlicę i miała robioną odmę.
Chyba na początku 43 roku przyjechała z Chotomowa do Turkowic. Cieszyłem się, że siostra żyje, byłem zaskoczony, że udało się i ją uratować. Pytałem ją, jak z ojcem było. Opowiadała: jak umarł, na wózek wrzucili, zabrali. Pytałem: „Czy wzięłaś coś z domu?”
„Nie, nic…” – odpowiedziała.
Pamiętam, że ksiądz z Annopola mówił mi w Warszawie: „Zrobimy dla niej wszystko, co się da zrobić, a ty na razie myśl o sobie i gdziekolwiek będziesz, ukrywaj się ze swoim pochodzeniem”. Wiedział, że w zakładzie są wspólne kąpiele. „Staraj się tak odwracać, żeby ciebie nie widzieli z bliska, jak się kąpiesz” – mówił. Ja później domyśliłem się, o co chodzi… On mi tłumaczył:
„Po tym mogą poznać, że jesteś Żydem”.
W Turkowicach były dwie grupy chłopaków i dwie grupy dziewczyn; tam były i dzieci maleńkie. Teraz jak ja to rozumiem, zakonnice naprawdę się poświęcały. Zakład to był taki dom wychowawczy, dawny monastyr prawosławny, też dla zakonnic, budowany w zaborze rosyjskim. Jeszcze marszałek Piłsudski przeznaczył te budynki dla sierot po legionistach.
Ale później siostry zakonne przyjmowały wszystkie dzieci, nawet takie, co były podrzucone. Początek to były dzieci po legionistach. Tam wiele dzieci zginęło, zresztą, jak napomknięto w książce Dzieci Holocaustu mówią…, zakonnica i dziewięcioro dzieci zginęło bez wieści. To właśnie wspomina Michał Głowiński. On też tam był. On był cichy, „chował się”. Ja byłem bardziej łobuzowaty. Mówili, że Żyd to jest zawsze tchórz, a ja potrafiłem z dwoma chłopakami naraz się bić. Dwóch braci było i ja im dawałem radę. Pokazywałem, że oni się jednak mylą. Taki byłem…
Tam żyło się cały czas w niepokoju. Było tak, że w jeden dzień paliła się wieś ukraińska, a w drugi dzień, w drugą noc paliła się polska wieś. Po jednej stronie rzeki Huczwy byli polscy partyzanci, a po drugiej (od lasu Malickiego) grasowały sotnie ukraińskie. Wielu Ukraińców przebierało się za Polaków, biało-czerwone opaski wkładali, udawali polskich partyzantów. A polski chłopak, z grupy siostry Róży, zginął w lesie. Ukraińcy go zamordowali. Łańcuch na szyi miał uwiązany, za paznokciami drzazgi. Znaleźliśmy go. Był cały we krwi.
Siostry zakonne wiedziały
Nazwisko Brylant jest żydowskie, było jasne, że jestem żydowskim dzieckiem. To znaczy siostry zakonne nie miały wątpliwości. Wiedziały.
W Turkowicach były raczej starsze dzieci, które już można było wziąć do Niemiec na roboty. Jak Niemcy robili przegląd dzieci, ta siostra zakonna, u której byłem w grupie (imię zakonne Róża), zawsze starała się ustawić mnie za kimś wysokim, wyższym ode mnie w drugim czy trzecim rzędzie. Chowała mnie. Ja wiedziałem, dlaczego. U zakonnic byłem już starszy, to miałem strach.
Kiedyś, kiedy kolejny przegląd robili, siostra Róża mnie do tego przeglądu już nie dała, tylko zamknęła w podręcznym składziku. Mówi: „Tu będziesz na razie siedział, nie martw się, nic ci się tu nie stanie”. Żebym ja tylko nie wyszedł. Ale ja byłem już starszy.
Mnie tam w ogóle chłopcy starsi przezywali „Żyd”. Do dzisiaj pamiętam tego, który powiedział „Jude”, kiedy w Turkowicach był któryś przegląd dzieci. Nazywał się Kruczkowski. Przechodził wtedy Niemiec, odwrócił się. A że siostra Róża szła obok, zagadała do Niemca (mówiła po niemiecku), ten poszedł dalej. Wtedy to był mój największy strach. W Turkowicach Kruczkowski to był chojrak. Już później, jak przyjechaliśmy do Lublina, ja boks zacząłem trenować. No to dałem mu wtedy „wypić”. Jeszcze mu wtedy powiedziałem: To masz za tamto słowo „Jude”.
Po wojnie
Jak szkołę powszechną się kończyło, to nas przewozili z Turkowic do Lublina, na Grodzką. Przed wojną była tam ochronka dla dzieci żydowskich. To był po wojnie Dom Młodzieży imienia doktora Dańkowskiego. Dzisiaj jest tam tablica pamiątkowa. W 48 roku ja dostałem się do tego domu.
A w Turkowicach w czasie wojny chodziło się do szkoły. Oj boso się chodziło, nawet w zimie. W szkole podstawowej w Turkowicach był niski poziom nauki.Tam tylko zakonnice uczyły (polski, matematyka, rzeczy podstawowe…).
Chodziłem rok do gimnazjum w Lublinie, ale nie zdałem do drugiej klasy. Poszedłem do szkoły zawodowej (handlowej). Kiedy szesnaście, siedemnaście lat ukończyłem, trzeba było pójść na swoje. No to szukałem jakiegoś wyjścia. Poszedłem na Wojskową Szkołę Oficerską.
Siostra rok po mnie wyjechała z Turkowic do Puław, do Domu Dziecka, i tam chodziła do szkoły krawieckiej. Następnie pracowała gdzieś w pegeerze w rachunkowości. Przytrafiło jej się panieńskie dziecko – syn. Później, jak skończyła szkołę, przyjechała do Lublina i mieszkała na stancji. Też tak trochę pracowała, jak mogła. Już się nie uczyła. Różne prace wykonywała, ze zdrowiem u niej nie bardzo było… później wyszła za mąż.
Ze względu na stan zdrowia nie skończyłem szkoły oficerskiej. W 46 roku byłem w szpitalu w Hrubieszowie. Zapalenie stawów miałem. Choroba była skutkiem zimna w warszawskim getcie. W 46 roku miałem pierwszą poważną operację, było silne zapalenie, opuchlizna stawów. Operowany byłem na zapalenie szpiku kostnego w 50 roku. Trzy razy.
Przyjechałem do Lublina, a później zgłaszałem się do WKR-u, tam też z kolei podszedł do mnie ubrany po cywilnemu milicjant – kierownik kadr – i mówi:„Potrzebują kasjera”. Wiedział, że byłem w szkole oficerskiej na wydziale finansowym. A ja nie chciałem służyć w milicji. Ale poszedłem. Pracowałem w komendzie wojewódzkiej jako kasjer. Miałem „wykształcenie” większe jak sam komendant wojewódzki! I znów skierowano mnie na Szkołę Oficerską Milicji w Szczytnie. Roczną szkołę tam skończyłem.
Potem pracowałem jako oficer dochodzeniowy, ale były pewne rzeczy, do których usiłowali mnie zmusić przełożeni. Nie odpowiadało mi to, robiłem wszystko, żebym został zwolniony. W 57 roku zostałem zwolniony.
Ożeniłem się w 53 roku, ślub kościelny brałem, bo byłem katolikiem. I moja żona też. Dwóch synów mam z tego małżeństwa. Rozszedłem się. I ożeniłem się po raz drugi.
W tym okresie, kiedy byłem w wojsku, kiedy nawet pracowałem w milicji, ja nie odczuwałem antysemityzmu, dlatego że ukrywałem swoje pochodzenie. Może dlatego poszedłem do pracy w milicji, że obiecywali zaraz dać mi mieszkanie. I bardzo prędko je dostałem.
Ożeniłem się drugi raz. (Jest córka z tego małżeństwa). Też się rozszedłem.
Ożeniłem się trzeci raz. Syna mam (najmłodszego) z tego małżeństwa. żona zginęła w wypadku samochodowym, na przystanku w Lublinie. Chłopak miał wtedy trzy lata, żona – czterdzieści lat. To było w 82 roku. Zginęła żona, ja zostałem z trzyletnim dzieckiem, no i z pasierbicą, szesnastoletnią dziewczyną. Później miałem kłopoty różne. Pracowałem i dziecko do przedszkola prowadziłem. I to dziecko, w tym samym bloku, w którym mieszkałem, znalazło sobie matkę, a dla mnie – żonę, czwartą. Kiedyś syn powiedział: „Tato, ożeń się z mamą”. Tak się stało. Ona wychowała go jak własne dziecko. Skończył studia, pracuje w IBM. Jest informatykiem.
O moim pochodzeniu wiedziała druga żona, z którą mam dorosłą córkę. Ona nie żyje. Mieliśmy już załatwiane papiery na wyjazd do Izraela, ale ona popadła w konflikt z prawem i ja nie chciałem już z nią jechać i ją jako Polkę ciągnąć. Ona coś tam komuś ukradła i poszła do więzienia.
Może jednak żałuję
Ja, będąc w Turkowicach, nie wiedziałem wiele, każdy, kto miał żydowskie pochodzenie, musiał się kryć, ukrywać. Przyjechali w ’46 roku przedstawiciele organizacji żydowskich i nas mieli zabrać z zakładu. Pamiętam trzech panów, młodsze dzieci żydowskie zabrali ze sobą. Nawet Fredzię, koleżankę mojej siostry. Nazywała się Fredzia Kowalczyk. Nie wiedziałem, nigdy nie powiedziałbym, że to jest Żydówka. Widocznie też ukrywała swe pochodzenie. Była razem z moją siostrą w grupie siostry zakonnej, Konstancji.
Ja też rozmawiałem z trzema panami. Ale widocznie z moją siostrą Felą zakonnice wcześniej porozmawiały. Powiedziały, żeby nie jechać do Palestyny, bo teraz walki tam mają się toczyć. Mówiły: „Uratowałyśmy was, żyjecie, a tam możecie zostać zabici”. Więc moja siostra nie chciała opuścić Turkowic i ja też. Może jednak żałuję, że na samym początku, wtedy gdy werbowano w Turkowicach dzieci żydowskie do Palestyny, tuż po wojnie, nie wyjechałem. Może inaczej by się los człowiekowi ułożył. Miałem trudne sytuacje w życiu osobistym, rodzinnym. Może bym tego wszystkiego uniknął… Ale za to mam dzieci – dorosłych synów i wnuków.
Ja raczej nie odczułem marca ’68 roku, dlatego że do tej pory ukrywałem swoje pochodzenie. Mnie raczej nazywali Cyganem, uważali, że mogę być Cyganem, a żeby Żydem? Tym bardziej że w Lublinie byli Cyganie, ja ich znałem. Między innymi mieszkał tam śpiewający Michaj Burano. No i miałem kontakt z jego bratem. Był taki okres– rok 1968 – że nawet z Cyganami byłem specjalnie blisko, żeby zatuszować swoje pochodzenie. Rok ’68 był straszny dla Żydów. A ja byłem podobny do Cygana.
Mimo że pracowałem w milicji, nie byłem członkiem PZPR. Namawiali, żeby się zapisać. Była agitacja. Nie udało im się.
W Turkowicach co niedzielę chodziłem do kościoła, przynajmniej co miesiąc do spowiedzi. Tam przystępowałem do Komunii, tam byłem też bierzmowany. Ja nawet w ’53 roku, kiedy żeniłem się, to brałem ślub kościelny. Oczywiście wtedy też ukryłem swoje pochodzenie. Bo cały czas pod strachem byłem. Bałem się, że mogę być prześladowany.
Gdy nawet ktoś mi nieraz podpowiedział: „Ty, to jak ten Żyd…” Ja stwarzałem takie wrażenie, że mnie koło uszu to przechodzi… Ja nie reagowałem. Nie robiło to na mnie specjalnie wrażenia. Wiedziałem, że jak się zacietrzewię, zdenerwuję, to wtedy potwierdzę.
Byłem ministrantem w Turkowicach – i to byłem jednym z lepszych ministrantów, zawsze z rana o godzinie 6 służyłem do mszy, przystępowałem do komunii. Siostra Róża mówiła: pamiętaj, że to zakryje ujawnienie, kim jesteś. Szukałem krewnych przez Polski Czerwony Krzyż, żadnej odpowiedzi nie było. Na pewno chciałbym kogoś z rodziny odnaleźć. Spotkać się przynajmniej. Dowiedzieć się więcej o ojcu. O tym, jak to się stało, że ojciec się przechrzcił…
Mam często takie sny, że krzyczę – i żona podchodzi, pyta, co się dzieje. Mam sny, które przypominają mi, jak za pierwszym czy drugim razem podczas ucieczki policjant przyprowadza mnie do getta i bije. Uciekam, nie mogę uciec i wracam. Jak dziecko odczuwam tamten ból i krzyczę, żona przychodzi i uspokaja mnie.
Wspomnienia Ludwika Brylanta spisała Katarzyna Meloch.
Dziękuję Joannie Sobolewskiej-Pyz za zgodę na wykorzystanie fragmentów jej wywiadu z Ludwikiem Brylantem z 13 lutego 1998 roku.
K.M.
TERAZ – Ludwik Brylant pisze sam o sobie (rok 2006)
Powiem prawdę: do czasu wstąpienia do Stowarzyszenia „Dzieci Holocastu” w Polsce ukrywałem swoje żydowskie pochodzenie. Ale nie tylko to chcę dodać do opisu dręczących mnie wspomnień.
Kiedy przedstawiciele Centralnego Komitetu Żydowskiego byli w Turkowicach po dzieci żydowskie, w 1946 roku, siostra przełożona naszego zakładu (Aniela Polechajłło) i siostra Róża (wychowawczyni naszej grupy) powiedziały mi, że moja matka była Polką, więc ja i moja siostra, Feliksa Danuta, nie mamy po co jechać do Palestyny. Powiedziały też, że ukrywały nas, żebyśmy żyli, a nie zginęli. (Wtedy w Palestynie toczyły się walki przed powstaniem państwa Izrael).
Przyszły ksiądz Grzegorz Pawłowski, uratowany przez zakonników chłopiec żydowski, był ze mną w Domu Młodzieży w Lublinie, przy ulicy Grodzkiej 11. My nic nie wiedzieliśmy o swoim pochodzeniu. Podczas prowadzonej później z Grzegorzem korespondencji, kiedy już był jako ksiądz w Izraelu, wspomniałem, że moje dzieci nic o moim pochodzeniu nie wiedzą. Napisał mi, że dzieci powinny o tym wiedzieć ode mnie, a nie od obcych ludzi.
Słowa jego przemyślałem i postanowiłem dzieciom powiedzieć. Tę wiadomość przyjęły dobrze, a szczególnie najstarszy syn, który domyślał się prawdy o moim pochodzeniu. Nie pamiętam dokładnie daty, ale było to chyba podczas uroczystości z okazji rocznicy powstania w Getcie Warszawskim, a uroczystość ta odbyła się w Filharmonii Warszawskiej… Na tę uroczystość przywiozłem z ulicy Felińskiego w Warszawie „turkowicką” siostrę zakonną Irenę (Antoninę Manaszczuk).
Wtedy też poznałem Rozalię Rońską. Ona mi powiedziała, że jeśli chcę się czegoś dowiedzieć o moich korzeniach, o rodzinie, to muszę szukać informacji w Radomiu, gdzie mieszkał kiedyś mój ojciec, dziadkowie i stryjek. Ona dobrze znała mojego dziadka. To wszystko powiedziałem mojemu synowi, Krzyśkowi, z którym już wtedy jeździłem do Śródborowa na spotkania psychoterapeutyczne dla Dzieci Holocaustu.
On mnie zmobilizował. Pojechał ze mną do Radomia. Tam, w Archiwum Państwowym i Urzędzie Stanu Cywilnego, uzyskałem bardzo cenne dokumenty. (Pamiętam, że jako czteroletnie dziecko byłem z ojcem w Radomiu – przed wojną).
W Archiwum Państwowym w Radomiu z ksiąg wyznawców religii mojżeszowej dowiedziałem się, że mój dziadek Ludwik Brylant i babcia Eleonora Goldsobel mieszkali w Radomiu, że w Radomiu mieszkał mój ojciec przy ulicy Żeromskiego 25, gdzie również mieszkał brat ojca, Jerzy Jakub Brylant, i miał zakład optyczny. W Urzędzie Stanu Cywilnego okazało się, że w księgach figurują akty urodzenia na nazwisko Izabela Brylant Nr 131/1903/8 ur. 02 maja 1903 r. oraz Anna Brylant Nr 131/1903/8 ur. 02 maja 1903 r., dzieci Ludwika i Eleonory z domu Goldsobel, bliźniaczki – córki mojej babki.
Dalej uzyskałem z USC w Radomiu skrócony odpis aktu małżeństwa moich rodziców – ojca, Leona Brylanta i matki, Sznajdli, z domu Wilczyk, urodzonej w Nowym Korczynie, z ojca Nusyna Wilczyka i matki – Chany Śpiewak. Ten akt małżeństwa przekonał mnie, że moja matka nie była Polką-chrześcijanką, ale Żydówką.
Również uzyskałem odpis skrócony aktu małżeństwa brata ojca, Jakuba Brylanta, z Rywką Ruchlą Gleichgewicht. Postanowiłem z synem szukać dzieci stryjka, jak również dochodzić, dlaczego w akcie mojego urodzenia jest podane nie imię rodowe mojej matki, ale imiona Jadwiga Anastazja.
Wiedziałem, że byłem ochrzczony, jak również siostra. Gdy żeniłem się i brałem ślub kościelny, nie wiedziałem, skąd mogę uzyskać pełny wypis aktu urodzenia. Pamiętałem tylko, że jak ojciec kazał mi uciekać z getta, powiedział, że jeśli mnie zapytają, gdzie byłem chrzczony, mam pamiętać, że w parafii Matki Boskiej Różańcowej, na Bródnie.
Dokonując dalszych poszukiwań wraz synem Krzysiem, udaliśmy się do Warszawy, do parafii na Bródnie, i ku wielkiemu naszemu zdziwieniu ksiądz K. Abramowski przyniósł grubą księgę przechrzczonych Żdów. W tej księdze przeczytałem, że w dniu 12 czerwca 1933 r. ochrzczona została cała moja rodzina. Ja zostałem ochrzczony i zanotowany w tej księdze pod numerem 258/1933 i nadano mi imiona Ludwik Zdzisław. Miałem wtedy cztery miesiące i dziewięć dni. Ciągle myślę, jakie imię miałem nadane w chwili obrzezania).
Będąc w tym kościele i rozmawiając z księdzem, zapytałem o powód tylu przechrzczeń Żydów na wiarę katolicką. Otrzymałem odpowiedź: rok 1933 to w Niemczech dojście Hitlera do władzy. W Polsce, aby otrzymać dobrą pracę – stanowisko i asymilować się wśród Polaków, trzeba było zostać przechrztą.
Napiszę jeszcze, jak odnalazłem brata i siostrę stryjeczną. Kiedy po raz pierwszy odbył się zjazd „Dzieci Holocaustu” w Miedzeszynie, podszedł do mnie jeden z naszych członków i zapytał, czy ja się nazywam Brylant. Pytał dlatego, że on mieszka w Radomiu i razem z innym Brylantem chodził do szkoły. Obiecał, że jak tylko uda mu się skontaktować z nim, weźmie od niego numer telefonu i adres.
I tak się stało. Chyba po roku czy dwóch latach otrzymałem telefon Brylanta z Radomia. Zadzwoniłem. Tak odnalazłem brata i siostrę, u których byłem z synem Krzysiem. Porozmawialiśmy, popłakaliśmy się i teraz jesteśmy w kontakcie. Jego ojciec postąpił tak jak mój ojciec. Jego rodzice przechrzcili się. On ma na imię Władysław, a siostra – Zofia. Jest starszy ode mnie o dwa miesiące. Rozmawiam z nim, namawiam, aby też przystąpił do naszej „rodziny”, wrócił do swoich korzeni – ale dopiero pracujemy nad tym.
Brat dał mi ksero artykułu z „Dziennika Radomskiego” z dnia 11–13 marca 1994 r., w którym jest opisana „Pierwsza demokratyczna Rada Miejska w Radomiu”. Do Rady Miejskiej 9 marca 1919 r. został wybrany nasz dziadek, Ludwik Brylant – optyk, z listy kupców – rzemieślników. Był bardzo aktywny wśród żydowskich radnych.
Cieszę się, że dużo rzeczy dobrych o swojej rodzinie się dowiedziałem, ale ciągle uważam, że to wszystko mało, gdyż rodzina Brylantów była bardzo liczna. Byli ludźmi zamożnymi, działali w wielu polskich instytucjach. Mój ojciec był wykształcony, znał języki obce. I zajmował różne poważne stanowiska.
Mnie niezbyt się w życiu powiodło: tak w życiu osobistym, jak i zawodowym. Cieszę się, że dzieci pracują jako wykształceni ludzie. Najstarszy syn jest emerytem. Ja również jestem emerytem. Moje jedyne pragnienie: pojechać do Izraela i poznać kraj moich przodków. Być może, jeżeli starczy mi sił, będę chciał coś o sobie, o życiu moim napisać.
Pisząc to wszystko, poczułem się nieswojo, nie tak jak zawsze. Poczułem się już nikomu niepotrzebny. Przeżywam jakiś kryzys…
Zdjęcie mojego Ojca udało mi się uzyskać w radomskim archiwum. Posłużyło ojcu do wyrobienia dowodu osobistego w 1928 roku, kiedy jeszcze mieszkał w Radomiu i był kawalerem. Było bardzo zniszczone.
Ludwik Brylant, Lublin, wiosna 2006 r.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl