Ludwik Kornblit, urodzony w 1936 r.
Szuflada pełna wspomnień
Mając ostatnio trochę czasu, postanowiłem zrobić porządek w starych papierach. Znalazłem tam trochę dokumentów i listów z dawnych czasów. O części z nich pamiętałem, ale inne stanowiły dla mnie duże zaskoczenie, szczególnie listy.
Zainspirowało mnie to do spisania tej garstki wspomnień, aby uporządkować to, co pamiętam i co udało mi się odtworzyć z moich przeżyć z okresu wojny i danych o rodzinie.
Urodziłem się 25 stycznia 1936 r. w Makowie Podhalańskim. Ojciec pracował w prywatnej firmie drzewnej, a matka prowadziła sklep, którego była współwłaścicielką. Rodzina od dawna była związana z Galicją. Matka moja urodziła się w Sułkowicach, a Ojciec w Baranowie.
RODZINA MAMY
W tym czasie, kiedy urodziła się Mama (19.11.1906), Dziadek Wolf Richtman był najprawdopodobniej jednym z tzw. nakładców organizujących produkcję kłódek, tak przynajmniej domyślam się z publikacji dotyczącej kuźni w Sułkowicach. W spisie nakładców figurują między innymi J. Richtman (1880) i W. Richtman (1908). W publikacji „Sułkowiccy Żydzi” znalazłem taki fragment; „Z rodziny Rychtmanów Willek osiedlił się w Budzowie i miał karczmę na rozgałęzieniu dróg Zembrzyce – Jachówka.
Dolek na ul. Smolki w Krakowie Podgórzu zatrudniał sporo ludzi w swym zakładzie wyrabiającym puderniczki, papierośnice itp. Szymon w Sułkowicach kupił kilkanaście hektarów ziemi. Wybudował dom z dużym podwórzem, na którym stały magazyny na wyroby sułkowickich kowali i sklep, w którym sprzedawała jego żona i córka Hanka”.
Z opowiadań Mamy pamiętam, że wujek Dolek miał w Krakowie fabrykę puderniczek. O innych wymienionych nie słyszałem. Z opowiadań wiem, że mieszkała potem z rodzicami i siostrą Heleną jakiś czas w Belgii i tam obie chodziły do przedszkola. Nie wiodło się im tam chyba zbyt dobrze, bo w 1915 r. mieszkali już w Makowie Podhalańskim. Powrót do Galicji mógł być także wymuszony wybuchem I wojny światowej.
W Makowie Podhalańskim w domu nr 144 urodziła się kolejna siostra Lilja (1915). Później używała uproszczonej wersji imienia – Lila. Z jej metryki wiadomo, że rodzicami byli Wolf Richtman kupiec w Makowie – oraz Lea Richtman z domu Pastor, córka Markusa i Rózi Pastorów, restauratorów w Makowie. W świadectwie urodzenia jest jeszcze informacja, że małżeństwo (jej rodziców, a moich dziadków) zostało zawarte w Makowie 5 września 1905 r. W tym mieście urodził się także jedyny brat Mamy – Julek (1917).
Wiem z opowiadań Mamy, że chodziła najpierw do gimnazjum, a potem przeniosła się do Akademii Handlowej w Krakowie. Zachowało się jej świadectwo za rok szkolny 1922/23 z kursu II z wynikiem ogólnym „Do klasy następnej chlubnie uzdolniona”.
Zachowało się także świadectwo ukończenia Państwowej Szkoły Zawodowej Żeńskiej w Krakowie jej najmłodszej siostry potwierdzające, że Richtmanówna Lilja ukończyła w dniu 27 czerwca 1932 r. całkowity trzyletni kurs nauki bieliźniarstwa.
Wiadomo mi także, że brat Mamy uczył się w gimnazjum w Wadowicach, gdzie zdał maturę. Siostra Helena wyszła za mąż za dentystę, który praktykował w Makowie. Widać z tego, że rodzina Richtmanów dbała o wykształcenie dzieci i była dobrze wrośnięta w polskie otoczenie, co miało duży wpływ na wojenne losy.
RODZINA OJCA
Ojciec urodził się 7.11.1899 r. w Baranowie jako drugi z ośmiorga rodzeństwa. Jego ojcem, a moim dziadkiem był Markus Kornblüth, a matką Chana Trop. Babcia Chana była jedną z pięciorga potomków Dawida Mordechaja Tropa (1843–1930), a jego ojcem był z kolei Moshe Trop ur. ok. 1820 r. Rodzina Trop wywodzi się prawdopodobnie z Kolbuszowej i rozproszyła się po całym świecie. Tak wynika przynajmniej z nie całkiem kompletnego „drzewa”, które kiedyś otrzymałem.
W chwili wybuchu wojny z Niemcami żyło sześcioro rodzeństwa Ojca – pięciu braci i siostra. Najstarszy brat zmarł w Wiedniu w 1921 r., a kolejny po moim Ojcu zmarł w Palestynie w latach 20. lub 30. Wiem, że Ojciec był w czasie I wojny światowej w Wiedniu i bardzo przeżył śmierć starszego brata. Nie wiem dokładnie, kiedy wrócił do rodziny w Polsce. Zapewne po śmierci brata.
Z końcem lat 30. jeden z braci był agentem handlowym na Śląsku, drugi prowadził warsztat malarsko-lakierniczy w Krakowie i chyba praktykował u niego najmłodszy z braci. Jeszcze jeden brat i siostra mieszkali prawdopodobnie z rodzicami i pomagali w jakimś rodzinnym interesie. Przez jakiś czas było to gospodarstwo rolne i/lub szynk, ale dokładnie nie wiem. Ta część rodziny mieszkała podobno w okolicach Wieliczki.
Ojciec chyba nie miał jakiegoś istotnego formalnego wykształcenia, chodził na pewno do chederu i pewnie do szkoły podstawowej, a dalej to już chyba była samodzielna nauka. Do czegoś jednak doszedł.
PRZED WOJNĄ
Rodzice pobrali się 18 marca 1934 r. i zamieszkali w Makowie (jak wynika z mojej metryki prawdopodobnie pod nr. 102). Ojciec był zatrudniony, co najmniej od końca 1935 r., w firmie Ryszard Lipschnitz – eksport drewna, mieszczącej się w Krakowie przy ul. Karmelickiej 28.
Z jego opowiadań wiem, że zajmował się głównie wyceną lasów przeznaczonych do wyrębu i zapewne nadzorowaniem wyrębów i ekspedycji drewna. W związku z tym dużo podróżował – zachował się nawet jego okresowy bilet kolejowy na obszar dyrekcji okręgowych w Krakowie i Lwowie z 1937 r.
Posiadam także jego legitymację członkowską Polskiego Związku Narciarskiego z pieczątką Żydowskiego Towarzystwa Gimnastycznego, Sekcja Narciarska w Nowym Targu, co niewiele miało wspólnego z jazdą na nartach, ale ze zniżką kolejo- wą dla narciarzy na linii do Zakopanego.
We wspomnianej firmie drzewnej Ojciec pracował do wybuchu wojny. Zachował się list datowany na 27 lipca 1939 r., w którym pan Lipschnitz wypowiada Ojcu „zajmowaną u mnie posadę na dzień 1 listopada 1939 r.”.
Mama była właścicielką sklepu (być może z udziałem swojego dziadka Pastora) bławatno-galanteryjnego, mieszczącego się w Makowie pod nr. 18. Wiem, że starała się rozwijać swój sklep, nawiązywała bezpośrednie kontakty z wytwórcami lub głównymi przedstawicielami na Polskę wełen i kordonków. Z opowiadań wiem, że babcia Richtmanowa prowadziła jakąś szkółkę hafciarską, prawdopodobnie z pomocą Lili.
Nic mi nie wiadomo o zajęciach w tym czasie dziadka Richtmana, może tylko się modlił. Wujek Julek gdzieś się uczył i był na praktyce u Dolka Richtmana w Krakowie. Sam pamiętam tylko drobiazgi – „most” w pobliżu domu, w którym mieszkaliśmy, którego Mama nie pamiętała, a okazał się po „konfrontacji” w latach 60. mosteczkiem nad metro- wym strumykiem, wodę odprowadzaną ze źródełka drewnianymi deskami zbitymi pod kątem prostym i to, że ugryzł mnie pies cioci Heli, którego chciałem pogłaskać, gdy jadł ze swojej miski. Jak się niedawno dowiedziałem, psa, okazałego owczarka niemieckiego, Niemcy najpierw skonfiskowali, a gdy im uciekł i wrócił do cioci, to go zastrzelili.
WYBUCHŁA WOJNA
Ojciec został zmobilizowany (jak opowiadał umundurowano ich, ale nie zdążono wydać broni) i cofał się ze swoim pułkiem aż w okolice Lwowa. Nawiasem mówiąc, nic mi nie wiadomo o jakimś jego wcześniejszym przeszkoleniu wojskowym, które pewnie było. W każdym razie dostał się do niewoli niemieckiej.
Z opowiadań wiem, że po kilkudniowej ucieczce przed zbliżającym się frontem wróciłem z Mamą do Makowa. O mało mnie w tej ucieczce nie zgubiła, bo żołnierze posadzili mnie na wóz, który na kolejnym rozwidleniu dróg skręcił w inną stronę. Mama dość szybko się zorientowała i mnie odnalazła.
Niemcy wkroczyli do Makowa 5 września, a Mamy sklep został na polecenie władz niemieckich zlikwidowany bez odszkodowania, co potwierdził burmistrz Makowa Podhalańskiego w zaświadczeniu z dnia 12 stycznia 1946 r.
Po pewnym czasie, prawdopodobnie jeszcze we wrześniu, Mama dowie- działa się od znajomych, że Ojciec przebywa w przejściowym obozie jenieckim w Bochni (chyba w jakiejś szkole). Pojechała tam i udało się jej „wykupić” go za drobną łapówkę.
Przebywał przez krótki czas z nami w Makowie, lecz porządków wprowadzanych przez Niemców nie mógł zaakceptować. Udało mu się przedostać przez zieloną granicę do Lwowa, gdzie spotkał się z trzema swoimi braćmi.
Także brat Mamy, Julek, przedostał się przez zieloną granicę i poprzez Słowację, Węgry i Rumunię trafił do Francji. Tam wstąpił do Wojska Polskiego. Służył w 2. Dywizji Strzelców Pieszych, która w czerwcu 1940 r. pod naporem Niemców wycofała się do Szwajcarii, gdzie żołnierze zostali internowani.
W Makowie z najbliższej rodziny pozostali dziadkowie Richtmanowie, siostra Mamy Hela z niemowlakiem (urodzonym w lutym 1939 r.) i ja z Mamą. Ponieważ wyrzucono nas z zajmowanego przed wojną mieszkania, podobnie jak ciocię Helę, zamieszkaliśmy u dziadków. Wkrótce dołączyła do nas ciocia Lila z mężem. Mąż cioci Heli także znalazł się na terenie ZSRR w nieznanych mi okolicznościach.
Niewiele pamiętam z tego okresu – uroczystą kolację świąteczną i smak bułki z miodem, chorobę w zaciemnionym pokoju (pewnie odra), jakieś fragmenty bajek, które mi wtedy Mama opowiadała.
Dobrze pamiętam karę za nieposłuszeństwo. Zaciekawiony budową jakiegoś domu ociągałem się z powrotem na obiad, więc mnie Mama zostawiła, a jak wreszcie wróciłem bardzo głodny, to obiadu już nie było. Znalazłem tylko pietruszkę, którą surową zjadłem. Dobrze to zapamiętałem.
Został mi też w oczach widok domu, w którym mieszkaliśmy, fragmenty krajobrazu nad Skawą. Chciałem tam złapać małe rybki do słoika po jakiejś konfiturze (dobrze wcześniej wylizanego) i dziwiłem się, że rybki nie chcą takich pyszności, no i śmiech dorosłych z mojego zdziwienia.
Ojciec z dwoma braćmi (Wilkiem i Ludwikiem) został wywieziony na Syberię (Obłast Swierdłowskaja rejon Piszminskij). Pracowali tam w Liestranschozie (przedsiębiorstwo transportu drzewnego), zajmującym się, jak wiem z opowiadań Ojca, wyrębem lasów i transportem drzewa.
Z okresu 1940–1941 zachowało się kilka kartek pocztowych i listów pisanych do Ojca przez Mamę, ciocię Lilę oraz brata Ojca – Pinkasa. Odczytując je teraz dowiedziałem się wielu rzeczy, o których nie miałem pojęcia. Z listu Mamy datowanego na 16.04 prawdopodobnie 1941 r. dowiedziałem się, że Lidzia mieszka z nami razem z mężem (nic o nim nie wiedziałem) i jest nas spora gromadka. Jest tam też opis smutnego sederu i nadzieja, że jeżeli Tata zaaklimatyzuje się w kraju, w którym obecnie przebywa, to może żonę i syna sprowadzi do siebie.
Nawiązuje też Mama do wiadomości z listu Ojca, że jest całkiem siwy i podaje, że postarzała się bardzo, ale nie zeszczuplała wcale, a Hela, Lila i Ojciec mają elegancką linię. Z kartki Lili z października 1940 r. dowiedziałem się, że mieli często kontakt listowy z Julkiem w Szwajcarii i nawet przysłał im w paczce trochę czekolady i sera za pieniądze zarobione przy wycince lasów.
Dalej jest informacja „u ciebie w domu w Krakowie też wszystko w porządku, są zdrowi i mają dalej sklep”. Nie wiedziałem, że dziadkowie mieli sklep w Krakowie. Musieli tam przenieść się jeszcze przed wojną.
Z tego samego okresu jest kartka (7.11.1940) od brata Pinkasa, potwierdzająca częsty kontakt z bratem Ojca Jankiem, który, jak wiem z opowiadań, trafił do obozu gdzieś na półwyspie Kola. Jako adres zwrotny figuruje Kraków, Krakusa 7 m. 6. W kolejnej kartce od Pinkasa z 20.03.1941 r. jest informacja, że jutro wyjedzie do domu i nie wie, kiedy będzie mógł przyjechać do Krakowa. Jako adres zwrotny podaje Siercza, poczta Koźmice Wielkie, tak więc musieli się tam przenieść z Krakowa.
Zamieszkanie dziadków w Sierczy i częsty z nimi kontakt potwierdza Mama w liście z 22.05.1941 r. dodając, że Pinkas zarabia trochę pieniędzy i troszczy się o wszystko. Zaskakująca jest dla mnie informacja, że toczy się proces, w którym ciocia Hela jest oskarżona przez właściciela domu, w którym mieszkała (Miśkowiec?) przed wojną o opuszczenie mieszkania i o zniszczenie mieszkania. Pierwszą sprawę Hela wygrała w apelacji, a druga się toczy.
Dowiedziałem się także, że zasadziliśmy kartofle, fasolę, marchew itp., a ja uprawiam swoją grządkę, gdzie mam zasiane rzodkiewki i szpinak. Jest jeszcze fragment dyktowany przeze mnie, gdzie wymieniam kolegów i koleżanki, z którymi się bawię lub nie. Ten kontakt urwał się w oczywisty sposób w chwili napaści Niemiec na ZSRR.
UCIECZKA
W Makowie przeżyliśmy do sierpnia 1942 r., tj. do czasu, gdy hitlerowcy zdecydowali się na wysiedlenie wszystkich Żydów z powiatu nowotarskiego. Wtedy pozostała w Makowie część rodziny opuściła dom, nie dała się zamknąć i rozpoczęła nielegalne życie.
Myślę, że decyzja została podjęta już wcześniej i pewnie poczyniono jakieś przygotowania. Ten pierwszy kluczowy dzień zbiórki i wywózki oraz chyba kilka następnych spędziłem u państwa Bartmańskich mieszkających na uboczu w Makowie. Miałem przygotowany kąt za szafą, w którym miałem się chować, gdyby ktoś się kręcił w pobliżu. Nie wiem dokładnie, gdzie wtedy przebywała Mama i reszta rodziny – poszukiwali jakichś możliwości przetrwania.
Z pobytu u pana Bartmańskiego, który był chyba pszczelarzem amatorem, pamiętam jego dłoń, po której chodzi w kółko pszczoła, usiłując wyciągnąć żądło wbite w skórę, a on patrzy na to ze stoickim spokojem i czeka, dopóki się nie uwolni. Zachowało się moje zdjęcie z pobytu u p. Bartmańskich. Odnalazłem je niedawno i po dacie dopisanej pod zdjęciem domyśliłem się, kogo przedstawia.
Kilka następnych dni, a może tygodni, przebywałem u państwa Bryndzów mieszkających w domu samotnie stojącym na skraju lasu. Był to, nawiasem mówiąc, częsty cel przedwojennych spacerów młodych na wspaniałe zsiadłe mleko. Jego smak sam dobrze pamiętam – już oczywiście z powojennych częstych odwiedzin i wakacyjnych pobytów.
W tym czasie Mama pojechała do Krakowa szukać tam pomocy. Do Krakowa, do Mamy zawiózł mnie parobek p. Bryndzów. Przeprowadził mnie, a w dużej części przeniósł górami, w nocy z Makowa Podhalańskiego do Kalwarii Zebrzydowskiej, gdzie można już było względnie bezpiecznie wsiąść do pociągu, i dostarczył na umówiony adres w Krakowie.
Z tej wyprawy pamiętam drogę wysadzaną drzewami z majaczącymi w porannej mgle sylwetkami ludzi, których przybywało przy zbliżaniu się do stacji kolejowej.
Przebywałem krótko z Mamą u jej koleżanki z Akademii Handlowej Michaliny Gernand, która mieszkała na Krowodrzy w Krakowie z mężem i małą córką. To mieszkanie było kłopotliwe dla gospodarzy, nie bardzo bezpieczne i nie mogliśmy tam razem na dłużej zamieszkać.
Zostałem więc umieszczony u obcych ludzi na przedmieściach Krakowa. Nie wiem, czy wiedzieli, kim jesteśmy. Przebywałem tam sam chyba przez kilka tygodni tej jesieni. Znowu pamiętam fragmenty krajobrazu, jakieś łączki z białymi wapiennymi skałkami, na których się bawiłem. Nie wiem, gdzie dokładnie przebywała w tym czasie Mama i pozostali członkowie rodziny.
W tym czasie, jak wiem z opowiadań, najmłodsza siostra Mamy Lila nawiązała jakieś kontakty w Warszawie i zdobyła fałszywe aryjskie papiery dla rodziny. Na pewno dla rodziców i sióstr. Nie mam pojęcia, co stało się z jej mężem, zupełnie go nie pamiętam z Makowa. Mam zdjęcie znad Skawy, gdzie obok Lili stoi jakiś mężczyzna, może to on. W sierpniu 42 r. chyba już go z nami nie było.
W zdobyciu aryjskich papierów mógł pomóc ksiądz Stanek. Nie wiem tego na pewno i nie wiem, skąd ta znajomość (może jakaś szkolna kogoś z rodzeństwa), ale pewne jest, że rodzice utrzymywali z nim kontakt jeszcze długo po wojnie.
W niedługim czasie przenieśliśmy się do Warszawy, która wydawała się bezpieczniejsza niż Kraków, gdzie Mama i Lila chodziły do szkoły i mogły być łatwo przypadkowo rozpoznane. Nosiłem wtedy, zgodnie ze zdobytymi papierami, wraz z Mamą nazwisko Makoś. Ja pozostałem Ludwikiem, a Mama została Jadwigą. Mieszkaliśmy wtedy na Pradze jakiś czas z dziadkami i może z którąś z sióstr. Mam późniejsze policyjne zameldowanie z Piasków k. Lublina, w którym podano miejsce, z którego przybywa Mama jako Warschau, Szerokastr. 9.W sierpniu 42 r.
Mama usiłowała związać jakoś koniec z końcem. Było ciężko. Pamiętam, że jakiś czas spałem na kufrze, z którego ciągle w nocy spadałem, stałe pytanie, czy wolisz kawę z cukrem, czy z mlekiem do kromki chleba na śniadanie, ciągłe uczucie głodu, sprzedawcę kwasu chlebowego na rogu. I jeszcze dobrze pamiętam wyraz strachu na twarzy Mamy, gdy zobaczyła mnie na podwórku sikającego razem z kolegami na bryłę lodu i tłumaczenie, dlaczego nie mogę tego robić.
W Warszawie przebywałem z Mamą do lutego 1943 r. Robiło się tu coraz bardziej niebezpiecznie, no i nie bardzo było za co żyć. Wtedy, a może już częściowo nieco wcześniej, rodzina się rozdzieliła. Dziadkowie, jako Julia i Antoni Koskowie, zamieszkali w miejscowości Borzymy p. Jadów przy ulicy 11 Listopada 5, w pobliżu stacji kolejowej Urle. Ciocia Hela z synem Bogdanem pod nazwiskiem Ostrowska zamieszkała w Radości koło Warszawy. Po najmłodszej siostrze Lili ślad zaginął, gdy wróciła po rzeczy do „spalonego” mieszkania, w którym przedtem mieszkała z rodzicami – prawdopodobnie wydał ją dozorca.
Mama znalazła, z ogłoszenia, pracę w miejscowości Piaski k. Lublina jako sprzedawczyni w kiosku z gazetami. Zachował się, jak wspominałem, meldunek z 20 lutego 1943 r., gdzie melduje się Jadwigę Makoś urodzoną 19 IX 1906 r. w Niemienczynie, (przynależność państwowa i narodowa polska, urzędniczkę, zamężną, wyznania rzymskokat., zamieszkałą w dniu 1 lipca 1939 r. w Krakowie) w Piaskach, Kreis Lublin, Księżastr.
Praca w kiosku nie bardzo się układała, a może zarobki były zbyt niskie, bo Mama zaangażowała się do pracy jako kucharka w dużym majątku ziemskim. Niestety, nie pamiętam nazwy miejscowości i nie znalazłem żadnych dokumentów.Musiało to być w czerwcu 1943 r., bo zachowało się zezwolenie policyjne dla Makosch Jadwigi, z zawodu Ehefrau (żona) zamieszkałej Piaski Krzerza 13 na korzystanie z Niemieckiej Kolei Wschodu na linii Biskupice – Berzec przez Zamość do miejscowości Berzec – bez powrotu na dzień
22.6.43.
Zezwolenie pisał na pewno Niemiec i nazwy są nieco zniekształcone. Próbowałem to wyjaśnić, lecz z niepełnym skutkiem. Biskupice to stacja kolejowa oddalona o kilka kilometrów od Piasków na linii kolejowej prowadzącej z Lublina na południowy wschód. Zamość nie budzi wątpliwości, a „Berzec” to najprawdopodobniej Bełżec.
Nawiasem mówiąc, miejscowość i stacja Biskupice leży tuż obok miejscowości Trawniki tak, że dostaliśmy zezwolenie na jazdę z jednego miejsca zagłady do drugiego.
Praca we dworze okazała się niewypałem. Mama nie mogła sobie poradzić z tak dużym gospodarstwem. Trzeba było gotować oddzielnie dla państwa i dla sporej gromadki służby. No i oczekiwania oraz wymagania gospodyni były duże. Szczerze powiedziawszy, Mama nie była jakąś specjalnie dobrą kucharką, a i siły fizyczne miała ograniczone.
Tam przynajmniej nie byłem głodny. Pamiętam wielką kuchnię, w której roiło się od much i specyficzny sposób walki z nimi. Stawiało się na podłodze wielki gar po zupie czy innym jedzeniu, a gdy muchy już ucztowały, przykrywało się gar dużym sitem i zalewało wrzątkiem. Wylewało się po tym zawartość gara na podwórze i kury miały dużo radości.
Z pobytu tam pamiętam jeszcze jazdę linijką pomiędzy wielkimi łanami dojrzewającego zboża, gdy gospodarz zabrał mnie na objazd pól. W krótkim czasie, pewnie po kilku tygodniach, odstawiono nas do pobliskiego miasteczka. O ile dobrze określiłem stację kolejową, to mógł być Tomaszów Lubelski. Tu utknęliśmy na jakiś czas.
Znaleźliśmy schronienie w ośrodku prowadzonym przez Radę Główną Opiekuńczą dla różnych życiowych rozbitków. Było dość głodno, ale mieliśmy dach nad głową. Nie było tam jednak żadnych możliwości zdobycia pracy, a i sytuacja była dość napięta, bo Niemcy prowadzili wtedy, bodaj z największym natężeniem, akcję pacyfikacyjno-osiedleńczą na Zamojszczyźnie, co wywołało zbrojny opór i trwała prawdziwa wojna partyzancka.
Z tego okresu pamiętam wspaniały smak miodu z mrówkami (widać dostały się jakoś do słoja), którym litościwa sąsiadka poczęstowała biedne dzieci ze schroniska. Wreszcie udało się załatwić przepustkę i mogliśmy wrócić do Piasków.
Pamiętam, że siedzieliśmy z Mamą w pustym przedziale, gdy dosiadł się starszy niemiecki żołnierz. Bawiłem się wtedy prymitywnym drewnianym samolotem. Żołnierz, okazało się, że pochodzi z Austrii, wyciągnął scyzoryk i odpowiednio zestrugał śmigło w samolocie tak, że kręciło się na wietrze. Może tęsknił za swoimi dziećmi? Tak skończyła się potencjalnie niebezpieczna przygoda.
Po powrocie do Piasków Mama znalazła pracę w zakładzie fotograficznym prowadzonym przez młodego przedwojennego aktora, pana Janickiego. Był zdolnym fotografikiem, o czym świadczą wykonane przez niego portrety Mamy oraz sprzedawane w zakładzie tzw. widokówki, tj. kartki do korespondencji z ciekawymi pejzażami. Mam kilka takich wysyłanych przez Mamę do dziadków.
Szef nauczył Mamę podstaw zawodu i w niedługim czasie zostawił na jej głowie cały zakład. Sam był głęboko zaangażowany w pracę konspiracyjną w AK. Mama była zadowolona z pracy w zakładzie fotograficznym, nauczyła się zawodu i stopniowo zaczęło się nam trochę lepiej powodzić. Szczególnie wtedy, gdy w niedziele mogła chodzić robić zdjęcia po okolicznych wsiach, miała z tego jakąś część dochodu.
Towarzyszyłem Mamie w tych zawodowych wycieczkach. Czasami były to wyprawy umówione, np. wesela, i zdarzało się, że przysyłano po nas wóz. Z reguły jednak chodziliśmy pieszo.
Z tego okresu pobytu w Piaskach, to jest od września 1943 do lipca 1944 r., zachowało się kilka kartek i listów pisanych przez Mamę do swoich rodziców. Dowiedziałem się z nich o kilku faktach, a niektóre sobie przypomniałem po tych prawie 70 latach. Dowiedziałem się np., że Mama ma dużo pracy w zakładzie, to akurat wiedziałem, a najlepsze, że już nie robi szkody i idzie to jej sprawnie. To pewnie koniec września lub początek października 43 r.
Jest tam też wzmianka o wdzięczności dla Wali (nic mi nie wiadomo) za pomoc chyba dla rodziców oraz że pisała do Helenki, a ja nie wiedziałem, że miały wtedy kontakt. To imię pojawia się także w innej niedatowanej kartce opisującej wizytę Marylki (?), która za parę dni wybiera się do Warszawy i zapyta się o dziadków u Wali oraz będzie starała się ich odwiedzić. Mama prześle przez Marylkę niebieską sukienkę dla Helusi i swój pierścionek.
Tylko część kartek jest datowana, a pieczątki pocztowe, niestety, zniszczyłem, odrywając znaczki, ale z grubsza udaje się odtworzyć chronologię. Mam tu kartkę (datowaną na 12/10) z widokiem domku, w którym mieszkamy, a Mama cieszy się, że rodzice mają ciepłe mieszkanie i radzi kupić kartofle na zimę oraz informuje o wysyłce dwa razy po 100 zł.
W kartce z następnego dnia opisuje Mama, jak w ostatnie dwie niedziele byliśmy robić zdjęcia w Biskupicach, gdzie bardzo się zmęczyła wracając 8 km piechotą. Mnie podobno podwiózł rowerem jakiś znajomy.
Mieszkaliśmy wtedy u p. Nowakowskich, którzy chyba nie wiedzieli, kim naprawdę jesteśmy, ale byli do nas przyjaźnie nastawieni. Dobrze pamiętam córkę gospodarzy, Jadwigę, która już wtedy, albo nieco później, pracowała jako pomoc w zakładzie fotograficznym razem z Mamą i często się ze mną bawiła.
W kartce, pewnie z grudnia 43 r., jest informacja, że jesteśmy zdrowi (to się wszędzie powtarza) i powodzi się nam możliwie. „Na święta mamy już indyka kupionego z p. Nowakowską na spółkę i 40 dkg masła i mąkę i kaszę i trochę oleju na racuchy”. Jest też tu informacja, że zamówiła dla mnie czapkę narciarską, bo nie mam ciepłej czapki i chodzę w berecie. Jestem w nim w całej okazałości na kartce z 13/10.
Gdy otwierałem teraz list z wyraźną pieczątką pocztową – 25.12.43
z koperty wysypały się jeszcze okruchy opłatka, który Mama przesyłała dziadkom z życzeniami, aby doczekali się dobrych, spokojnych czasów – „na następną Wigilię zapraszamy się do Was i mam nadzieję, że wszyscy będziemy razem”. Są tam jeszcze strasznie nabazgrane przeze mnie życzenia.
Wspomnianego wcześniej indyka nie pamiętam, ale coś niecoś pamiętam z Wigilii spędzonej u p. Nowakowskich – kluski z makiem i kompot z suszonych owoców, w którym często trafiały się małe węgielki pochodzące z suszenia owoców w piecu chlebowym.
Zima 43/44 była ostra, a ja chodziłem w drewniakach i marzłem. Pamiętam, że załatwiałem różne sprawunki. Kiedyś stałem w dużej kolejce, chcąc kupić na kartki marmoladę. Sprzedawano ją z dużych metalowych wiaderek i tuż przede mną skończyło się takie wiaderko i sprzedawczyni otworzyła inne, lecz zaraz je odstawiła i zabierała się do otwierania kolejnego. Interweniował wtedy stojący za mną mężczyzna, huknął na sprzedawczynię i wymusił sprzedawanie produktu z wiaderka, które odstawiła. W rezultacie przyniosłem do domu marmoladę z owoców, a nie jak zwykle z brukwi, i byłem dumny.
Z kartek do babci dowiedziałem się też, że Mama powierzała mi wysyłanie do niej przekazem pocztowym pieniędzy. Sam pamiętam, że przenosiłem nieraz paczki od p. Janickiego do różnych osób. Były to przeważnie pudełka z papierem fotograficznym, co miało uchronić je przed otwarciem przez Niemców w razie przypadkowej kontroli. Myślę, że była to podziemna prasa.
W kartkach często są wzmianki o posłaniu kwoty 200 zł, a z wcześniejszych okresów i z zimy, gdy nie chodziliśmy fotografować na wieś, że przykro Mamie, ale na razie nie może nic wysłać. Sporo też wyrazów troski, niepokoju i smutku. W kartce z 13/III jest radość z otrzymanego listu i wspomnienie dawnych marzeń babci, aby być w ciepłym kraju, więc Mama obiecuje, że po wojnie pojedziemy do Włoch, babcia będzie się grzała w słońcu i kąpała w morzu; zwiedzimy także Szwajcarię, a Julek nam pokaże wszystkie miasta, w których mieszkał.
Z kartki datowanej na 4/4 1944 dowiedziałem się, że Mama odwiedziła dziadków, czego zupełnie nie pamiętałem, pewnie zostałem na kilka dni zostawiony pod opieką gospodarzy. Kartka pisana zaraz po powrocie informuje o dobrej podróży (miejsce siedzące w pociągu z Warszawy) oraz że nocowała u Heli. Była także „furmanka do pociągu” – to pewnie dotyczy stacji Biskupice i 8-kilometrowej drogi do Piasków. Podobno ucieszyłem się z powrotu Mamy, ale nie skarżyłem się, aby mi było źle. Zadowolony z powrotu był i szef Mamy.
W kolejnej kartce z 14/4 Mama pisze, że zaczyna już w poniedziałek (pewnie wielkanocny) robić „filmówki” – to zapewne zdjęcia poza zakładem i na niedzielę jest umówiona w Żukowie (kilkanaście kilometrów od Piasków) oraz że dostała dużą podwyżkę.
Z powodu chronicznego niedożywienia zacząłem tracić wzrok – tak zwana kurza ślepota. Mamie udało się przebłagać jakiegoś aptekarza w Lublinie i dostała lekarstwo dostępne wtedy tylko dla Niemców. Nazywało się to chyba Jekorol, jeżeli nie przekręciłem (chyba nie przekręciłem, bo sprawdzając natrafiłem w internecie na ofertę sprzedaży buteleczek aptecznych jakiegoś laboratorium z okresu międzywojennego z napisem Jekorol) i było jakimś syropem witaminowym, może też zawierającym żelazo. Było dobre, bo słodkie, i pomogło razem z miskami sałaty, którą mi wmuszano. Było to prawdopodobnie wiosną 1944 r.
Tymczasem Mama, która od dawna cierpiała na jakieś dolegliwości kobiece, musiała się wreszcie poddać operacji. Wyjechała do Lublina na ok. 2 tygodnie, zostawiając mnie pod opieką p. Nowakowskich. Na szczęście choć nie przejmowano się wtedy częstym czy dokładnym myciem i wszystko się dobrze skończyło. Nie mogę jednak wykluczyć, że Mama powiedziała gospodyni, kim jesteśmy przed swoim wyjazdem.
Dogrzebałem się teraz do listu pisanego przez Mamę do babci ze szpitala i datowanego na 8/5/44. Informuje w nim, że usunięto jej polipa z macicy i na pewno babcia się tym ucieszy, bo ostatnio często Mama miewała „takie historie” jak w czasie wizyty u nich (na pewno krwotoki), chwali szpital za warunki i opiekę oraz twierdzi, że babcia może być o nią zupełnie spokojna. Pisze też, że podobno wcale się jej wyjazdem nie zmartwiłem, przygotowuję się do Pierw- szej Komunii i ksiądz jest podobno ze mnie zadowolony.
W kolejnym liście pisanym w dniu Bożego Ciała pisze Mama, że wróciła do pracy i nie wie, do czego się najpierw zabrać. Doskonale się czuje i nie może odżałować, że tak późno zdecydowała się na zabieg. Ja biorę udział w procesji jako ministrant, a Mama wykrochmaliła moją komżę, abym wyglądał elegancko. Jest w liście uwaga, że: „U nas w Ziel. Św. było bardzo nieprzyjemnie. Teraz jest spokój”. Pamiętam, że było jakieś zamieszanie, Niemcy byli przerażeni i zabarykadowali się w komendzie policji.
Wiele lat po wojnie czytałem książkę o partyzantce radzieckiej i skojarzyło mi się to z opisywanym przemarszem dużego, liczącego kilka tysięcy ludzi oddziału, który przemieszczał się w okolicy Piasków, a potem walczył w Karpatach.
Jest w tym liście także pisany przeze mnie fragment, gdzie donoszę, że Mama już przyjechała, sprzedałem rolkę (szpula, na którą nawijano film) za jajko oraz mam dobrego kolegę (chyba Krasucki Stanisław).
Kolejny list datowany na 8/7 1944 podaje: „Dzisiaj mieliśmy wielkie święto. Ludwiś był dziś u Pierwszej Komunii. Szkoda, Kochana, że go nie widziałaś. Był bardzo skupiony i poważny i pięknie wyglądał w białym ubranku, które mu sprawiłam z dobrego fabrycznego lnianego płótna”. Znacznie lepiej nam się powodziło, bo jak Mama pisze, ubranko z uszyciem kosztowało 650 zł i jeszcze kupiła sobie bardzo dobry aparat fotograficzny za 2200 zł. Jak pisze: „spłukałam się kompletnie, ale to nic, znowu zarobię”. Wysyła też 150 zł i w przyszłym tygodniu znowu pośle. Zachowało się kilka zdjęć z tej uroczystości.
Osobiście najlepiej pamiętam smak lodów przygotowanych z tej okazji przez gospodynię księdza proboszcza. Coś tak pysznego jadłem pierwszy raz w życiu. Jeżeli jestem przy smakach, to przypominam sobie z tego okresu wspaniały smak i uwodzicielski zapach świeżo wędzonej kiełbasy, jeszcze ciepłej, którą poczęstował mnie kolega. Jego Ojciec zajmował się nielegalnym ubojem i jak się dało, to też wyrobem wędlin.
Byłem zawsze świadomy, że przyjąłem w Piaskach komunię, ale zupełnie nie wiem, czy zostałem kiedykolwiek wcześniej ochrzczony. Nie można tego wykluczyć (ksiądz Stanek, proboszcz?), ale też i potwierdzić. W każdym razie szczerze wierzyłem w Boga i jeszcze po przyjeździe do Wałbrzycha uczęszczałem do kościoła, nie informując o tym rodziców. Byłem także bierzmowany.
W tym liście z 8 lipca jest także obietnica, że jak Mama będzie miała trochę czasu, to ich odwiedzi, ale widać nie miała pojęcia, co się za dwa tygodnie wydarzy i jak szybko się zmienia sytuacja na froncie. Z tego okresu zachował się list Julka ze Szwajcarii do rodziców datowany na 6 IV 1944. Nie wiem, jak dotarł, czy na ich adres, czy kogoś znajomego. Dziwi się, że jego listy szły tak długo i że nie pisali przez długi czas. Chciałby zrobić prezent i wysłać im zegarek, więc pyta, czy go wysłać do Marii, czy bezpośrednio do nich.Nic nie wiem o Marii, która pewnie pośredniczyła w korespondencji.
Pyta też, czy siostry pracują i jak się chowają dzieci. Oddał właśnie pracę dyplomową (podaje tytuł), której przyjęcie jest niezbędnym warunkiem dopuszczenia do końcowego egzaminu dyplomowego, który, gdyby została przyjęta, miałby na jesieni. Podobną pracę oddał też jego kolega Jurek, z którym uciekali z Makowa i dalej się razem trzymali. Święta tym razem spędzili w domu, a na nabożeństwach byli w kościele w St. Gallen. To może chodzić o Wielkanoc, ale bardziej prawdopodobne, że dotyczy to żydowskiego święta Paschy. Nic nie wiem o Marii, która pewnie pośredniczyła w korespondencji.
Jest też westchnienie:„Tyle już świąt minęło, których nie spędzamy razem. To jednak już niedługo”. Jest tu też dopisek od Jurka. Ucieszył się wiadomością od matki i Hanki (pewnie siostra) i „Babci rączki całuję”.
Zastanawiałem się nieraz, jakim cudem przeżyli moi dziadkowie w tych Borzymach koło Tłuszcza. Obydwoje byli już ciężko chorzy i do żadnej pracy fizycznej się nie nadawali. Z odczytanej teraz korespondencji domyślam się, że oprócz przekazów od mojej Mamy, pewnie otrzymywali jakieś wsparcie od wymienionych Wali, Marii (czy to ta wymieniona przez Mamę Marylka?).
Mogły to być jakieś znajome Polki, ale nic mi nie wiadomo o jakichś powojennych kontaktach. Z tego względu mogę przypuszczać, że nie przeżyły wojny. Może mieli też jakąś pomoc od cioci Heli, która szmuglowała mięso do Warszawy.
Zbliżał się front. Całe Piaski leżące przy ważnej drodze prowadzącej z Chełma i Zamościa do Lublina były zapchane cofającym się wojskiem, uciekającą wraz z nim niemiecką ludnością cywilną (niedawno przesiedlaną na Zamojszczyznę), no i chyba w największej mierze Ukraińcami, którzy byli osiedlani na gospodarstwach odebranych Polakom w Zamojskiem oraz pochodzili z bardziej na wschód położonych terenów, a pewnie powiązani byli z ukraińskimi formacjami wojskowymi tworzonymi przez Niemców.
Przeważały załadowane dobytkiem wozy jadące ulicą w dwóch lub trzech rzędach, a kolejny rząd jechał chodnikiem. Do niektórych wozów były przywiązane krowy. Całe to towarzystwo, w którym zdarzały się i bardziej egzotyczne figury, wiało przed zbliżającą się Czerwoną Armią. Pełno wozów było też na placu targowym. To wszystko trwało kilka dni około 20 lipca 1944 r.
Pomagałem chować gospodarzom ich dobytek w murowanym podpiwniczeniu stodoły, gdy zaczął się nalot radzieckich samolotów. Słysząc jakiś hałas, zaciekawieni zaczęliśmy wychodzić po schodach, a wtedy podmuch od wybuchającej w pobliżu bomby zepchnął mnie na dno piwnicy, a wychodzą-y tuż przede mną młody mężczyzna został ranny odłamkiem i spadł wraz ze mną.
Ja byłem tylko trochę poobijany. Szczęśliwie nic się nie stało mojej Mamie, która w tym czasie była w zakładzie fotograficznym w centrum miasteczka. Piaski płonęły, pełno było zabitych i rannych ludzi i koni.
Tak jak staliśmy uciekliśmy razem z Nowakowskimi do położonej w lasach, z dala od większych dróg, wioski, w której mieszkała rodzina p. Nowakowskich. Tam po kilku dniach doczekaliśmy się wyzwolenia.
Dobrze pamiętam, jak bawiąc się z kolegami na wiejskiej drodze zobaczyliśmy żołnierzy w polskich mundurach. Był to kilkuosobowy patrol konny. Pytali nas o Niemców, ale ich we wsi nie było. W lesie, w pobliżu wioski, zatrzymała się jakaś jednostka artylerii LWP (pamiętam działa). Obozowali tam chyba kilka dni. Pamiętam, że poszliśmy tam z Mamą.
Odszukała jakichś Żydów i próbowała dowiedzieć się czegoś o Ojcu i innych krewnych, którzy przebywali w ZSRR, ale bez rezultatu. Oni z kolei pytali nas, jak tu przeżyliśmy. Z tego pobytu na wsi pamiętam jeszcze zabawy z gromadką dzieci, szczeniaki (są na zdjęciu), zbieranie prawdziwków rosnących przy lesie na polu po ściętym zbożu i sposób chodzenia na bosaka po takim rżysku. Te grzyby różniły się jaśniejszą barwą kapeluszy od tych rosnących w głębi lasu.
Wróciliśmy zatem do Piasków. Dom p. Nowakowskich był spalony, ale Mamie udało się zająć wolne mieszkanie w kilkupiętrowym budynku przy głównej ulicy. Teraz to ul. Lubelska, ale nie wiem, czy tak się wtedy nazywała. Przypuszczam, że poprzedni jego użytkownik uciekł z Niemcami. Rzeczy, które chowaliśmy tuż przed nalotem w murowanej piwnicy, uległy zniszczeniu, ale ocalało trochę gorszych rzeczy p. Nowakowskich i nasze schowane w mniej bezpiecznej, ziemnej piwniczce.
Trochę wcześniej, w okresie przechodzenia frontu, zginął w potyczce z Niemcami prowadzonej w ramach akcji „Burza” Mamy szef, p. Janicki. Jak opowiadano, jego oddział AK zaatakował z zasadzki wycofującą się kolumnę niemiecką. W trakcie potyczki Janicki został ranny odłamkami granatu, który wypadł z ręki jego koledze (lub został nieumiejętnie rzucony). Nie udało się go uratować.
Zakład fotograficzny został jednak odtworzony pod kierownictwem
p. Węgrzeckiego (przyjaciela właściciela) i Mama pracowała w nim nadal.
Skończyła się okupacja niemiecka, była to olbrzymia ulga i czuliśmy się naprawdę wyzwoleni. Panowała ogólna radość. Pamiętam, że przez kilka dni sprzedawałem gazetę wydawaną przez PKWN. Dalej na wszelki wypadek utrzymywaliśmy jednak swoją okupacyjną tożsamość. Tak było bezpiecznie w tych czasach na terenach pełnych różnego rodzaju wojska, partyzantów z różnych formacji i zwykłych bandytów.
Na jesieni, po kolejnym przesunięciu się frontu, Mama przywiozła do Piasków swoich rodziców. Wyprawiła się po nich sama, korzystając z przygodnych wojskowych ciężarówek. Na kilka dni zostałem sam w prawie pustym kilkupiętrowym domu, ale byłem już „duży” i umiałem sobie radzić. Pamiętam, że na obiady chodziłem do jakichś znajomych, a reszta w swoim zakresie. Jeszcze widzę siebie stojącego przy kuchni i smażącego ziemniaki z kminkiem i chyba cebulą. To musiało być w październiku, bo zachowało się potwierdzenie zameldowania w Piaskach dla: Kosek Antoni i Juliana z dnia 17 X 1944.
Odgrzebane fotografie przypomniały mi wygląd dziadków, ale nie pamiętam rozmów z nimi. Byli już bardzo chorzy i chyba głównie leżeli w łóżku, a ja goniłem po polu. Tej jesieni poszedłem do szkoły i jako umiejący już czytać zostałem przyjęty do II klasy.
Mama bardzo dużo pracowała w zakładzie. Głównymi klientami byli żołnierze radzieccy. Bywałem często w zakładzie i obserwowałem ich. Byli grzeczni, dobrze płacili za zdjęcia i zależało im na szybkim wykonaniu odbitek, bo nigdy nie wiedzieli, kiedy ruszą znowu w drogę „na Berlin”.
Przychodzili zwykle małymi grupkami. Gdy jeden z nich miał nową bluzę, to kolejno wszyscy się w nią przebierali do zdjęcia, ale każdy przypinał do niej swoje własne medale, a mieli ich sporo.
Wiem, że w początkowym okresie zdarzały się jakieś rabunki i wymuszenia, ale NKWD brutalnie zrobiła z tym porządek i był spokój. Tak to przynajmniej zapamiętałem. Dowiedzieliśmy się wtedy, że nalotu na Piaski dokonała jakaś kobieca eskadra latająca na „kukuruźnikach”.
Mama nawiązała bliższą znajomość z dwoma oficerami. Pamiętam, że był to okres świąteczny, więc przywieźli nam z lasu choinkę. Była wielka, pień może pół metra nad ziemią rozgałęział się na dwa ramiona. Była wspaniała. Udekorowałem ją głównie ciętym w cienkie paski celofanem i oczywiście były świeczki. Niedługo to trwało, bo od świeczek zapalił się celofan i mało brakowało, aby spaliłoby się całe mieszkanie.
Wiem, że odwiedzili nas w domu z okazji świąt. Nie wiem, czy to była Wigilia, czy Nowy Rok. Tęsknili za rodzinami i byli wdzięczni za zaproszenie do prywatnego domu.
Po kolejnej ofensywie radzieckiej, a więc pod koniec stycznia lub w lutym 1945 r., dołączyła do nas ciocia Hela z synem Bogdanem. Nosili wtedy nazwisko Ostrowscy, a poprzednio mieszkali w Radości koło Warszawy.Pamiętam, że ciocia Hela zabrała się za wypiek ciastek na handel. Wspaniałe były kremówki na francuskim cieście, chociaż ja i Bogdan otrzymywaliśmy tylko odkrojone kawałki z wyrównywania brzegów i resztki masy.
Pamiętam jeszcze z tego okresu, że produkowało się w domu mydło na własne potrzeby oraz krówki, te chyba na handel. Hodowaliśmy też wtedy w piwnicy świniaka z dość marnym skutkiem. Chyba się rozchorował i trzeba go było zabić.
Dorośli byli zajęci, a i ja miałem swoje sprawy. Miałem kilku kolegów, z których jeden był o kilka lat starszy (w niedługim czasie rozpoczął naukę zawodu elektryka) i zajmowaliśmy się zabawami, o których Mama raczej nie miała pojęcia. Strzelaliśmy do kawek z samodzielnie wykonywanych samopałów, aż jeden rozpadł mi się w ręce, ale szczęśliwie nic się złego nie stało.
Chodziliśmy na ryby nad pobliską rzeczkę oraz niewielkie stawy pozostałe po eksploatacji torfu. Za wędzisko służył leszczynowy pręt, a za linkę wystarczyła szewska dratwa. Spławik robiliśmy z korka, haczyki ze szpilek. Najwięcej problemów sprawiał przypon – końcowa część linki łącząca ją z haczykiem. Robiło się go przez splatanie końskiego włosia wyrywanego cichcem z ogona. Robiliśmy to przeważnie na targu, co nie podobało się ani koniom, ani ich właścicielom. Trzeba było dobrze uważać, by nie zostać kopniętym, no i nie dostać batem od furmana.
Nie miałem żadnych zabawek i jeżeli się czymś bawiłem, to tylko drewnianymi szpulkami po filmach, z których budowałem różne pojazdy. Z tego okresu pamiętam też siebie leżącego na podłodze i czytającego Baśnie Andersena.
Zima 44/45 była śnieżna i mroźna. Pamiętam, jak przychodziłem do szkoły ze skostniałymi nogami, zdejmowałem buty, chyba jeszcze drewniaki, i wkładałem nogi do wielkich futrzanych rękawic, które Mama kupiła od jakiegoś żołnierza. Tej zimy byłem też pierwszy raz na seansie filmowym. Radziecka czołówka filmowa wyświetla- ła w szkole dokumentalne filmy z bitwy pod Stalingradem.
Wczesną wiosną zmarła babcia, a jesienią dziadek Richtman. Zachowała się jego karta zgonu z 10 września 1945 r. Oboje zostali pochowani na miejscowym cmentarzu katolickim, ale nie zachowałem żadnych wspomnień z tych wydarzeń. Zachowała się kartka z napisem w dolnej połowie „Wilhelm Richtman, podpisałam jako świadek Jadwiga Makoś Piaski k. Lublina dn. 3 sierpnia 1945 r.”. Obok Wilhelm Richtman jakieś nieudolne próby pisma. Domyślam się, że to próba napisania testamentu.
Tymczasem skończyła się wojna i rozpoczęły się poszukiwania ocalałych. Z Ojcem Mama nie miała kontaktu od napaści Niemców na ZSRR, czyli od czerwca 1941 r. Ostało się kilka dokumentów z tego okresu, takich jak list do Ojca podpisany przez burmistrza Makowa, a datowany na 2.8.1945, w którym odpowiada na telegram i informuje: „że Zarząd Miejski w Makowie nie wie, co stało się z Idą Kornblüth, względnie z rodziną Richtmanów”. Ale zaraz dalej pisze, że 30.08.42 wysiedlono z powiatu nowotarskiego Żydów.
Rodzina Richtmanów przed wysiedleniem gdzieś wyjechała, „z której po zakończeniu działań zjawiła się w Makowie Helena Pinkas, która obecnie mieszka w Lublinie i twierdziła, że siostra jej, tj. Ida również żyje i jest w Lublinie. Nie żyje natomiast Lila. Richtmanowie starzy oboje nie żyją. Julek natomiast znajdować się miał w Szwajcarii”.
Nie wiem, kiedy Hela czy Mama uzyskały adres Ojca mieszkającego wtedy w Taszkencie. Musiało to być w sierpniu 1945 r., bo zachował się list Mamy do Ojca datowany na 16/8, zaczynający się tak: „przed chwilą napisałam list do Ciebie i zaraz piszę drugi”. Dalej opisuje krótko nasze losy. To na pewno pierwszy list, który dotarł do Ojca.
W liście Ojca do cioci Heli z 11/X jest też podziękowanie za telegram wysłany przez nią z Makowa, który otrzymał 26/IX, będący pierwszą bezpośrednią wiadomością od rodziny. Mam też chyba pierwszą bezpośrednią wiadomość od Ojca do Mamy. To telegram na blankiecie Deutsche Post Osten zaadresowany Polsza Makosiowa Piaski k. Lublina nadany z Taszkentu 19 X 1945 o treści „Pismo fotokartoczkę pouczył sczastliw waszym spaseniem. Skoro pryedem. Priwiet”.
Teraz wszystko potoczyło się szybko. Ojciec z dwoma braćmi, z którymi razem mieszkał, nie czekali na oficjalną repatriację z Taszkentu i wracali do Polski na własną rękę. To oddzielna historia. Pewnie lecieli jak na skrzydłach. Już najpóźniej 25 listopada byli we Lwowie, bo taką datę nosi Karta Ewakuacyjna wystawiona dla „Kornblat Mojżesz”, a jako osoby towarzyszące figurują bracia Ojca Wolf i Lazar oraz jeszcze jedna osoba trudna do odczytania, jakiś Heim.
Na tej karcie jest szereg podpisów i pieczęci oraz uwag. Udało mi się część odczytać, a częściowo domyślić. Jest tam notatka o przydziale do wagonu z datą 28/XI. Ojciec nie przewoził też ze sobą koni, nierogacizny, owiec, kóz ani innego inwentarza i materiału siewnego. Jest pieczęć Państwowego Urzędu Repatriacyjnego z Przeworska z uwagą „ważny na przejazd Przeworsk Lublin z 1/XII 45 r.”.
Tak więc Ojciec znalazł się na początku grudnia w Polsce. Zatrzymali się z braćmi w domu noclegowym czy czymś podobnym prowadzonym przez Wojewódzki Komitet Żydów Polskich w Lublinie. Na tej karcie ewakuacyjnej jest też notatka o wypłacie 400 zł z dnia 15 XII oraz inna o przydziale bluz, spodni, koszul, palt – po 3 sztuki, 6 skarpet, 2 pantofli oraz 0,25 kg mydła wydanych pewnie przez wspomniany komitet (dotyczyło to trzech braci).
Nie wiem jak Ojciec dał Mamie znać, że już przyjechał. Myślę, że telefonicznie. Telefon był na poczcie i dało się to załatwić. O ile pamiętam, nigdy nie przyjechał do Piasków. Pojechałem z Mamą do Lublina i tam spotkaliśmy Ojca. Pamiętam, że było dużo ludzi na korytarzu, dostrzegł nas wujek Wilek i zaprowadził do pokoju, w którym był Tata. Rodzice się cieszyli i całowali, a ja patrzyłem na nieznanego, szczupłego i całkiem siwego Ojca i byłem zmieszany.
Nie pamiętam, czy jeszcze raz wróciłem z Mamą do Piasków po rzeczy, czy zaraz przyjechaliśmy z całym majątkiem, ale to nie jest istotne. Z kilkudniowego pobytu w Lublinie pamiętam tylko zatłoczone i pełne wrzawy korytarze domu noclegowego i wizytę w teatrze. Sztuki nie pamiętam, ale sam teatr zrobił na mnie duże wrażenie.
Na wspomnianej wcześniej Karcie Ewakuacyjnej jest pieczątka PUR o treści: Przejazd jednorazowy wykorzystany z datą 20 XII. Po 4 dniach dotarliśmy do Wałbrzycha, o czym zaświadcza kolejna pieczątka: Państwowy Urząd Repatriacyjny w Wałbrzychu i data 24.12.45.
Z tego okresu wyjazdowego zachowało się jeszcze zaświadczenie wydane przez p. Węgrzeckiego, że Mama pracowała w jego zakładzie fotograficznym od stycznia 1943 r. do 15 grudnia 1945 r. jako samodzielna siła fachowa. Własnoręczność podpisu potwierdzała Milicja Obywatelska – pieczątka i podpis.
Znalazłem w papierach jeszcze list od Wojewódzkiego Komitetu Żydów Polskich w Lublinie do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego w Lublinie kierujący przesiedleńców „wyjeżdżających na Zachód, Dolny Śląsk celem osiedlenia się” i dalej nazwiska Makoś Jadwiga i Ludwik oraz Ostrowska Helena i Bogdan. Prosi się o traktowanie ww. jako repatriantów i umożliwienie bezpłatnego przejazdu do miejsca przeznaczenia.
Wałbrzych to już całkiem inna powojenna historia. Mogę tylko dodać, że nazwiskiem Makoś posługiwałem się do 1951 r., aż do przeniesienia się do Krakowa, gdzie wróciłem do pierwotnego – Kornblüth, którego pisownia, decyzją administracyjną, została później zmieniona na Kornblit.
Przeżyłem wojnę głównie dzięki determinacji mojej Mamy. Niewątpliwie jej i cioci Heli pomogło to, że chodziły do polskich szkół i w Makowie Podhalańskim obracały się w mieszanym towarzystwie tak, że mówiły bez żadnych naleciałości.
Bardzo ważna była też pomoc innych osób. Te, o których wiedziałem, wymieniłem. Po wojnie Mama utrzymywała bliski kontakt z Michaliną Gernand, p. Bryndzami, u których i ja bywałem na urlopach z żoną i naszymi synami. Wiem o wizytach u nas ks. Stanka.
Byłem też z Mamą, jeszcze jako dziecko, w Opolu z wizytą u p. Bartmańskiego. Córka p. Nowakowskich, Jadwiga, mieszkała u nas w Wałbrzychu przez dość długi czas i chyba chodziła do jakiejś szkoły. Wiem, że wróciła potem do Piasków, wyszła za mąż i urodziła dziecko. Korespondowała z Mamą i przysyłała zdjęcia. Niestety, wcześnie zmarła i wtedy kontakt się urwał.
Mogę jeszcze dodać kilka słów o wojennych losach Ojca i jego rodziny. Ze Lwowa lub okolic został wywieziony razem z dwoma braćmi – Wilkiem (Wolf) i Ludwikiem (Lazar) w okolice Świerdłowska (obecnie Jekaterynburg) na Środkowym Uralu, gdzie zatrudniono ich przy pozyskiwaniu drewna.
Nie był to zamknięty obóz i mogli poruszać się po okolicy, więc nieraz wymieniali jakieś ocalałe rzeczy za żywność. Ojciec jako fachowiec od drzewa szybko awansował i zajmował się rozliczaniem pozyskiwanego i wysyłanego drewna. Liczył zawsze dobrze, ale pewnie musiał się nauczyć języka rosyjskiego.
Trzeci brat Ojca – Janek – został wywieziony z okolic Lwowa oddzielnie. Jak słyszałem, jego ukochaną żonę Klarę z domu Chajm (córka Freiera i Ruchli z domu Blumenkranz) aresztowali Sowieci w nieznanych mi okolicznościach i podobno zgładzili. Janek jej poszukiwał i wzbudził podejrzenie posiadaniem przy sobie mapy, więc oczywiście jako „szpion” został wysłany do obozu na półwyspie Kola.
Po wybuchu wojny niemiecko-radzieckiej, w wyniku porozumienia Sikorski Majski, Ojciec z braćmi zostali zwolnieni z obozu i wybrali się w cieplejsze rejony. Wiem, że przez pewien czas mieszkali na terenie pustynnym w Turk- menistanie. Pracowali tam chyba na jakiejś budowie. Tworzyli brygadę szklarzy. Tu szefem był wujek Wilek, który znał się na tej robocie. Wyrabiali podobno wielokrotność obowiązującej normy tak, że stać ich było na kupowanie w stołówce po trzy zupy na jednego, zlewanie wody i zjadanie tylko pozostałej, nieco bardziej pożywnej reszty.
Klimat był bardzo ciężki. Ojciec opowiadał, że aby zasnąć, przykrywali się mokrymi prześcieradłami, co wystarczało na dwie czy trzy godziny, po czym operację należało powtórzyć.
Wiem, że usiłowali wstąpić do armii gen. Andersa, ale nie zostali przyjęci. Potem zamieszkali w Taszkencie, gdzie Ojciec przez jakiś czas był magazynierem w przedstawicielstwie Rządu Polskiego w Londynie.
Zapamiętałem z opowiadań, że były okresy, w których żywili się głównie jajkami w proszku. Nie wiem, co Ojciec robił po zerwaniu stosunków dyplomatycznych pomiędzy ZSRR a RP. Bracia gdzieś pracowali. Zachowała się Książka Pracy (Trudowaja kniżka) wujka Ludwika z kilkoma wpisami, których nie potrafię odczytać.
Zostało także wydane mu zaświadczenie poświadczające, że uczył się w Awto- Moto-Szkole od 25 września do 29 listopada 1944 r. i odszedł z powodu choroby, nie ukończywszy kursu. Janek na skutek usilnych starań braci został zwolniony z lagru i pracował w jakim sowchozie.
Odnalazłem adresowany do Wilka list datowany na 18 IX 1945, potwierdzający otrzymanie listu z 5 VIII. Pisze w nim o wysyłanych do Krakowa i Katowic listach, które wróciły z dopiskiem: adresat nieznany. Przestał już pracować jako brygadier, z czego jest bardzo zadowolony i obecnie mierzy ziemię w kołchozie, a jest jej ok. 10 000 hektarów.
Pisze dalej, że ponieważ repatriacja do Polski jest trochę wstrzymana, to wybiera się przyjechać do braci w październiku. Faktycznie dotarł do nas do Wałbrzycha dopiero w 1946 r. Rodzice Ojca i ciotka zostali zamordowani w jakimś obozie zagłady. Brat Pinkas podobno uciekł z obozu lub transportu, ale ślad po nim zaginął. Dalsza rodzina mieszkająca w Polsce została przez Niemców zgładzona.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl