zdjęcia: 4

Maja Hrabowska , urodzona w 1929 r.

Dwa razy w cieniu śmierci

Warszawa 1942 rok. W czasie poprzedzającym masowe wywożenie Żydów z warszawskiego getta do Treblinki, pracowałam w warsztacie Schultza, by pomóc mojej rodzinie w jej walce o życie.

Podałam, że mam 14 lat, chociaż miałam zaledwie 12, żeby uniknąć uznania mnie za dziecko. Wiadomo było, że na zagładę Niemcy przede wszystkim przeznaczyli dzieci, a ja bardzo chciałam żyć.

Przedsiębiorstwo, którego początkowo właścicielami byli niemiecki przemysłowiec Karol Gustaw Schultz i jego żydowski wspólnik, zostało przejęte całkowicie przez Niemców. Były dwa przedsiębiorstwa Schultza: „Duży” Schultz, pochodzący z Gdańska Niemiec, handlujący futrami, który miał sklepy na Nowolipkach, Nowolipiu, na Karmelickiej i Smoczej, zatrudniający setki ludzi oraz „Mały” Schultz ze sklepami na Ogrodowej i Lesznie. Żydów, którzy pracowali poza gettem, konwojowali do pracy i z powrotem uzbrojeni strażnicy.

Ja pracowałam w „szopie” na Lesznie, w budynku, w którym przed wojną mieściła się szkoła, a później szpital. Chociaż zapłata była nędzna, a warunki pracy trudne, czułam się szczęśliwa. W tym okresie zaświadczenie z pracy od Schultza chroniło przed deportacją.

Szopy – były to fabryczki lub warsztaty należące do Niemców i produkujące dla III Rzeszy, zaświadczenia o zatrudnieniu chroniły (do czasu) przed wywiezieniem z getta. Praca w szopie była prawdziwie niewolnicza.

U „małego” Schultza pracowało około sześciuset Żydów, wielu z wyższym wykształceniem. Ale po „akcjach” liczba pracujących znacznie się powiększyła, ponieważ zrozpaczeni ludzie za wszelką ceną chcieli zdobyć zaświadczenia z pracy dla siebie, swoich żon i dzieci.

Sytuacja pogorszyła się we wrześniu 1942 roku, kiedy nastąpiła wielka łapanka, „kocioł”. Zatrzymano i wysłano do Treblinki około piętnastu tysięcy osób zatrudnionych w zakładach Schultza i Toebbensa. „Szopy” te nadal działały jak przedtem, zatrudniając niektórych dawnych i nowych pracowników z getta. Wszyscy byli szczęśliwi, że ocaleli.

Wtedy nastąpił okres względnego spokoju, zabijanie zdarzało się sporadycznie, a łapanki na ulicach odbywały się tylko w godzinach pracy. W tym czasie już „wyeliminowano” większość niepracujących, łącznie z dziećmi. Moja rodzina przeniosła się wówczas z naszego mieszkania na ul. Zamenhoffa na teren przeznaczony „tylko dla pracujących” na Lesznie.

Wtedy zaczęła krążyć pogłoska o likwidacji lub przeniesieniu wszystkich szopów. Rzeczywiście, pod koniec 1942 roku niektóre szopy przeniesiono w okolice Lublina. Było to zarządzenie Gauleitera SS, wydane pod pretekstem, że nieposłuszni Żydzi, którzy pracują poza gettem, szmuglują żywność, ukrywają dzieci i inne
„nieproduktywne jednostki”.

Wizyta Himmlera w getcie w styczniu 1943 roku spowodowała nowe akcje w szopach i na terenie getta. Większość ludzi wyłapano i wysłano na śmierć. Wobec protestów niemieckich przedsiębiorców, którzy robili duże pieniądze dzięki zatrudnianiu taniej siły roboczej, zadecydowano, że wszystkie szopy będą przeniesione do Poniatowej i Trawników (pod Lublinem). Tam wszyscy robotnicy zostali zamordowani pod koniec 1943 roku. Po styczniowej akcji w 1943 roku [na terenie warszawskiego getta] zlikwidowano wszystkie szopy, oprócz „szczotkarzy”.

W styczniu 1943 roku zostałam przeprowadzona poza mur getta, na aryjską stronę. Pozostałe lata wojny spędziłam w ukryciu, pod przybranym nazwiskiem jako Maria Szmigielska. Już wtedy nie żyła moja matka i to moja babcia zorganizowała wyprowadzenie mnie z getta z pomocą Żegoty, podziemnej organizacji. Już nigdy nie zobaczyłam mojej rodziny.

Nowy Jork, 11 września 2001 roku
To był piękny poranek, nie wiele różnił się od tego w Warszawie, w 1939 roku, kiedy po raz pierwszy doświadczyłam grozy wojny. Kiedy uderzył samolot, siedziałam przy moim komputerze w biurze nowojorskiego Metropolitan Transportation Council na 82 piętrze Tower One w World Trade Center.

Eksplozja spowodowała naglą zmianę ciśnienia powietrza. Uderzenie było tak silnie, że zostałam wyrzucona z mojego krzesła. Zatrzasnęły się drzwi, a papiery fruwały w powietrzu. Przez kilka sekund budynek kołysał się gwałtownie na wszystkie strony. Złapałam moją torebkę i rzuciłam się poprzez czarny dym i płomienie do korytarza, gdzie dołączyłam do innych pracowników. Natychmiast zaczęliśmy schodzić schodami.

Nie było paniki, ale wszyscy byli poważni. Paru młodych mężczyzn pytało mnie kilkakrotnie, czy potrzebuję pomocy. Przede mną pies – przewodnik prowadził niewidomego mężczyznę. Przepuściliśmy go do przodu. Telefony komórkowe nie działały. Zraszacze zamoczyły schody.

Na 30. piętrze spotkaliśmy pierwszą grupę strażaków idących na górę. Wyglądali na zmęczonych, dźwigali ciężki sprzęt. Zatrzymaliśmy się, żeby ich przepuścić, oklaskując ich, nie mając świadomości, że idą na spotkanie śmierci. Oni przeszli, a ja nadal pamiętam młodego chłopca o blond włosach, który uśmiechnął się, gdy go pozdrowiłam.

Zrobiłam się bardzo zmęczona, ale nie ustawałam. Po blisko godzinie dotarliśmy na parter. Wszystko płonęło. Z wyższych pięter spadały palące się szczątki różnych przedmiotów. Policjanci i ochroniarze kierowali nas do podziemnego korytarza, jeszcze oświetlonego, ale pełnego wody. Sklepy były opuszczone. Drogie towary leżały rozrzucone wśród potłuczonego szkła i gruzu. Skierowano nas do wyjścia na ulice Vesey i Church.

Wreszcie byłam na zewnątrz! Wyglądało wszystko jak w strefie wojny. Obie wieże zasnute były czarnym dymem. Złapał mnie kaszel, miałam
pełno popiołu w ustach i w płucach. Na ziemi leżały zwłoki. Ruiny budynków, potłuczone szkło, zamknięte ulice i ludzie pokryci pyłem i krwią przypominały mi Warszawę na jesieni 1944 roku.

Nagle ludzie zaczęli krzyczeć: „uciekajcie, uciekajcie, wieża się przewraca!” Spojrzałam i zobaczyłam osuwającą się drugą wieżę. Ogromne fragmenty fruwały w powietrzu. Wszyscy biegli; nawet ratownicy medyczni porzucili ambulanse.

Byłam zbyt wyczerpana, żeby dalej biec. Zauważyłam zielonego vana i wczołgałam się między koła – słysząc w tej samej chwili ogromny huk padającego budynku. Zgasły wszystkie światła i ziemia zatrzęsła się pode mną. Podmuch wyrwał mi torebkę i postrzępił odzież. Byłam dosłownie zasypana sproszkowanym gruzem. Kobieta leżąca koło mnie została uderzona dużym przedmiotem i krew spływała z jej nogi. Van był całkiem pokryty odłamkami gruzu, ale ja byłam cała.

Po kilku minutach zrobiło się spokojnie. Wyczołgałam się, jeszcze oślepiona, pół naga, ale żywa. Pobiegłam, razem z innymi ludźmi w stronę City Hall, a kilka minut później rozpadła się pierwsza wieża.

Plac przy City Hall był pełen policji i ambulansów. Ponieważ nie chodziło metro ani autobusy, zaczęłam iść w stronę domu na 96. ulicy. Przy Upper East Side kobieta kierująca ruchem zatrzymała przejeżdżający samochód i poleciła kierowcy zawieźć mnie do domu. Patrząc przez okno doznałam szoku widząc, jak zwyczajnie i spokojnie wyglądają ludzie w tej części miasta.

Nagle przyszło mi do głowy, że taka była aryjska strona Warszawy, gdy uciekłam z getta na początku 1943 roku. W getcie pustka, ruiny, ucieczki, krew, ukrywanie się. A kilka domów dalej, po stronie aryjskiej, zwykłe, codzienne życie – zakupy, zabawa i praca.
W końcu w domu! Moja torba przepadła, ale dozorca miał zapasowe klucze do mieszkania. Zdjęłam podarte i brudne ubranie i długo stałam pod gorącym prysznicem, starając się ukoić moje opuchnięte oczy i skaleczenia.

Telefon dzwonił bez przerwy. Moje dzieci w innych częściach miasta wpadły w histerię. Przyjaciel zabrał mnie do szpitala, gdzie zajęto się moimi zainfekowanymi oczami i otwartymi ranami.

Następne kilka dni spędziłam telefonując do moich współpracowników, dowiedziałam się, że pięć osób zginęło. Po raz drugi ludzie mówią o mnie, że mam szczęście.

Fotografie i pamiątki
do góry

Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce

ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl

Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.

Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
Koncepcja i rozwiązania
graficzne – Jacek Gałązka ©
ex-press.com.pl

Realizacja
Joanna Sobolewska-Pyz,
Anna Kołacińska-Gałązka,
Jacek Gałązka

Web developer
Marcin Bober
PROJEKTY POWIĄZANE

Wystawa w drodze
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice” moirodzice.org.pl

Wystawa stała
„Moi żydowscy rodzice,
moi polscy rodzice”
w Muzeum Treblinka
muzeumtreblinka.eu