Maria Kowalska, urodzona w 1939 r.
Kto znał moich rodziców?
Urodziłam się 26 grudnia 1939 roku w Wilnie, w rodzinie prawników, jako pierwsze i jedyne dziecko Jakuba Abramowicza Fajnsztejna i Chany Nasielewny Fajnsztejn z domu Zusmanowicz. Dano mi na imię Masza.
Mój ojciec urodził się w Wilnie 27 lutego 1908 roku. Ukończył prawo na wileńskim Uniwersytecie imienia Stefana Batorego. Mieszkaliśmy w ekskluzywnej dzielnicy bogatych Żydów przy ul. Zawalnej 15 (telefon 1273), kamienica stoi do dziś. Tam też mieszkali moi dziadkowie – Abram Fajnsztejn Danielewicz i Ida Fajnsztejn Szebsielewa.
Mieli oni biuro próśb, podań i tłumaczeń. Do pomocy przy mnie zatrudniono nianię, Polkę, Stanisławę Butkiewicz.
W czerwcu 1941 roku znaleźliśmy się w getcie wileńskim. Moja mama, pewna śmierci, wypędzona do pracy poza teren getta, zabrała mnie i w umówionym miejscu oddała w ręce niani. Niemiec konwojujący Żydów odwrócił się. To było w październiku 1941 roku.
Moja ukochana niania przepisała mnie na swoje nazwisko, zmieniając mi nieco datę urodzenia. Od tej pory stałam się Marysią Butkiewicz, urodzoną 12 maja 1939 roku w Wilnie.
Bardzo chorowałam po pobycie w getcie, byłam zawszona i pokryta strupami. Niania sporo się natrudziła, aby doprowadzić mnie do jakiego takiego stanu. A ja musiałam szybko nauczyć się nowego nazwiska.
Zaczęły się ukrywania, ucieczki. Najpierw u brata niani w Wilnie, potem u jej ciotecznego brata w Niemenczynie koło Wilna, gdzie przebywałyśmy do końca wojny. Pamiętam zrywanie się w nocy, leżenie plackiem w lesie; Niemców jadących na motocyklach drogą przez las. Musiałam – zerwana ze snu – wiedzieć, jak się nazywam, umieć się przeżegnać i zmówić pacierz. W każdej chwili udowodnić, że nie jestem Żydówką, choć to było trudne, bo miałam czarne, kręcone włosy.
Cała moja rodzina zginęła na Ponarach, koło Wilna.
Po wojnie, w 1946 roku, wyruszyłyśmy z nianią do Polski. W bydlęcych wagonach, z krowami, końmi, kurami, psami. Po kilka rodzin w każdym wagonie. Było bardzo ciasno i bardzo gorąco. Dostałam silnego krwotoku z nosa. Wszyscy wokół pomagali tamować krew.
Przydzielono nas do Węgorzewa w Olsztyńskiem. Miasteczko było całkowicie zburzone, domki były tylko na obrzeżach i do jednego z nich się wprowadziłyśmy. Jedzenie dostawałyśmy z PUR-u (Państwowy Urząd Repatriacyjny): zupę, śledzie, naprawdę dobry chleb…
Pamiętam pierwszą choinkę. Drzewko przyniosła niania, łańcuch zrobiłyśmy z poniemieckiej tapety. Dwie świeczki w metalowych lichtarzykach paliły się, oświetlając całą choinkę, na czubku wisiała gwiazda, a na gałązkach kilka cukierków i trzy ciasteczka upieczone przez nianię. Nie można było tego ruszyć do 2 lutego.
W każdym następnym roku nasze choinki były coraz bogatsze, ale tę pierwszą uważam za najpiękniejszą w moim życiu. Godzinami się w nią wpatrywałam, głaskałam gałązki. W piecu kaflowym palił się ogień, na stole lampa naftowa, a w pokoiku było tak ciepło i przytulnie, że nie chciałam iść spać. Nie chciałam, bo w nocy często śniły mi się koszmary, ucieczki, zimno; ten inny świat, do którego nie chciałam już nigdy wracać. Niestety, te koszmarne sny prześladują mnie do dziś.
Często chorowałam, byłam dzieckiem słabym i anemicznym, więc niania w domu uczyła mnie pisać i czytać. Do szkoły poszłam w 1947 roku i w mojej klasie byłam chyba najmniejsza. Ale uczyłam się tak dobrze, że po I klasie zdecydowano, że mam iść do III klasy.
Nauka była moją radością, uczyłam się świetnie. Maturę zdałam w 1957 roku i od razu poszłam do pracy w księgowości, gdzie przepracowałam całe życie. Za pierwsze zarobione pieniądze (pamiętam – 600 złotych) kupiłam niani kolorowy kreton na sukienkę, opłaciłam krawcową, resztę włożyłam do wspólnej kasy „na życie”. Niania sukienkę pokazywała wszystkim sąsiadkom. Obie byłyśmy bardzo szczęśliwe.
W 1957 roku, mając 19 lat, wyszłam za mąż i wyjechałam wraz z nianią do Żagania, gdzie mieszkał mój mąż. Mam troje dzieci, czworo wnucząt. Wszystkie moje dzieci pomogła wychować moja niania. W 1981 roku zamieszkaliśmy w Zielonej Górze. Dzieci dorosły.
Niania była ze mną do końca swoich dni, czyli do 1990 roku. Została pośmiertnie, w 1992 roku, odznaczona medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”.
W lipcu 2003 roku umarł mój mąż. Zostałam sama. Mam wielkie marzenie – aby odezwał się ktoś, kto znał moich rodziców, może z nimi studiował, może się z nimi zetknął i mógłby opowiedzieć mi coś o nich. Prawdopodobnie ktoś z rodziny mojej mamy wyjechał do Stanów Zjednoczonych, ale ja z nikim nie mam kontaktu.
Zielona Góra, rok 2003
Minęło 65 lat
To, co wydarzyło się w roku 2006 – można nazwać zbiegiem okoliczności, ręką Opatrzności lub po prostu cudem. W czerwcu 2006 roku zapisałam się na wycieczkę do Izraela, która miała trwać od 27 X do 7 XI 2006 roku. Wieczorem, w przeddzień wyjazdu, zadzwonił telefon. Młoda osoba, Marianna Hoszowska z Warszawy, spytała:
– Czy rozmawiam z Marią Kowalską?
– Tak.
– Czy to pani Masza Fajnsztejn?
– Tak.
– Czy pani zamieściła apel w internecie, że szuka pani rodziny?
– Nie, ponieważ wszyscy z rodziny byli w getcie i zginęli na Ponarach koło Wilna. Ja tylko szukam osób, które znały moich rodziców i mogłyby coś o nich opowiedzieć.
– To nie chce pani szukać rodziny? – spytała, trochę zawiedziona, młoda osoba.
– Ależ ja nie mam kogo szukać, ponieważ nikt nie żyje.
– To ja pani powiem, że ma pani ciocię. Mieszka w Hajfie.
Zaniemówiłam. Porównałyśmy wszystkie dane, stwierdzając, że Dina Fajnsztejn Szulowicz jest moją ciocią, wypełniała i składała papiery w Yad Vashem, opisując, kiedy i w jakich okolicznościach zginęli członkowie naszej rodziny.
– Czy pani w najbliższej przyszłości będzie w Warszawie – pyta Marianna Hoszowska.
– Ależ ja jutro będę w Warszawie, ponieważ jadę na wycieczkę do Izraela.
– Dobrze, spotkamy się na Dworcu Centralnym, zbiorę więcej wiadomości o pani cioci.
Nazajutrz spotykamy się w Warszawie. Okazuje się, że ciocia nie żyje, ale ma córkę, o której na razie nic nie wiemy. Podałam Mariannie stronę internetową mego syna w Polsce.
Wycieczka trwa. Przemieszczamy się w Izraelu z miasta do miasta. Kolega użyczył mi swojej komórki, do której napływają SMS-y, że odnaleziono córkę cioci oraz wnuka, który jest informatykiem i chce współpracować z moją rodziną w Polsce. Nazywa się Ohad Izrael.
Jesteśmy nad Morzem Martwym. Bardzo późny wieczór. Odbieram telefon od mieszkanki Izraela zajmującej się łączeniem rodzin. Mówi po angielsku. Koleżanka tłumaczy, że odnaleziono mego wujka, który mieszka koło Tel Awiwu, i ciocię mieszkającą w Hajfie, którzy chcą w tej chwili ze mną rozmawiać. Mówią oczywiście po polsku.
Za chwilę dzwoni wujek.
– Czy to Maria Kowalska?
– Tak.
– Czy to Masza Fajnsztejn?
– Tak.
– Witaj kochana Maszeńko, tu mówi Daniel Fajnsztejn.
Po obu stronach słuchawki słychać było szloch. O czym mówiliśmy, nie pamiętam. Wujek w jednym zdaniu chciał mi opowiedzieć, co się wydarzyło przez 65 lat, ja zadawałam pytania o 65 lat rozłąki. Wujek ostatni raz mnie widział w getcie, jak miałam 2 lata.
Nazajutrz przyjechał nad Morze Martwe. W hotelu powiedziano mu, że wyszłam na plażę i będę wieczorem. Wujek nie czekał, szedł brzegiem morza i szukał wycieczki z Polski.
– Czy jest tu Masza Kowalska – pytał. Odnalazł nas. Był z córką. Podczas przywitania byłam nieprzytomna. Łzy leciały jak groch, ale były to łzy szczęścia. Rozmawialiśmy do wieczora. Za dwa dni odjeżdżałam do kraju.
W przeddzień wyjazdu wujek zorganizował spotkanie rodzinne w hotelu w Tel Awiwie. Przyszła ciocia Lea, jej córka, wujek z córkami i synem, zięciowie, wnuk cioci Diny z żoną i dzieckiem, który łączył te ogniwa w całym Izraelu, około 30 osób. W jednej chwili stałam się osobą bardzo bogatą w rodzinę.
Po wojnie przez całe życie nie miałam z rodziny nikogo. Nie wymawiałam słów: mamo, tato, wujku, ciociu. A teraz mam rodzinę. Odzyskałam wspaniałą, bardzo liczną, jest to rodzaj szczęścia niewyobrażalny… Wszyscy uczestnicy wycieczki wspierali mnie, byli ze mną.
Jestem już w domu. Wujek i Ciocia dzwonią. Zapraszają do siebie. Mamy do nadrobienia całe 65 lat.
Krewni Maszy Fajnsztejn uniknęli Zagłady. Po wojnie wyjechali do Izraela. Poszukiwali Maszy nieustannie, bez skutku, nie mogli bowiem wiedzieć, że nosi inne nazwisko. Niania, która ją uratowała, dała jej swoje. Dlatego Maszy Fajnsztejn nie było w żadnych dokumentach. Była tylko Maria Kowalska, z domu Butkiewicz. Dopiero gdy w 2003 r. Stowarzyszenie „Dzieci Holocaustu” umieściło w internecie wiadomość o poszukiwaniu rodziny Fajnsztejnów i gdy sprawą tą zainteresowała się aktywnie studentka kulturoznawstwa, spełniło się najgorętsze pragnienie Marii Kowalskiej. Odnalazła rodzinę.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl