Marian Bobrzyk, urodzony w 193(?) r.
Przeszliśmy na drugą stronę
Jak tylko pamiętam, to rodzina moja to byłem ja, matka i tata.
Mieszkaliśmy w Wilnie. Dokładnie nazwy ulicy nie pamiętam, według planu miasta Wilna sprzed wojny, który posiadam, myślę, że mogła to być ulica Makowa lub w pobliżu tej ulicy, to jest w środmieściu Wilna.
Mieszkanie znajdowało się na wysokim parterze, było kilka schodów, wchodziło się do kuchni, potem do dużego pokoju, następnie do małego pokoju. Okna wszystkie wychodziły na podwórze. Chcąc iść do miasta szło się w dół. Przy głównej ulicy stał duży, okrągły budynek.
Jak się zaczęła okupacja Wilna, to przyszli do nas Niemcy i kazali pakować rzeczy. Potem tę ulicę, którą wchodziliśmy do getta, zamurowano. Z życia w getcie pamiętam, że chodziłem do synagogi, uczyłem się pisać i czytać. Przeważnie chodziłem do bramy patrzeć, jak ludzie wracali z miasta z pracy. Ojciec też pracował w mieście.
Przy bramie była rewizja, jak u kogoś znaleźli coś do jedzenia, to prowadzili do pokoju, gdzie była prycza, człowiek musiał się położyć, a oni bili pałkami. Niektórzy nie wstawali po biciu. Wówczas zabierali go na nosze i gdzieś wynosili.
W czasie pobytu w getcie mama urodziła dziecko, nie wiem, czy to była dziewczynka czy chłopak. Pamiętam, że po drugiej stronie naszej bramy musiał być albo szpital, albo przychodnia, bo mama z dzieckiem stamtąd wychodziła. Po jakimś czasie dziecko zachorowało, i oddali je do szpitala. Potem dziecko umarło w szpitalu.
Życie toczyło się dalej. Bywałem nieustannie głodny. Jak zaczęli likwidować getto, to pewnego dnia ojciec zaprowadził nas do domu przy murze. Weszliśmy na klatkę schodową na parterze, potem do opuszczonego mieszkania. W pokoju była dziura w ścianie. Wieczorem przeszliśmy na drugą stronę.
Potem przekroczyliśmy ulicę i szliśmy dość daleko polną drogą. Na polu była stodoła, tam przenocowaliśmy. Z rana przyszedł jakiś pan, coś powiedział i potem podążyliśmy do getta razem z ludźmi, którzy wracali z pracy. Nie pamiętam, czy z nami była mama, czy ktoś inny.
Jak już było mało ludzi w getcie, to chowaliśmy się na strychu. Na strych wchodziło się przez mieszkanie, w którym znajdował się duży piec. Nad piecem była taka klapa. Na początku jak była łapanka, chowaliśmy się. Jak się kończyła, schodziliśmy do mieszkań. Potem przebywaliśmy cały czas na strychu. Było nas około dwudziestu-trzydziestu osób. Nocami ludzie wychodzili ze strychu szukać jedzenia. Spędziliśmy na strychu około tygodnia.
Pewnego dnia wieczorem, kiedy się ściemniało, przyszło dwóch wojskowych i kazali schodzić ze strychu. Ludzie dawali im, co tylko mieli, potem schodzili na pierwsze piętro klatki schodowej przy bramie. Tam staliśmy dość długo, aż ktoś zauważył, że strych się pali. Ludzie zaczęli uciekać ze schodów. Ja zawołałem „tata!”. Ktoś złapał mnie za rękę i zeszliśmy na ulicę. Okazało się, że to był ojciec. Chyba cud się stał.
Staliśmy tak na ulicy, aż doszli do nas jakiś pan i pani. Coś powiedzieli ojcu i poszliśmy w głąb getta. Pytałem ojca, gdzie matka, powiedział, że przyjdzie później. Więcej matki nie widziałem. My szliśmy ulicą, była to już noc. Doszliśmy do bramy, następnie do mieszkania, w którym była dziura w ścianie.
Do rana przyszło więcej ludzi do tego mieszkania. Czekaliśmy, aż będzie jasno. Z rana przeszliśmy przez dziurę. Było nas około dziesięciu osób, po drugiej stronie znajdowało się mieszkanie zburzone i niedaleko był kościół. Jeden pan poszedł do księdza porozmawiać. Potem co jakiś czas ktoś z nas wchodził do kościoła. Czekaliśmy, aż będzie dużo ludzi na ulicach. Potem co jakiś czas wychodziliśmy z kościoła, przeważnie dwójkami.
Nasza czwórka wychodziła z kościoła: ja z tą panią, a tata z tym panem. Szliśmy w odstępie pięćdziesięciu metrów, ulicą przy szynach kolejowych w kierunku dworca. Przy drodze stała budka wartownicza. Pani powiedziała, że jak będziemy koło budki i wartownik coś powie, to mam powiedzieć „tak, tak” po polsku. Tak przeszliśmy koło niej, a ojciec z tym panem przed budką skręcili w lewo do szyn kolejowych. Widocznie bali się przejść koło budki. Tam ostatni raz widziałem ojca.
Pani zaprowadziła mnie do stacji i powiedziała, że idzie po ojca i że po mnie przyjdzie. Usiadłem na trawie i czekałem, ludzie zaczęli się na mnie gapić, więc wstałem i chodziłem tam i z powrotem, to trwało kilka godzin. Ludzie do mnie coś mówili, a ja nie wiedziałem co. Potem przyszła jakaś pani, wzięła mnie za rękę i poszliśmy na dół w stronę ulicy Ostrobramskiej, potem gdzieś koło ulicy Dominikańskiej, gdzie mieszkała ta pani. Pani ta nazywała się Bobrzyczka. Mieszkała z córką, która miała około dwudziestu lat.
Mieszkanie znajdowało się na strychu. Pani Bobrzyczka odsunęła szafę od ściany i zrobiła schowek dla mnie. Było to około pół metra. Powiedziała, że mam słuchać, jak ktoś przyjdzie. Mam słuchać i uczyć się mówić po polsku. W dzień siedziałem w schowku, a nocą spałem na strychu. Mieszkanie miało drzwiczki w ścianie, w dzień zasłonięte szafą, innego wejścia na ten strych nie było. Moje legowisko to była kupa słomy, stare rzeczy i kożuch. Jak spałem, to wyglądało to jak kupa śmiecia.
Po jakimś czasie nauczyłem się mówić po polsku. Pani Bobrzyczka wyprowadziła mnie do miasta. Ludzie z klatki schodowej pytali, co jestem za jeden i pani Bobrzyczka powiedziała, że przyjechałem ze wsi, że jestem jej krewnym. Potem chodziłem sam do miasta.
Miałem raz taki wypadek. Byłem w mieście i spotkałem kilku chłopców w moim wieku. Coś do mnie mówili. Ja coś powiedziałem i wówczas zaczęli wołać na mnie „Żyd-Żyd-Jude”. Popędziłem w stronę domu, a oni wołali „Jude-Jude”. Dobiegłem do drzwi mieszkania i powiedziałem, że mnie gonią. Pani Bobrzyczka szybko schowała mnie na strych, wlazłem w słomę. Pani Bobrzyczka przykryła mnie rzeczami. Chłopcy zawiadomili „SS”, że do klatki wbiegł Żyd, przyszli z psem, szukali mnie, chyba cud, że mnie nie znaleźli. Oni stali na ulicy cały dzień i pilnowali, czy nie wyjdę. Potem więcej nie wychodziłem do miasta.
Jak front się zbliżał i były naloty w nocy, to pani Bobrzyczka z córką chowały się w piwnicach, a ja zostawałem w domu. Potem, jak Niemcy zaczęli uciekać, to pani Bobrzyczka zaprowadziła mnie w nocy na jakieś podwórko do stolarni. W warsztacie było dużo trocin, w dzień leżałem w trocinach, a pod wieczór przychodziła pani Bobrzyczka, przynosiła jedzenie, a ja wychodziłem na podwórze. Byłem tam kilka dni.
Potem jak Niemcy palili domy, pani Bobrzyczka z córką i ja schowaliśmy się w piwnicach pod kościołem. Było nas około pięćdziesięciu osób. Niemcy uciekając wpadali do piwnic, wyprowadzali ludzi i na ulicy zabijali. Mnie pani Bobrzyczka przebrała za dziewczynkę: na głowie miałem chustkę, byłem przykryty i leżałem. Mówiła, że jestem chory. Tak to trwało, aż miasto Wilno zostało wyzwolone.
Potem mieszkaliśmy na innej ulicy. Zaraz po wojnie nie było co jeść. Pani Bobrzyczka oddała mnie do Domu Dziecka, powiedziała im, że jestem dzieckiem z getta, i nie wiadomo, jak się nazywam. Powiedziała, żeby zapisali, że nazywam się Michał Bobrzyk, inne dane są zmyślone. Co tydzień odwiedzałem panią Bobrzyczkę, dostawałem od niej jedzenie.
Chodziłem teraz do szkoły. Uczyliśmy się języka litewskiego i polskiego. Każdy rozmawiał w swoim języku. Łaziłem z kolegami po mieście, pokazywałem, gdzie mieszkałem w czasie wojny w getcie. Do dziś koleguję się z jednym z nich, nazywa się Józef Kołyszko. Potem przyjechała jakaś pani z Polski i powiedziała, że jak ktoś chce jechać do Polski, ma się zapisać. Około połowy dzieci chciało wyjechać. Po jakimś czasie pojechaliśmy do kraju. Pani Bobrzyczka z córką została w Wilnie.
W latach 1945-1952 przebywałem w następujących domach dziecka na terenie Polski: w Wineborku (woj. bydgoskie), w Jeleniej Górze, Włocławku i Toruniu. W latach 1952-1953 zdobyłem w Służbie Polsce w Gdańsku zawód spawacza. W 1954 r. założyłem rodzinę. W 1961 r. uległem wypadkowi przy pracy i amputowano mi obie nogi. Pracowałem mimo to jako inwalida pierwszej grupy do 1 lipca 1991 r. Od 1990 r. jestem wdowcem i mieszkam sam.
1992 r.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl