Marian Finkielman, urodzony w 1928 r.
Tułaczka
Wspomnienie czyta Tomasz Kocuj
Bardzo trudno jest pisać o samym sobie, zwłaszcza gdy przeżycia były aż tak tragiczne.
Gdy 1 września 1939 roku nastąpił najazd niemiecki na Polskę, miałem 11 lat.Tego pamiętnego września mój ojciec zginął w oblężonej Warszawie.
Tak więc od początku okupacji mama została ze mną bez środków utrzymania. By sprostać trudnościom, zaczęła wyprzedawać niektóre przedmioty z domu. Czas nie sprzyjał, bo po utworzeniu getta takich sprzedających wciąż przybywało.
Począwszy od wiosny 1941 roku, sprzedaż poszczególnych rzeczy oraz kupno żywności wziąłem na siebie, dokonując tych transakcji poza obrębem getta. Zachęcony osiągnięciami po „drugiej stronie”, od czerwca po żywność chodziłem na wieś. Pomagał mi w tym tzw. dobry wygląd i dobra wymowa, bez akcentu żydowskiego.
Tak pozując na polskiego, katolickiego chłopca, na wsi dobrze sobie radziłem. Zorientowałem się też, że jeśli się chce na wsi nocować, należy mieć kartkę od sołtysa. Widząc taką kartkę, gospodarz nie zadawał wielu pytań, przed snem otrzymywało się kolację, a rano sute śniadanie.
Na wsi ważne były pewne „maniery” (określony sposób zachowania się), które szybko sobie przyswoiłem, dzięki czemu nie miałem większych trudności. Nie bacząc na wielkie niebezpieczeństwo, kursowałem jako przemytnik między otwockim gettem a okolicznymi wioskami, przynosiłem pożądane przez wieśniaków rzeczy na wymianę za produkty żywnościowe.
To nabyte doświadczenie obracania się poza obrębem getta w późniejszym, znacznie trudniejszym okresie, było mi pomocne w przetrwaniu. Ale na razie, jeszcze w 1941 roku, cieszyłem się dobrym jedzeniem przy okazji noclegów u wiejskich gospodarzy.
Niestety, była to tylko chwilowa sielanka. Epidemia tyfusu, która dziesiątkowała ludzi, objęła też mnie i mamę. Gdy na początku grudnia wyszedłem ze szpitala, mojej mamy już nie było wśród żywych.
Zima 1941/42 była nadzwyczaj mroźna i solidnie dawała się we znaki ludziom w zamkniętym getcie. Zimno i nadal szerzący się tyfus powiększały „żniwo kostuchy”. W tej atmosferze samotnie przeżywałem swoją tragedię, a jednocześnie cierpiałem z głodu.
Pomimo mrozu ponownie zacząłem chodzić na wieś. Być może to właśnie stało się dla mnie ratunkiem, bo wkrótce odzyskałem równowagę psychiczną. Przez sam fakt, że znajdowałem się poza obrębem getta, zmuszony byłem do pełnej koncentracji, co odwracało moją uwagę od innych myśli i rozpaczy po utracie matki.
Tak więc, jeśli tylko pogoda sprzyjała, wybierałem się w drogę, maszerując wzdłuż szosy lubelskiej do różnych wiosek. Nie mając trudności z otrzymaniem od sołtysa kartki na nocleg, przedłużałem swój pobyt na wsi.
Ostatecznie, gdy wracałem do Otwocka, zatrzymywałem się u szkolnego kolegi, Judy Cytryna. Można powiedzieć, że w tym czasie Cytrynowie stali się dla mnie jakby rodziną. Żywność, którą przynosiłem ze wsi, im oddawałem.
Jakkolwiek oficjalnie mieszkałem koło sanatorium Marpa (kiedy mama jeszcze żyła), obecnie, wracając ze wsi, przebywałem u kolegi na ulicy Dłuskiego nr. 1, ale właściwie nie mieszkałem nigdzie. Po prostu uprawiałem wędrówki między wioskami a otwockim gettem.
Zacząłem się zastanawiać, czy te niebezpieczne wędrówki mają jakiś sens. W Dubecznie koło Włodawy nad Bugiem mieszkał mój wujek, więc postanowiłem udać się do niego.
W końcu marca 1942 roku pożegnałem moich drogich przyjaciół Cytrnynów i opuściłem Otwock. Pociągiem, z przesiadką w Chełmie, dojechałem do Włodawy, a gdy znalazłem się poza Włodawą, na drodze w kierunku Dubeczna, był już wieczór. Gdzie tu iść w nocy w nieznane? Toteż postanowiłem skorzystać ze znanej mi metody nocowania za pośrednictwem kartki od sołtysa.
Po przenocowaniu w wiejskiej chacie następnego ranka pomaszerowałem do Dubeczna i wieczorem znalazłem się u celu. Ale jak wkrótce się okazało, była to tylko krótka przystań w moich dalszych wędrówkach.
Mój niespodziewany przyjazd dla wujka i jego rodziny był niemiłym zaskoczeniem. W konsekwencji postanowiłem opuścić niegościnny dom. Już wcześniej wieśniacy przy szosie lubelskiej (w okolicy Kołbieli) proponowali mi, abym na wiosnę zgłosił się do wypasu krów. Postanowiłem zrealizować to koło Dubeczna.
Pozując na polskiego katolickiego chłopca spod Warszawy, szukałem takiego zajęcia. We wsi Kozaki, oddalonej od Dubeczna o mniej więcej 8 km, zostałem zatrudniony do pasienia krów. Okazało się jednak, że łatwiej było mi udawać kogoś, kim nie byłem, gdy chodziłem na wieś po żywność i przebywałem u wieśniaka jedynie jedną noc.
Natomiast zupełnie inaczej, gdy byłem na stałej służbie i w dodatku u Ukraińca (była to ukraińska wieś). Ponieważ był to początek mego nowego zajęcia, gubiłem się w swoim zachowaniu. No i nie miałem żadnych dokumentów na potwierdzenie mojej tożsamości, w wyniku czego wieśniak od razu domyślił się, kim jestem.
Początkowo nie powiedział mi o tym, ale powiedziała mi to nieco później jego żona, grożąc, że założy mi postronek na szyję i zaprowadzi do Niemców. Uciekłem więc z tej wsi.
Ale moje istnienie uzależnione było od znalezienia sobie pracy na wsi, więc chodziłem od wioski do wioski w poszukiwaniu służby. Ponieważ w okolicy były przeważnie ukraińskie wioski, miałem dodatkowe kłopoty. Służbę znalazłem ostatecznie po kilku dniach, uzgodniłem też odpowiednią zapłatę. Pasłem krowy, a wieczorami pomagałem przy obrządzaniu inwentarza.
Pewnego dnia gospodarz zapytał mnie, czy zechciałbym pozostać u niego również i przez zimę. Oczywiście wyraziłem zgodę. Wtedy oświadczył, że będę musiał się zameldować, więc trzeba napisać do domu, żeby mi przysłali metrykę. Nazajutrz, gdy wygnałem krowy na pastwisko, z żalem je tam zostawiłem.
Nie pamiętam nazwiska tego gospodarza, tak jak nie pamiętam nazw wiosek oraz imion innych gospodarzy, u których krótko przebywałem i odchodziłem, gdy wyczułem, że mogę zostać rozpoznany.
Następnie znalazłem się ponownie w ukraińskiej wsi o nazwie Sokoły, u wieśniaka o nazwisku Franiuk. Na pastwisku z chłopcami rozmawiałem wyłącznie po ukraińsku i dzięki temu pogłębiłem znajomość tego języka.
Nastąpił początek października, sołtysi z okolicznych wiosek otrzymali nakaz dostarczenia podwód dla transportu Żydów z pobliskiego miasteczka do punktu zbornego.
Franiuk był sołtysem i po powrocie z gminy powiedział mi, że muszę odejść od niego, bo on musi przestrzegać przepisów meldunkowych, a ja nie mam dokumentów, więc nie mogę być zameldowany. Odradzał mi też pójście do pobliskiego miasteczka.
Nazajutrz poczciwy Franiuk, dając mi jedzenie, ponownie upominał: ,,Pamiętaj! Nie idź do Persowa”. Postanowiłem wrócić do wujka i wkrótce dowiedziałem się, dlaczego mi odradzał pójście do pobliskiego miasteczka. Idąc przez pola i łąki, dotarłem do drogi wiodącej do Dubeczna i po dwóch dniach wędrówki (spałem w stogu) byłem u celu.
Ponownie znalazłem się w domu mego wujka, gdzie w izbie kuchennej zebrali się wszyscy, łącznie z sąsiadami. Na mój widok ciocia zawołała: ,,Macie go! Po co tu przyszedłeś? Jutro rano wszyscy udajemy się do Sobiboru”.
Z kolei sąsiad powiedział: ,,Wiecie co? Napalimy w piecu, włożymy do niego rozmaite obuwie, napijemy się wódki, a gdy zaśniemy, zaczadziejemy tu na miejscu. Po co mamy iść do Sobiboru, żeby tam wsadzono nas do pieca?”
Słysząc to, zerwałem się z miejsca i krzyknąłem:,,Ja nie pójdę do Sobiboru! Wolę zginąć od kuli. Będę się ukrywał tak długo, jak tylko będę mógł, ostatecznie gdy mnie złapią, to przynajmniej zastrzelą na miejscu”. Położyłem się na ławie koło pieca i od razu zasnąłem.
Nad ranem, budząc mnie, ciocia powiedziała: ,,Wstawaj! Jest już szósta rano, lada chwila mogą tu zjawić się żandarmi, żeby eskortować nas do Sobiboru”. Wstałem i zauważyłem, że wszyscy siedzieli odrętwieni na tych samych miejscach, jak zastałem ich wieczorem. Nikt nie pił wódki i nikt nie zdobył się na napalenie w piecu, zmęczenie i rozpacz wyzierała z ich twarzy.
Wstałem, wybrałem coś z obuwia leżącego na podłodze, włożyłem na nogi i wyszedłem. Łatwo mi było powiedzieć, że będę się ukrywał, ale gdzie? Jakoś mimo woli skierowałem się w stronę, skąd przyszedłem.
Gdy ponownie znalazłem się we wsi Sokoły, był już wieczór. Zawędrowałem tam w desperacji, bo po prostu nie wiedziałem dokąd się udać. Poza tym, w swojej chłopięcej naiwności (14 lat), sądziłem, że Franiuk mi pomoże. Gdy wszedłem do izby kuchennej, gospodyni – żona Franiuka, popatrzyła na mnie tak, jakby zobaczyła jakąś zjawę.
Przeżegnała się i wykrzyknęła:,,Jej Bohu! Po co ty tu przyszedłeś?” Opowiedziałem o wydarzeniu w Dubecznie i o tym, że zamierzam sobie zrobić w lesie kryjówkę, więc potrzebna mi jest do tego łopata i siekiera. Pytałem o gospodarza. ,,Idź za stodołę i czekaj – gospodarz przyjdzie, to mu powiem, że tu jesteś” .
Poszedłem za stodołę i po pewnym czasie zjawił się Franiuk. Wtykając mi chleb, powiedział: ,,Wybacz, nie mogę ci pomóc, żebyś ukrywał się w lesie i przychodził do mnie do domu. Nie mogę ryzykować, bo mam dzieci. Nie przychodź tu więcej! Idź! Tylko nie przez wieś, bo może cię ktoś zauważyć, idź tędy poza stodołami”.
Udałem się na łąkę, tam w stogu siana zagrzebałem się na spanie. Popłakując i jedząc darowany mi chleb, zasnąłem.
Nazajutrz padał rzęsisty deszcz, nikt krów nie przygnał, więc nikt mnie nie widział. Po drugiej stronie tej łąki była jakaś wioska, więc poszedłem w tamtą stronę. Tam w przydrożnym domu poinformowano mnie, że drogą tą dojdę do miasteczka Komarówka, oddalonego o mniej więcej 20 km.
Pod wieczór znalazłem się w miasteczku, w którym następnego dnia miało nastąpić ,,wysiedlenie”. Żydowski policjant zatrzymał mnie i zaprowadził do szopy, w której było już trochę ludzi, a przez całą noc przybywało więcej; dbali o to policjanci, którzy pilnowali, żeby niemieckie zarządzenie o wywózce na zagładę zostało dokładnie wykonane.
Nad ranem deszcz już przestał padać i nastał piękny słoneczny poranek. Wkrótce wrota szopy zostały rozsunięte, po lewej stronie szopy stał rząd furmanek, które kolejno podjeżdżały i na które kazano wsiadać po cztery osoby.
Zauważyłem, że po drugiej stronie ulicy w płocie była furtka, przez którą ludzie z miasteczka z małymi tobołkami w ręku również przechodzili i wsiadali na wozy. Niebawem ja także znalazłem się na wozie i podobnie jak inni wiedziałem, że jestem wieziony na śmierć. Wozy ruszyły w kierunku Międzyrzeca Podlaskiego, do stacji kolejowej.
Policjanci pilnowali porządku, natomiast żołnierze z karabinami w ręku uważali, żeby nikt nie uciekł. Mimo to bezustannie myślałem o ucieczce. Po kilku godzinach jazdy furmanki wjechały w las. Nareszcie jest okazja do ucieczki, pomyślałem. Rozglądając się, w którą stronę zeskoczyć z wozu, za drzewem zauważyłem żołnierza czyhającego na uciekających.
Karawana furmanek posuwała się przez cały dzień bez zatrzymania, a pod wieczór furmanki wjechały do dużej wsi. Niemcy pozwolili chłopom napoić i nakarmić konie, pozwolili też ludziom zejść z wozów, by również napili się wody. Zeskoczyłem z wozu i udałem się do zabudowań gospodarczych stojących po drugiej stronie drogi.
Gdy zbliżyłem się, zauważyłem, że nikogo nie było w obrębie gospodarstwa. Idąc do studni, minąłem ją i skierowałem się w stronę stodoły, od której prowadziła ścieżka do furtki ogrodu. Dalej poza ogrodem ścieżka ta wiodła na łąkę do stogu siana. Dopiero przy stogu odwróciłem się i rozglądałem, nikogo nie było dookoła.
Szybko i sprawnie wyciągałem siano ze stogu, robiąc sobie „dziuplę”, w której się schowałem. Wcześnie rano, po wyjściu z kryjówki, poszedłem w kierunku pola i torów kolejowych, które z dala zauważyłem. Po drodze wyrwałem brukiew i raźno szedłem przed siebie.
Byłem szczęśliwy, że udało mi się uciec z transportu. Ale na taką ewentualność Niemcy zawczasu wydali specjalne zarządzenie: za pomoc, ukrywanie i dostarczenie jedzenia Żydom – kara śmierci. Więc szanse moje na przetrwanie po ucieczce z transportu, bez niczyjej pomocy, były minimalne.
Idąc torami i rozmyślając, ile jeszcze napotkam wiosek, w których otrzymam nocleg, zanim dojdę do miasteczka Gołąbki i dalej do Siedlec, spotkałem kolejarza wracającego po sprawdzeniu zwrotnicy. Po zwymyślaniu mnie, że chodzę torami, wdał się ze mną w rozmowę, wypytując o mnóstwo rzeczy i ostatecznie zaoferował mi pracę na swoim małym gospodarstwie.
Oczywiście sądził, że jestem polskim chłopcem. Tak więc w połowie października 1942 roku, po ucieczce z transportu, znalazłem dach nad głową jako służący i, co najistotniejsze, byłem traktowany jako jeden z domowników.
Podczas długich zimowych wieczorów miałem możność czytania książek, a przede wszystkim czytałem i uczyłem się na pamięć całych ustępów katechizmu. Zdawałem sobie sprawę, że jeden mój nieodpowiedni gest, jedno słowo wypowiedziane niewłaściwie, może spowodować klęskę. Dlatego starałem się wmówić sobie, że jestem tym, za kogo się podawałem.
By to podkreślić, rano i wieczór klękałem i odmawiałem pacierz, przy stole przed posiłkiem żegnałem się, a w niedzielę chodziłem do kościoła. Ale mimo tych wysiłków nadal nie miałem dokumentu na potwierdzenie mojej tożsamości jako Czesław Pinkowski.
Zdając sobie sprawę ze swej sytuacji, starałem się stworzyć sobie jakieś alibi, twierdząc, że pochodzę z Dubeczna. Miejscowość ta dla wielu była nieznana. Za podstawę wziąłem domek mego wujka, który dokładnie opisywałem, ale mówiłem, że tam mieszka moja matka.
Często opowiadałem o Dubecznie i okolicy, twierdząc, zgodnie zresztą z prawdą, że w niektórych wioskach mieszkają Ukraińcy, a Polacy tam zamieszkujący oprócz swego języka używają również języka ukraińskiego i dlatego znam ten język. Wieczorami, siedząc przy wyplataniu koszyków, celowo śpiewałem ukraińskie piosenki.
Wczesną wiosną, idąc przez wieś, zawarłem umowę na wypas krów pod czas lata u innego gospodarza. Po sześciu miesiącach mego pobytu u kolejarza, dla którego w głębi serca zachowałem wiele wdzięczności, odszedłem do innego gospodarza (bogatszego).
Była wtedy zimna, deszczowa sobota, w końcu marca 1943 roku, gdy zjawiłem się u mego nowego chlebodawcy Jana Siedleckiego. Od początku mego pobytu spałem w pokoju jego matki „babci”, jak wszyscy ją nazywali.
Oczywiście, podobnie jak u kolejarza, zachowywałem się jak pobożny katolicki chłopiec. Babci to się podobało i często mówiła mi, że jestem ,,dobrze wychowany”. Syn jej nie był taki ufny. Wiedział, że nie mam dokumentów, a jednak nie spieszyłem się napisać do domu w Dubecznie, skąd rzekomo miałem pochodzić, żeby mi je przysłano.
Zaczął mnie podejrzewać i mój poprzedni pobyt u innego gospodarza w tej wsi dla niego niewiele znaczył. Mój chlebodawca, Jan Siedlecki, zaczął odnosić się do mnie lekceważąco, używał przekleństw i wymyślał mi. A że niezbyt delikatnie odnosił się również do domowników, uśpiło to moją czujność.
Właściwie powinienem był odejść od tego gospodarza, odejść z tej wioski, tak jak to wielokrotnie robiłem uprzednio. Niestety, w kwietniu 1943 roku w okupowanej Polsce żydowski chłopiec pozostały jeszcze przy życiu nie mógł swobodnie chodzić po wioskach w poszukiwaniu zajęcia. Tym bardziej, że byłem już o rok starszy i bez okazania dowodu (aryjskiego) nikt nie przyjąłby mnie do pracy.
Zdając sobie z tego sprawę, znosiłem tę poniewierkę, nie wiedząc, jak wielkie niebezpieczeństwo czyhało na mnie ze strony gospodarza oraz jego kolegi Klimka. Gdyby wtedy, w kwietniu, zrealizowali swój plan sprawdzenia mnie, tak jak zamierzali, straciłbym życie.
W końcu kwietnia zacząłem swoje prawdziwe zajęcie, pastwiskiem był mieszany las, w którym spotykałem innych chłopców ze wsi i którym zazdrościłem ich beztroskiego życia. Marzyłem nieraz: gdyby tak mieć metrykę jednego z nich. Nawet nie spodziewałem się, że właśnie w tej wsi zrealizuję to swoje marzenie.
Pewnego lipcowego dnia po południu, gdy gospodarza nie było w domu, żona jego, podając mi jedzenie, zaczęła opowiadać, jaki plan miał jej mąż wraz ze swoim kolegą Klimkiem. Otóż mieli zamiar zwabić mnie do lasu, rzekomo do wycinania drzew, i sprawdzić mnie. Gdyby po ściągnięciu mi spodni okazało się, że ich podejrzenie jest słuszne, zamierzali związać mnie i zawieźć do miasteczka na policję.
W dalszej rozmowie gospodyni pytała mnie, dlaczego tak często chodzę do miasteczka, skoro nie mam dokumentów. Twierdziła, że gdybym został zatrzymany, mogliby mnie wziąć za Żyda. Robiąc dobrą minę do złej gry, roześmiałem się i powiedziałem, że „przecież chodzę jedynie do kościoła, a czasem na pocztę, żeby wysłać list do matki. Poza tym, gdyby nmie zatrzymano, to przecież policja może sprawdzić w Dubecznie, skąd pochodzę, więc wyjaśniłoby się…”.
Zuchwałość ta być może dodała mi odwagi, przypuszczalnie przekonała moją gospodynię, ale niebezpieczeństwo nie minęło i wisiało nade mną jak przysłowiowy miecz Damoklesa.
Bezustannie marzyłem i rozmyślałem o zdobyciu „aryjskich papierów”, które pomogłyby mi przetrwać. Ostatecznie moje marzenie mogłem zrealizować dzięki temu, że spałem w pokoju babci. Przytrafiło się to, po prostu ,,spadło jak z nieba”. Wiadomo, że niektórzy starsi ludzie skłonni są do rozmów, tak było i z babcią – matką Jana, która wieczorami opowiadała mi o ludziach ze wsi.
W ten sposób dowiedziałem się o wielu sąsiadach, o ich rodzinach i związanych z tym historiach. Opowiadała też o rodzinie chłopca, którego codziennie spotykałem na pastwisku. Dzięki temu Jan Czerwiński, bez jego wiedzy i wbrew jego chęci, urzeczywistnił moje marzenia zdobycia lewych dokumentów.
Babcia szczególnie lubiła rozmawiać o tej rodzinie. Według niej była to szlachecka rodzina, bo matka Janka pochodziła „od szlachty”. Jeżeli mam wierzyć w siły nadprzyrodzone, to mogę powiedzieć, że podobnie jak kolejarza, tak i tę babcię sam Bóg mi zesłał. Bo właśnie dzięki jej opowiadaniu o sąsiadach zdobyłem potrzebne wiadomości, by uzyskać katolicką metrykę.
Ułatwieniem było to, że do parafii, która mieściła się w miasteczku, należało wiele wiosek, więc niemożliwością było, aby ksiądz mógł zapamiętać wszystkich chłopców z każdej wsi.
Był listopad 1943 roku. Pewnego popołudnia oznajmiłem swoim gospodarzom, że idę na pocztę do miasteczka. Udałem się do biura parafialnego i oświadczyłem kancelistce, że potrzebna mi jest metryka, podając „swoje” wszelkie dane. Po wypisaniu mi metryki posłała mnie do księdza po podpis i pieczątkę, a po zapłaceniu pięciu złotych za tę czynność stałem się posiadaczem oryginalnej metryki.
Po kilku dniach opuściłem swego gospodarza. Tym razem pomaszerowałem torami w przeciwnym kierunku, oddalając się od miasteczka Gołąbki. Starym zwyczajem służącego na wsi przyjmowało się na cały rok podczas świąt Bożego Narodzenia.
Obyczaje te już znałem, a pracę na gospodarstwie również. W kieszeni miałem glejt w postaci oryginalnej metryki, więc czułem się bezpiecznie, toteż za swoje usługi żądałem wysokiego wynagrodzenia.
Gospodarz, u którego zostałem zatrudniony na cały rok, zażądał, abym się zameldował. W związku z tym oprócz metryki potrzebne było również zaświadczenie wymeldowania. Postanowiłem spróbować szczęścia ponownie. Żeby tego dokonać, należało się zgłosić do gminy mieszczącej się po drugiej stronie torów, naprzeciw wioski, gdzie pasłem krowy i skąd na podstawie metryki rzekomo miałem pochodzić.
Gdy dotarłem do celu i stanąłem przed budynkiem, gdzie mieściła się gmina, zawahałem się; może ten urzędnik zna rodzinę Czerwińskich? Przecież ta wieś znajduje się o niecałe 4 km, tuż po drugiej stronie torów. Ale od tego wymeldowania uzależnione było moje dalsze istnienie, więc po chwili wahania poprosiłem o zaświadczenie wymeldowania, za które zapłaciłem trzy złote.
Miałem już potrzebne dokumenty, o których marzyłem ponad rok. Wkrótce zameldowałem się jako Jan Czerwiński zamieszkały we wsi Ustrzesz i zatrudniony jako robotnik rolny. W Radzyniu Podlaskim po złożeniu w gminie wniosku na kenkartę otrzymałem zaświadczenie:,,Tymczasowy Dowód Osobisty”. Oryginalną kenkartę obiecano przekazać sołtysowi wsi, w której przebywałem, za dwa miesiące.
Kenkarta (niem. Kennkarte ) – dowód tożsamości wydawany przez okupacyjne władze niemieckie.
W styczniu 1944 roku szukałem znowu nowego miejsca. Pracę znalazłem u gospodarza Albina we wsi oddalonej od Radzynia o mniej więcej 10 km. Rozpocząłem pracę u tego gospodarza w pełni nadziei, że jestem już bezpieczny.
Pech chciał, że zanim otrzymałem kenkartę, przyszli partyzanci. Wygodnie rozsiedli się na krzesłach i zaczęli wypytywać o członków rodziny, różne sprawy gospodarcze, a następnie wskazując na mnie:„a ten chłopiec?” „To jest mój służący” – odpowiada gospodarz. Wtedy jeden z tych niby to partyzantów powiedział: „To Żyd!” A do mnie: „Chodź z nami na dwór! Sprawdzimy, jeżeli się okaże, że jesteś Żydem, to widzisz? Wskazał na lufę karabinu.
„Partyzanci” domagali się, żebym poszedł z nimi na dwór na sprawdzenie. Po raz drugi więc sprawdzenie mnie miało zadecydować o moim życiu; tym razem pod groźbą karabinu.
Jakkolwiek Albin nie wiedział o moim prawdziwym pochodzeniu, żeby uniknąć zamieszania, stanął w mojej obronie. Używając wszelkich słów perswazji, mówił: „Co wy, panowie! Ja znam jego rodzinę, osobiście przywiozłem go z jego domu ze wsi, niedaleko miasteczka Gołąbki. Janek! Pokaż swój dokument! Widzicie, panowie, to jest Tymczasowy Dowód Osobisty wystawiony w gminie, tam, gdzie złożył wniosek na kenkartę”.
W międzyczasie gospodyni przyniosła kiełbasę, samogon i ci „panowie” solidnie tym się zajęli. Krótko po tym zdarzeniu (w lutym) udałem się do wsi Ustrzesz do sołtysa, który miał już dla mnie dokument. Tak więc w lutym 1944 roku stałem się ostatecznie posiadaczem kenkarty. W końcu lipca tegoż 1944 roku tereny lubelskie zostały wyzwolone spod okupacji niemieckiej.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl