Dzieci Holocaustu mówią:
Michael Altermann urodzony w 1934 roku
Hołd dla „Sprawiedliwych”
Wspomnienie czyta Andrzej Szeremeta
Urodzony w Zborowie, przeżyłem całą okupację niemiecką w rozdzinnym mieście jako 10-13-letni chłopak.
Moje wspomnienia i opisane w tym rozdziale zdarzenia nie mają charakteru dokumentu historycznego. Wszystko co opisałem w 50 lat po zakończonym dramacie, przeżyłem w rodzinnym Zborowie wraz z rodzicami i młodszym o pięć lat bratem. Daty poszczególnych akcji pochodzą z „Księgi Gminy Żydowskiej w Zborowie”, wydanej w 1975 r. w Izraelu.
W pierwszej akcji 4 lipca 1941 r. Niemcy, którzy wkroczyli do Zborowa dwa dni wcześniej, rozstrzelali 1300 dorosłych mężczyzn. Przez cały dzień hitlerowcy wyciągali Żydów z mieszkań i kryjówek, prowadzili ich pojedynczo lub grupami do dwóch lejów bombowych, gdzie ich rozstrzeli wali.
Ojca złapano pod wieczór w Kuklińcach i prowadzono wraz z innym złapanym Żydem pod eskortą dwóch żołnierzy niemieckich w kierunku miejsca egzekucji. Tuż przed mostem na rzece Strypa, łączącym miasto z Kuklińcami, jeden z eskortuących żołnierzy odzywa się do drugiego: „Hans, zbliża się godzina ósma (planowany koniec akcji), nie zdążymy doprowadzić ich do leja, rozstrzelamy ich tutaj…” Współtowarzysz ojca słyszy rozkaz „lauf!” [biegnij]. Nieszczęśnik nie zdążył przebiec paru kroków w kierunku rzeki, gdy dosięgła go kula. A teraz do ojca: ,Jetzt lauf du” [teraz ty biegnij]. W tym momencie odzywa się drugi żojnierz: „jest już minuta po ósmej”, akcja się skończyła, musimy go puścić wolno”. A do ojca: „lauf”. Ale tym razem strzał nie padł!
Przed drugą akcją likwidacyjną, 29 sierpnia 1942 r. panowało napięcie wśród Żydów zborowskich, spodziewano się od tygodni najgorszego. Mieszkańcy domu przy ulicy Krótkiej 2, w którym mieszkaliśmy, postanowili zbudować schron, w którym mogliby się podczas przewidywanej akcji ukryć. Z tylu, za normalną piwnicą na kartofle, wykopano schron, do którego wejście znajdowało się w tejże piwnicy, za półką ze słoikami z kompotami. Zapomniano tylko zabezpieczyć dopływ powietrza do schronu!
Ostrzeżeni na czas o rozpoczynającej się akcji, ukryliśmy się (około 12 osób) w przygotowanym schronie. Po 2-3 godzinach odczuliśmy brak powietrza, oddech się przyspieszył… Dwie palące się świeczki, które oświetlały schron i leżących na słomianych siennikach ludzi, pogasły z powodu braku tlenu. Powoli zaczęliśmy się dusić i tracić przytomność. Na szczęście dla nas akcja skończyla się wczesnym wieczorem (Niemcy schwytali w międzyczasie i załadowali do przygotowanych wagonów bydlęcych zaplanowaną liczbę 1500 ofiar) i nas, półżywych, wyciągnięto ze schronu-pułapki!
Po tej akcji rodzice postanowili ukryć się za miastem. Z nieznanych mi powodów wybór padł na Marcina Krzywoszańskiego. W jego domku na Kuklińcach urządzono schron, który mojej matce, młodszemu bratu, Herszowi Furmanowi i jego przyszłej żonie Dwojrze, a także mnie miał zapewnić schronienie przed następnymi spodziewanymi akcjami.
U pana Krzywoszańskiego przebywała już w tym czasie Żydówka z Brodów. Z dużego pokoju wydzielono kawałek pomieszczenia, do którego wejście znajdowało się za wiszącym na ścianie obrazem Matki Boskiej Częstochowskiej. W schowku tym mieściła się tylko piętrowa prycza, na której spaliśmy. W dzień wychodziliśmy do zamkniętego pokoju, by rozprostować kości i odetchnąć świeżym powietrzem.
Pewnego dnia (chyba późną wiosną 1943 r.), po kilu miesiących pobytu w kryjówce na Kuklińcach, pojawili się u Krzywoszańskiego funkcjonariusze kripo [niemiecka policja kryminalna]. Ledwo zdążyliśmy czmychnąć do kryjówki. Tam spędziliśmy w kompletnym bezruchu, spoceni ze strachu, prawie godzinę. Tylko trzy rzeczy mogły nas zdradzić: gdyby któreś z nas zakaszlało, gdyby zasłaniający nas obraz poruszył się lub gdyby policjantom towarzyszy! pies.. Niemcy przeszukali pobieżnie dom, „zadowolili się” schwytaną młodą Żydówką z Brodów, którą za domem rozstrzelali, i odeszli.
Kryjówka u Krzywoszańskiego była „spalona”, trzeba było wracać do wcześniej utworzonego getta zborowskiego, w którym Niemcy w międzyczasie urządzili trzeci pogrom. Wiadomo było, że następna akcja likwidacyjna będzie ostatnia i po niej Zborów stanie się „juden-frei” [wolny od Żydów]. Kto mógł, szukał możliwości uratowania się od ostatecznej zagłady.
Ojciec i Hersz Furman mieli jeszcze z czasów przedwojennych rozległe znajomości wśród Polaków w Zborowie i okolicy. Znaleziono ludzi, którzy z narażeniem własnego życia gotowi byli ratować przeznaczonych na śmierć Żydów. Tymi „sprawiedliwymi wśród narodów świata” byli w naszym wypadku: małżeństwo Stefania i Włodzimierz Leszczyńscy ze Lwowa oraz rodzeństwo Helena i Eugeniusz Sienkiewiczowie z podzborowskiej wioski Halszczyzna, siostra i brat Stefy Leszczyńskiej.
Ludzie ci wprowadzili się do opuszczonego, znajdującego się tuż przy granicy getta, w samym sercu Zborowa – bo w Rynku – pożydowskiego domu, należącego przed okupacją do rodziny Szechterów. Na poddaszu, obok mieszkania na pierwszym piętrze, urządzono schron, do którego wchodziło się przez otwór w ścianie zasłonięty makatą i zastawionym łóżkiem. W ukryciu tym znalazło schronienie i przeżyło Holocaust 10 osób: moi rodzice z dwojgiem dzieci, małżeństwo Furman, pani Goldsteinowa ze starszym synem Dziunkiem, młoda Żydówka ze Lwowa, Janka Hochfeld, i chory na otwartą, rozpadającą się gruźlicę, Bumek Adler.
Janka Hochfeld przebywała od wielu miesięcy na wsi u Sienkiewiczów,
grając doskonale rolę młodej Polki ze Lwowa. Kiedyś przed Wielkanocą, nieopatrznie wyraziła wobec sąsiadów zdziwienie, że „w tym roku Wielkanoc wypada nawet w niedzielę”! Tym jednym zdaniem zdradziła swoje pochodzenie i musiała opuścić schronienie.
Nie będę tu opisywał warunków, w jakich żyliśmy przez ponad rok w schronie: 10 osób, w tym dwoje dzieci i prątkujący, chory na gruźlicę Bumek Adler (zmarł zaraz po wyzwoleniu), ściśniętych w małym pomieszczeniu na strychu, w nieznośnych warunkach sanitarnych, zawszonych i zapluskwionych, bez dostępu świeżego powietrza i słońca, w stałym, codziennym zagrożeniu życia.
Jedna z kobiet była w dąży i urodziła w schronie pięknego, zdrowego chłopaka. W obawie przed płaczem dziecka i groźbą wykrycia kryjówki, zdecydowano noworodkowi nie podwiązywać pępowiny; po godzinie dziecko zmarło.
W schronie przeżyliśmy ostatnią, czwartą akcję likwidacyjną. Przez małe okienko ze strychu widzieliśmy, co dzieje się w likwidowanym getcie. W czasie tej akcji jako ostatni znaleźli się w naszym schronie Dziunek Goldenstein i Bumek Adler. Obaj uciekli z miejsca rozstrzeliwań, ukryli się w dojrzewającym zbożu i wieczorem trafili do nas.
Oddanie, poświęcenie, ba, bohaterstwo naszych gospodarzy było bez graniczne. Codziennie narażali własne życie. Wyżywienie 14 osób bez wzbudzenia podejrzenia osób postronnych, dokonywanie zakupów, wynoszenie odchodów dziesięciu ukrytych osób, nastręczało olbrzymie
trudności i mogło w każdej chwili prowadzić do zdemaskowania niebezpiecznego przedsięwzięcia.
Tymczasem front zbliżał się do Zborowa – 14 kwietnia został wyzwolony Tarnopol. Spodziewaliśmy się, że lada dzień skończy się nasza gehenna. Ale na wyzwolenie i ratunek musieliśmy czekać jeszcze ponad trzy miesiące! Trzy długie miesiące, z których każdy dzień mógł być dla nas ostatni.
Zbliżający się front, jak to się wtedy mówiło i jak to się często w czasie wojny zdarzało, „stanął” pod Jezierną, niewiele kilometrów od Zborowa. Do schronu dochodziły strzały armatnie, wycie katiusz. W nocy widzieliśmy lunę pożarów nad frontem i świetlne ślady lecących pocisków, z których każdy mógł trafić w nasz dom i zakończyć nasze wiszące na włosku życie. Umierający Bumek Adler miał coraz częstsze, głośniejsze i dłużej trwające napady kaszlu.
Niemcy, spodziewając się przełamania frontu przez Rosjan, przygotowywali ewakuację ludności miasta na zachód. Wiedzieliśmy, że bez naszych gospodarzy zostaniemy szybko wykryci przez buszujących po mieście żołnierzy niemieckich. A kto nas zaopatrzy w jedzenie, picie? Czyżby wszystko miało zakończyć się fatalnie w ostatniej chwili, tuż przed finałem dramatu?
Zdecydowano jeszcze raz zaryzykować i w tej kryjówce jeszcze głębiej nas ukryć. Pod piwnicą wykopano dodatkowy schron, umieszczono w nim beczki z wodą, worki z suszonym od tygodni chlebem i beczułkę ze smalcem. Na jak długo taki żelazny zapas może dla dziesięciu osób starczyć? Czy Rosjanie zdążą nas na czas wyzwolić, czy zostaniemy wcześniej wykryci przez Niemców, a morze umrzemy śmiercią głodową?
W pierwszych dniach lipca 1944 r. Niemcy zarządzili ewakuację mieszkańców Zborowa. Za nami zamknął się właz podpiwnicznego schronu. Na jak długo?… Liczyliśmy dni, godziny, minuty. Poza strachem, pamiętam do dziś ból mięśni żwaczy, spowodowany żuciem suchego chleba. 20 lipca ruszył front. W ciągu niewielu godzin Zborów został zajęty. Miasto uwolniły od okupanta wojska 1 Frontu Ukraińskiego.
Żyliśmy, zostaliśmy uratowani! Wyszliśmy z ukrycia i musieliśmy wyglądać jak zjawy, bo pierwszy napotkany żołnierz radziecki skierował w naszą stronę lufę automatu. Żołnierza całowaliśmy po rękach i nogach. Z uwagi na niepewną sytuację frontową radzono nam szybko wycofać się do Tarnopola, gdzie sytuacja była już w miarę normalna, przeszliśmy przez częściowo zburzony most na Strypie w kierunku Kukliniec. Płynąca w rzece woda była czerwona od krwi. Ciężarówką wojskową dotarliśmy pod wieczór do prawie całkowicie zburzonego Tarnopola, gdzie spędziliśmy pierwszą noc na wolności.
Wspomnienie pochodzi z książki„ Losy żydowskie
świadectwo żywych”, Tom I, Stowarzyszenie Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej, Warszawa 1996
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl