Miriam, urodzona w 1932 r.
Mała uciekinierka
Wspomnienie czyta Alina Świdowska
Do 11. roku życia nazywałam się Miriam Girszowicz. Urodziłam się w 1932 roku w Grodnie. Dziadkowie ze strony ojca mieszkali w Augustowie. Tata miał czworo rodzeństwa, dwóch braci i dwie siostry, z których starsza od mego taty mieszkała od czasu wojny z nami w Grodnie.
Dziadkowie ze strony mamy, z domu Weller, mieszkali w Grodnie. Dziadek Beniamin był właścicielem wytwórni wód gazowanych, którą prowadził samodzielnie po wyjeździe do Palestyny współwłaściciela, swego brata.
Ten brat na początku lat 90. jeszcze żył. Przez przypadek nawiązałam z nim kontakt i otrzymałam nawet jeden list, który pomógł mu napisać sąsiad, jako że sam był prawie niewidomy.
Niestety, nie udały mi się próby nawiązania kontaktu z rodziną jego syna. Ponoć powodem mogło być posądzenie o podszycie się pod pokrewieństwo. Podobne zresztą stanowisko zaprezentowała osoba, która pomogła i pośredniczyła w nawiązaniu korespondencji z bratem dziadka. Powiedziałam sobie – nie chcą cię – trudno, trzeba żyć dalej bez rodziny.
Zresztą i tak muszę losowi podziękować, że dzięki temu, że obaj bracia Weller jako właściciele rozlewni wód gazowanych figurowali w książce telefonicznej Grodna na 1928 rok, mogłam udowodnić swoje pochodzenie.
Co pamiętam o życiu, o rodzinie z okresu sprzed wojny? Niewiele tego jest.
O dziadkach z Augustowa pamiętam, że jeździliśmy tam na większe święta żydowskie. Dziadkowie ci byli bardziej religijni od dziadków z Grodna. Kształcili swoje dzieci – ojciec mój był inżynierem elektrykiem po Wyższej Szkole Technicznej w Gdańsku, jego nieco młodszy brat studiował w Paryżu. Obaj byli jedynymi z obu rodzin, którzy przeżyli wojnę.
Młodszy z braci taty miał coś wspólnego z grą na skrzypcach, ale nic bliższego na ten temat nie wiem.
Najmłodsza siostra taty, Hanka, w chwili wybuchu wojny wkraczała w lata, gdy podejmuje się studia. Pamiętam, że póki było wolno, jeździła po gettach. Była w Białymstoku i Warszawie, gdzie nawiązała kontakt telefoniczny z moim tatą, który był po aryjskiej stronie, o czym później napiszę.
Rodzice mojej mamy byli bardziej nowocześni niż dziadkowie z Augustowa. Nie pamiętam, by chodzili do synagogi. Mieli troje dzieci, syna i dwie córki. Co robił brat mojej mamy, nie wiem. Wrócił z wojny 1939 roku, miał żonę i dziecko i od chwili utworzenia getta mieszkał razem z dziadkami.
Młodsza siostra mamy studiowała malarstwo w Hajfie i w 1939 roku przyjechała na wakacje do kraju, m.in. żeby przygotować sobie wyprawę, bo po wakacjach miała wyjść za mąż. Niestety, ślubu już nie było.
Parę słów o domu moich rodziców. Niewiele tego, bo jak wybuchła wojna, miałam zaledwie skończone siedem lat.
Mój tato musiał być młodym, rzutkim człowiekiem. Miał fabrykę świec w Grodnie. Zaczął budować elektrownię w miasteczku Indura pod Grodnem. Wybudował domek letniskowy w Łosośnie pod Grodnem i jak się dziś mówi, „szpanował” jednym z nielicznych samochodów (małym fiacikiem).
Mieszkaliśmy w centrum Grodna w pięciopokojowym mieszkaniu. W 1937 roku rodzina powiększyła się o braciszka. W naszym domu z dziećmi mówiło się wyłącznie po polsku. Nawet zastanawiam się dzisiaj, jak jest to możliwe, że nie znam wcale języka żydowskiego? Jedynie jakieś pojedyncze słowa, które więcej mają wspólnego z językiem niemieckim, którego uczyłam się już w getcie. Nawiasem mówiąc, doskonała znajomość języka polskiego była czynnikiem ułatwiającym przeżycie tych strasznych czasów.
Koniec sierpnia 1939 roku pamiętam dość dobrze, był w zasadzie końcem mego dzieciństwa. Byliśmy na wakacjach w domku letniskowym. Przyjechał tato, by się pożegnać. Był ułanem i został zmobilizowany. To był ostatni raz, kiedy moi rodzice się widzieli.
Ja też zobaczyłam tatę dopiero po czterech latach. Było mi go bardzo brak, jako że uwielbiałam mego tatę.
Opowiem teraz, jak uratował się mój tato. Opowiedział mi to dopiero na krótko przed swoją śmiercią. Uczestniczył w wojnie, został wzięty do niewoli i umieszczony w oflagu, którego nazwy nie pamiętam. Wspólnie z czterema kolegami uciekł z tego oflagu i wędrując nocami dotarł do majątku jednego z uciekinierów pod Poznaniem.
Niestety, ktoś ich wydał, czego efektem było odstawienie ich ponownie do obozu. Nie wiem tylko, czy do tego samego. Nie pozbawiono ich życia, ponieważ jako jeńców wojennych chroniła ich konwencja genewska. Byli cały czas w wojskowych mundurach.
Za karę kazano im brukować szosę. Krótko potem w obozie była inspekcja, jeńcy stanęli do apelu. Mój tato miał ciężko poranione kolana. Jeden z wizytujących oflag oficerów, jak się okazało, studiował z tatą w Gdańsku. Poznał go, upewnił się co do nazwiska i „zadziałał”. Kazał skierować jeńca do szpitala, a następnie oddelegować do pracy w fabryce broni w Henrykowie pod Warszawą.
Stamtąd tato uciekł, wyrobił sobie aryjskie papiery i mimo kilku spotkań z tzw. szmalcownikami udało mu się przeżyć kolejne lata oraz zaopiekować również cudem uratowaną córką.
Wracam teraz do Grodna. W 1939 roku wkroczyli Rosjanie. Wkrótce zarekwirowano nam ponad połowę mieszkania, trzy pokoje, w których zamieszkali oficerowie ze swoimi kobietami. Pamiętam z tego okresu stały nieznośny zapach gotującej się kwaśnej kapusty, jej nazwę „szczi” i zachwyty nad nocnymi koszulami mojej mamy, które brano za suknie.
Nie potrafię powiedzieć z czego utrzymywaliśmy się w tym czasie, kto prowadził fabrykę, jak to się stało, że nas nie wywieziono na wschód, co było udziałem wielu zamożniejszych rodzin. Myślę, że stało się to dzięki nieobecności taty.
Obiło mi się jednak o uszy, że pod koniec rosyjskiej okupacji były kolejne listy osób do wywiezienia, na których figurowało nasze nazwisko. Szkoda, że tak się nie stało, byłaby większa szansa przeżycia dla mojej mamy i brata.
Przez dwa lata rosyjskiej okupacji chodziłam do rosyjskiej szkoły. Klasa pierwsza i druga to moja jedyna edukacja w zakresie szkoły podstawowej. W 1941 roku do Grodna wkroczyli Niemcy. Zapamiętałam z tego okresu przeprowadzkę do getta. Na szczęście dziadkowa wytwórnia wód i jego dom mieściły się na terenie getta, więc mieliśmy gdzie się podziać.
W trakcie przeprowadzki doszło do niemiłych szykan, z którymi zetknęłam się po raz pierwszy. Otóż zarekwirowano nam jedną furmankę z meblami i tak po dotarciu do dziadków okazało się, że biurko zostało pozbawione blatu, a z małżeńskiego łoża rodziców zostały tylko materace. Spaliśmy więc na „wysokościach”, tzn. położonych na biurku materacach. Dla dzieci to była frajda.
Nie wiem, jak mama i dziadkowie radzili sobie z codziennym życiem, ale na pewno nie pamiętam bym była głodna. Najgorsze miało dopiero nastąpić. Tym najgorszym było to, że nas stale było mniej, stale ktoś ubywał. Chyba pierwszym, którego zabrakło, co wywołało wstrząs w rodzinie, był sparaliżowany teść młodszego brata taty i jego malutkie, chyba roczne, dziecko.
Niemcy nocami wygarniali ludzi z domów, wierzyliśmy, że wywożą ich na roboty. Ludzie młodzi i zdrowi chowali się więc, a malutkie dzieci i starców zostawiano w mieszkaniach. Kiedy Niemcy zabrali chorego i maleńkie dziecko, ta wiara się załamała.
Pewnego dnia, nie potrafię określić dokładnie daty, ale musiało to być wczesną wiosną lub późną jesienią, moja mama postanowiła uciec z getta w czwórkę: mama, ciocia i ja z bratem. Jak wyszliśmy z getta nie pamiętam, ale pamiętam co było później.
Nikt ze znajomych rodziców nie mógł udzielić nam schronienia. Trudno tym ludziom się dziwić, każdy w tych strasznych czasach drżał o życie swoje i swoich bliskich. Szczególnie ludzie mieszkający w mieście.
Jedynymi, którzy użyczyli nam noclegu, byli właściciele zakładu, w którym produkowano trumny. Spaliśmy w trumnach, ale w dzień musieliśmy opuścić lokum. W ciągu dnia chowaliśmy się w piwnicy pobliskich ruin.
Zdarzyła się wtedy historia, która gdyby nie tragiczne okoliczności, byłaby bardzo zabawna. Otóż podpity mężczyzna wszedł w „nasze” ruiny, żeby się wysiusiać. Musiał coś usłyszeć, bo zszedł niżej i nas zobaczył. Okazało się, że jest to były pracownik mojego dziadka. Poznał mamę i zaczął się nad nami użalać. Wreszcie odszedł, a mama z ciotką zaczęły się gorączkowo naradzać, co robić.
I wtedy ten człowiek pojawił się znowu – z dwoma talerzami ciepłego obiadowego dania. Po tym incydencie i braku możliwości znalezienia schronienia, mama i ciocia postanowiły wrócić do getta. Wymagało to ponownego przekupienia strażników przy bramie – myślę, że nie byli to Niemcy. Porównanie obu ludzkich postaw na ww. przykładzie nie wymaga specjalnego komentarza.
Życie w getcie toczy się dalej. Jak już pisałam, stale nas ubywa, nie ma dziadków, cioć, wujków i dzieci. Dziwnym trafem nadal jesteśmy w czwórkę. Zmieniają się też miejsca pobytu, ostatnie to jakiś urząd ze wstawionymi łóżkami.
Nadchodzi dzień w połowie lutego 1943 roku, gdy wypędzają nas z pokoju. Ciocia schowała się pod łóżkiem i ocaliła swe życie na dalsze kilka dni. Pędzą nas do synagogi, jest przerażająco, co jakiś czas wpadają tam Niemcy i strzelają do ludzi. Trzymają nas tam dwa lub trzy dni. Wreszcie formują pochód, wyprowadzają nas z getta i pędzą ulicami Grodna chyba na dworzec.
Często myślałam, co 11-letnie dziecko mogło wiedzieć o tym, co czeka wywożonych ludzi. Widocznie umiałam słuchać, byłam dość odważna lub nieświadoma niebezpieczeństw. Do tego w czasach wojny dzieci szybciej dojrzewają. Te czynniki przyczyniły się do tego, że mogę opisać moje przeżycia.
Otóż w nocy znalazłam się na znanej mi ulicy Brygidzkiej, w kordonie pilnowanym przez Niemców z karabinami gotowymi do strzału i psami u nogi. Wiedziona jakimś impulsem wyskoczyłam z szeregu, wpadłam do pobliskiej bramy, na podwórko i wcisnęłam się w szparę między dwoma domami. Miejscowy pies szczekał, właściciel wyszedł zobaczyć, co się dzieje. Na szczęście nic nie zauważył.
Doczekałam tam świtu i poszłam do znajomego taty, kolejarza, który pośredniczył w kontaktach między moimi rodzicami. Szczęśliwie nikt mnie nie zatrzymał. Żona tego pana była Niemką i utrzymywała dość bliskie kontakty z Niemcami, więc nie mogli mnie u siebie zatrzymać.
Po kilku dniach znaleziono mi schronienie w polskiej rodzinie, gdzie przechowywano mnie prawie do końca maja tego samego roku. Wtedy znajomy taty postanowił odwieźć mnie do niego do Warszawy. Po wojnie zastanawiałam się, dlaczego wybrał taki termin, przecież w kwietniu 1943 roku wybuchło powstanie w getcie warszawskim i Niemcy byli szczególnie wyczuleni na żydowskie niedobitki. Widocznie wielu ludzi chciało się pozbyć kłopotu, jakim było wtedy ukrywanie żydowskiego dziecka.
Z Grodna do Warszawy jechałam w odkrytym wagonie, tzw. lorze, skulona w kąciku. Chyba wtedy się bałam najbardziej, zwłaszcza słysząc szczęk otwieranych wagonów i niemiecki szwargot. Szczęśliwie dojechałam na podwarszawskie łąki. Pan kolejarz powiedział mi, że mam tu siedzieć i czekać na jego powrót z tatą. Jak ktoś będzie szedł, mam zasłonić nosek. Wkrótce wrócił z tatą. Wtedy pierwszy raz w życiu widziałam płaczącego ojca.
Dla taty zaczęła się gehenna z wyszukiwaniem dla mnie schronienia. Co kilka dni ukrywałam się u innych znajomych. Wreszcie tato znalazł mi lokum w Świdrze, w rodzinie owdowiałego Rosjanina, uciekiniera z radzieckiej Rosji. Mieszkał z dwiema córkami i prowadził piekarnię.
W nocy kręciłam się po piekarni, ukrywałam się tylko w dzień. Raz zastał mnie w pokoju granatowy policjant przychodzący do jednej z córek. Powiedział: „O, Żydóweczka”, ale na szczęście nie było dalszego ciągu tego odkrycia.
Z pobytu w Świdrze pamiętam, że do czytania miałam stosy przedwojennej „Muchy” i katolickich gazetek wydawanych przez Maksymiliana Kolbego. Nie ukrywam, że byłam zdołowana swoim żydostwem.
Z nastaniem jesieni zmieniłam miejsce pobytu na warszawską Pragę, u przyjaciółki taty. Bardzo się do niej i jej mamy staruszki przywiązałam.
Nie ukrywano mnie specjalnie. Wychodziłam na ulicę, bawiłam się z dziećmi. Dużo czytałam, zresztą niezbyt stosownych dla mnie lektur. Robiłam swetry na drutach (byłam samoukiem). Rozwiązywałam matematyczne zadania z książki do piątej klasy.
Tato też się nie ukrywał, miał tzw. dobry wygląd, pracował w odlewni u człowieka z pieniędzmi. Były to już inne czasy. Niemcy zaczęli przegrywać wojnę i inne sprawy mieli na głowie.
Powstanie warszawskie zastało mnie na Pradze. Uciekliśmy całą zgraną kamienicą z Pragi do Jabłonny, a później pod Skierniewice, gdzie brat jednego z lokatorów był leśniczym. W lesie naszego leśniczego był ogromny skład amunicji pilnowany przez Niemców.
Gdy poznali poziom języka niemieckiego mego taty, zatrudnili go jako tłumacza i, co za chichot losu, gdy uciekali w styczniu 1944 roku, po wysadzeniu w powietrze składu amunicji, proponowali tacie, by uciekał razem z nimi do Reichu.
Wróciliśmy do Warszawy w styczniu 1945 roku.
Po wojnie miałam żal do taty, że ożenił się ze swoją przyjaciółką z Pragi, która się nim tak serdecznie opiekowała. Mnie nikt o zdanie nie pytał. Zamieszkałam z nową rodziną taty. Moja macocha była o 10 lat ode mnie starsza, miałam dwóch braci przyrodnich.
W 1951 roku skończyłam renomowane warszawskie liceum. Tato był niepoprawnym prywaciarzem, to chyba było przyczyną, że aresztowano go w 1951 roku, zaraz po mojej maturze. Po kłótni z macochą uciekłam z domu.
Dzięki pomocy rodziców mojej przyjaciółki znalazłam się w Gdańsku w Brygadzie SP, gdzie była większość dziewcząt z mojej szkoły. Zdałam egzamin na Politechnikę Gdańską – uczelnię, na której również studiował mój tato – i w 1956 roku ukończyłam studia z tytułem magistra inżyniera.
Moja historia dowodzi, że żadna nacja nie może się szczycić tym, że w swoich szeregach posiada same świetlane postacie. W każdym narodzie są zarówno ludzie szlachetni, jak i podli, czego dowodem są dzisiejsze czasy.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl