Piotr Sztyma, urodzony w 1944 r.
Mama i ja – Dzieci Holocaustu
Przyszedłem na świat w styczniu 1944 r. w Alzacji, w miejscowości Colmar. Moja mama Iza Jabłońska miała wtedy 17 lat. Oboje byliśmy więc Dziećmi Holocaustu.
Rodzice poznali się w pociągu jadącym z Mszany Dolnej do Zakopanego. Mama z siostrą Lonią dostały od stryja Stefana adres w jednej z górskich miejscowości, gdzie miały się schronić.
Ojciec, 8 lat starszy od mamy, współpracował z podziemiem, zajmował się dokumentowaniem niemieckich zbrodni. Wiedział, że hitlerowcy wyłapują na Podhalu Żydów i że w najbliższym czasie odbędą się egzekucje. Samotnie podróżujące dziewczyny zwróciły jego uwagę.
Lonia, mimo iż nie wyglądała wcale na Żydówkę, w oczach miała strach. Ojciec postanowił je ostrzec. Podszedł do mamy, wprost zapytał, czy jest Żydówką i zaproponował swoją pomoc. Mama oczywiście zaprzeczyła, bała się, że młody mężczyzna jest szpiclem.
Niezrażony tym ojciec pokazał jej rozlepiony na stacji list gończy ze swoją podobizną – był poszukiwany przez Niemców i ukrywał się pod pseudonimem Wiesław Czechowski. To mamę przekonało. Ojciec dał jej swój adres w Mszanie Dolnej i powiedział, że w razie niebezpieczeństwa mogą się u niego ukryć.
Siostry dojechały na miejsce i zamieszkały w domu p. Knapikowej. Zgodnie z planem miały ściągnąć do siebie 9-letniego brata Abrama, który po wyjściu z częstochowskiego getta (gdzie byli ich rodzice Sima i Josef Jabłońscy) został oddany pod opiekę Polki – pani Hanki. Rodziców nie udało się uratować, zginęli w Treblince.
Zamiaru jednak nie udało się zrealizować, bo w miejscowości, w której przebywały dziewczyny, pojawili się Niemcy. Jedynym wyjściem była ucieczka i adres, który dostały od mężczyzny w pociągu.
Przebywając pod jednym dachem mama i ojciec zakochali się w sobie, postanowili się nie rozstawać, wspólnie uciec do Szwajcarii. Mama liczyła, że dołączy do niej jej rodzina. Ułożyli plan ‒ zgodnie z nim mieli zgłosić się na roboty. Zamierzali stamtąd uciec i przedostać się do Szwajcarii.
Plan powiódł się tylko częściowo, znaleźli się w niemieckim obozie pracy. W fabryce produkującej części do samolotów w górach Wogezy w Alzacji. Okazało się, że mama jest w ciąży i może nie wytrzymać trudów ucieczki.
W styczniu 1944 r. przyszedłem na świat, zaraz potem oddano mnie na przechowanie pani Herzog, która w dzień chowała mnie na strychu. W nocy moja mama wykradała się z obozu i przychodziła mnie nakarmić.
W tym czasie ojciec, który w fabryce był tłumaczem, trafił za karę na kilka miesięcy do obozu koncentracyjnego. Na szczęście udało mu się przeżyć i wrócić do mamy.
Zbliżał się koniec wojny, fabryka i zatrudnieni w niej robotnicy przymusowi zostali ewakuowani do Niemiec. Zabroniono zabierać ze sobą dzieci. Rodzice, choć pękało im serce, musieli mnie zostawić. Zostałem oddany pod opiekę rodzinie państwa Filów w Bollwiller. Byłem ich piątym dzieckiem.
Rodzice po wyzwoleniu dotarli do Złoczewa, rodzinnego miasteczka mojej mamy, i tam we wrześniu 1945 r. urodziła się moja siostra Grażyna.
Z niemowlęciem na ręku uciekli przed pogromem z Polski. Jakiś czas mieszkali w obozie dla dipisów, gdzie mama odnalazła swoich krewnych, a stamtąd ruszyli po mnie do Francji.
Dipisi (displaced persons) – osoby, które w wyniku wojny znalazły się poza swoim państwem (wywiezione na roboty przymusowe oraz uwolnione z obozów koncentracyjnych). W zorganizo- wanych przez aliantów obozach czekały na powrót do ojczyzny lub wyjazd do innego kraju.
Miałem wtedy ponad dwa lata, znałem tylko moich opiekunów i ich uważałem za swoich rodziców. Mama i ojciec byli dla mnie obcymi ludźmi. Ojciec bardzo to przeżywał, chcąc mnie jakoś oswoić, kupił mi rowerek. Nie dałem się przekupić, płakałem, nie chciałem rozstać się z przybraną mamą Anną.
Rodzice postanowili pozostać we Francji. Najpierw zamieszkaliśmy w Graissessac, niedaleko hiszpańskiej granicy. Tu 1947 r. urodził się mój brat Janek. Potem przenieśliśmy się do Alles w Langwedocji. Ojciec uczył w polskiej szkole, ale zarabiał tam tak niewiele, że żeby zapewnić rodzinie byt, zatrudnił się w kamieniołomie. Pracował bardzo ciężko, od rana do wieczora, dzięki niemu mieliśmy za co żyć.
Od 1949 roku stosunki polsko-francuskie stawały się coraz gorsze. Część Polaków zaczęto wydalać z Francji. W 1950 roku spotkało to mojego ojca. Wyjechał do Polski sam, mama z nami została we Francji, miała wtedy 23 lata.
Ojciec dotarł do Koszalina, pisał stamtąd entuzjastyczne listy, że w kraju jest wspaniale, ma już mieszkanie i czeka na nasz przyjazd. Mama z trójką małych dzieci wyruszyła w daleką podróż.
Na miejscu okazało się, że rzeczywistość nie jest tak piękna, jak opisywał ją ojciec. Zamieszkaliśmy w jednym pokoju w domu dziecka, którego ojciec był kierownikiem. Spaliśmy na materacach rozłożonych na podłodze.
W Koszalinie w połowie roku szkolnego rozpocząłem naukę w pierwszej klasie. Nie znałem polskiego, nie rozumiałem, co do mnie mówią koledzy i nauczy-iele. Rodzice posyłając mnie do szkoły byli przekonani, że szybko nauczę się polskiego, nadrobiłem zaległości i przeszedłem do drugiej klasy. W domu nie wolno nam było rozmawiać po francusku. Wkrótce go zapomniałem.
Przed wojną mama zdążyła skończyć tylko sześć oddziałów szkoły pod- stawowej. Mieszkała w małym miasteczku, katolicy i Żydzi żyli tam razem, a wszystkie dzieci uczyły się wspólnie. Po przyjeździe do Polski mama chciała nadrobić stracony podczas wojny czas i uzupełnić wykształcenie.
Mając na głowie dom, pracę i trójkę dzieci skończyła szkołę podstawową, a potem studium nauczycielskie. Uczyła się kiedy tylko mogła, nawet obiad gotowała trzymając w ręce podręcznik. Pamiętam, jak mieszała w garnku, ucząc się na pamięć wiersza po rosyjsku.
Maturę zdawałem z mamą w tym samym roku. Otrzymała świadectwo z bardzo dobrymi wynikami, była szczęśliwa. Mówiła, że jest pierwszą osobą w rodzinie, która zdobyła wykształcenie, i że jej ojciec, religijny Żyd, byłby z niej dumny.
Mama nie poprzestała na maturze, skończyła wyższą szkołę nauczycielską i studia magisterskie na wydziale matematyki. Jeździła na zajęcia przez całą Polskę ‒ z Koszalina do Opola, bo tylko tam był wtedy wydział zaoczny matematyki.
Ojciec był samoukiem, dużo czytał, miał rozległą wiedzę. Po wojnie uzupełnił wykształcenie i skończył studia. Interesował się religioznawstwem i uczył w szkole historii.
Wychowaliśmy się w domu, w którym nie było żadnej religii. Ojciec już jako chłopiec przestał chodzić do kościoła. Mama, pochodząca z tradycyjnej, żydowskiej rodziny, po doświadczeniach Holokaustu nie wróciła do wiary rodziców.
Starała się jednak stworzyć nam ciepły dom. Na Boże Narodzenie zawsze była choinka, a przed Wielkanocą (Pesach) gruntowne sprzątanie mieszkania. Nie mogąc kontynuować rodzinnej tradycji, próbowała tworzyć naszą własną.
Zawsze byłem dumny z mojej mamy – gdy wybuchła wojna musiała w jednej chwili przestać być dzieckiem. To ona opiekowała się w getcie swoją rodziną. Przedostawała się na zewnątrz, handlowała czym się dało, a za zarobione pieniądze kupowała żywność i zanosiła bliskim.
Wyprowadziła na aryjską stronę swojego brata i uczyła go, jak ma się zachowywać, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Opiekowała się siostrą Lonią, chociaż była od niej młodsza. Pomogła przetrwać swoim kuzynkom Antosi i Józi.
Mama była twarda i ambitna, wiedziała, że może polegać tylko na sobie. Podczas wojny dodała sobie dwa lata, żeby być traktowana jak dorosła (nie przyznała się do tego nawet ojcu). Została matką, mając 17 lat, w obozie pracy. Udało jej się mnie ocalić i zapewnić dobrą opiekę, gdy musiała mnie opuścić.
W latach 90. pojechałem razem z mamą na „obóz lauderowski”, tam mama odżyła. Wstąpiliśmy oboje do stowarzyszenia. Wśród Dzieci Holocaustu znalazła przyjaciół, czuła się tam dobrze i bezpiecznie.
Podczas wizyty u rodziny w Australii przypomniała sobie język żydowski, którym posługiwała się będąc małą dziewczynką, a potem zapomniała na kilkadziesiąt lat.
W swoich ostatnich chwilach przeniosła się do szczęśliwej krainy swojego dzieciństwa. Wydawało jej się, że są przy niej jej rodzice. Mówiła do nich w jidysz.
Po wielu latach, dzięki Fundacji Kolbego, byłem na ich obozie dla Dzieci Holocaustu w Górach Szwarzwaldu. Wybraliśmy się do Colmar i byłem szczęśliwy, że mój Colmar jest prześliczny, widziałem go pierwszy raz.
Zapaliłem znicz na grobie moich przybranych rodziców Filów, dziękując za opiekę w trudnych czasach wojny.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl