Pola Elbinger, urodzona w 1932 r.
Nie wierzyłam, że doczekam końca wojny
Urodziłam się w Nowym Brzesku, w domu bogatym, pełnym miłości. Nie raz wspomnienia z lat dzieciństwa pomogły mi przetrwać trudne lata życia. W 1939 r., gdy miałam siedem lat Niemcy wkroczyli do Polski.
W miasteczku zaczęły się prześladowania ludności żydowskiej. Wyrywano Żydom brody na żywo. Wydano zarządzenie, że dzieciom żydowskim nie wolno uczęszczać do szkoły. Byłam w szkole zaledwie jeden miesiąc.
Wkrótce Żydzi zostali wyjęci spod prawa. Można ich było niszczyć, bezkarnie zabijać. Kazano nosić białe opaski z gwiazdą Dawida. Mamusia często chowała opaskę do kieszeni uważając ten przejaw dyskryminacji za upokarzający. Oznaczał on – inni ludzie, czy, jak powiadali Niemcy, ćwierć ludzie. Ojciec opaskę nosił.
Wyznaczono ściśle określony teren, po którym Żydzi mogli się poruszać. Było to getto. Rozklejono na murach plakaty obelżywej treści. Jeden, na przykład, plakat przedstawiał Żydówkę zagniatającą ciasto, a obok wszy zmierzające do tego ciasta.
Straszne to było. Rabowano sklepy żydowskie, które wkrótce uległy likwidacji. Walono w nocy kolbami do mieszkań, żeby im otworzyć. Niemcy opornych rozstrzeliwali. Żydom nakazano opuszczać obszerne mieszkania. My zajęliśmy jeden pokój przerobiony za sklepu. Służył także jako kuchnia. Było nas pięć osób – rodzice i troje dzieci: Lusia – Lea, Mundek – Emanuel, Pola – Priwa.
W 1942 r. Niemcy przystąpili do ostatecznej likwidacji ludności żydowskiej. Kazano zgłosić się na placu szkolnym, skąd furmankami wywieziono Żydów w okolice Miechowa. Tam kazano rozebrać się do naga, wykopać grób i wszystkich rozstrzelano. Myśmy uciekli tydzień przed „akcją”.
Mamusia ulokowała nas po wsiach, w różnych miejscach, w nadziei, że ktoś z nas przeżyje wojnę. W dzień wysiedlenia przy prowadzono siostrzyczkę Lusię do miasteczka. Podzieliła los wszystkich Żydów. Mamusia chciała Lusię ratować za wszelką cenę. Już była ubrana, gotowa do wyjścia, ale znajomy ksiądz mamusię powstrzymał, argumentując, że dziecka nie uratuje, sama zginie, a ma przecież jeszcze dwoje dzieci.
Niewątpliwie mamusia miała rację, że dziewczynce byłoby łatwiej umierać przy matce. A Lusia była zdolnym i bardzo ładnym dzieckiem. Mając pięć lat czytała, recytowała wiersze, znała tabliczkę mnożenia do dwustu…
Później tak się okoliczności ułożyły, że znaleźliśmy się wszyscy razem. Przebywaliśmy u chłopa, który nas ukrywał na strychu. Po roku miał nas dosyć. Nie ulokowaliśmy u niego całego majątku, jak to sobie wyobrażał. Postanowił nas zabić. Już ostrzyli noże, nie donosili jedzenia, by nas osłabić (żywiliśmy się wówczas ziarnami zboża wyłuskiwanymi ze snopów), a jednocześnie pilnowali, żebyśmy nie uciekli.
Mamusia wówczas wpadła na pomysł, aby poprosić ich bratanka o odprowadzenie mnie na miejsce poprzedniego pobytu, jakoby dla odciążenia ich. Liczyła na to, że się nie zgodzi. I rzeczywiście tak się stało. Wyszła gospodyni z krzykiem: „Niech Żydowica sama odprowadza dziecko!” (i przynosi obiecane pieniądze, rzecz jasna). W ten sposób ja z mamusią znalazłyśmy się na zewnątrz. Ojciec z bratem uciekli nocą przeskakując przez płot.
Nie bardzo mieliśmy się gdzie podziać. Mamusia poprosiła pewnych gospodarzy o przechowanie nas, oczywiście za opłatą. Uspokajała ich, że w razie wsypy powiemy, że weszliśmy bez ich wiedzy na strych, do którego można było się dostać przez otwartą stodołę. Zgodzili się. Tam się ukrywaliśmy, a nikomu nie przyszło do głowy, że w otwartej stodole mogą ukrywać się Żydzi.
Byliśmy głodni, zawszeni i w ciągłym strachu, że przyjdą po nas. Każdy szmer, szelest mógł oznaczać zagładę. Mamusia ryzykując życie wychodziła na zewnątrz, by zdobyć coś do jedzenia. Wychodził w tym celu także brat przebrany za dziewczynkę, z chustą na głowie.
Trwało to aż do wyzwolenia, tj. do czasu wkroczenia Armii Czerwonej w styczniu 1945 r. Miałam wówczas dwanaście lat. Trzeba dodać, że mamusia zginęła trzy tygodnie przed wyzwoleniem. Rodzina została rozbita… Mamusia była kobietą elegancką, zdolną, bardzo ładną i bez reszty oddaną dzieciom.
Trudno było na nowo rozpocząć życie. Niepowetowana strata, jaką była śmierć matki, wycisnęła piętno na całym naszym późniejszym bytowaniu. Nie potrafiliśmy się cieszyć. W dodatku utraciliśmy całe nasze mienie. Niczego nam po wojnie nie zwrócono.
Po wyzwoleniu ojciec oddał nas oboje, brata i mnie, do Domu Dziecka. Byłam tam aż do matury. Później nie miałam z czego żyć, musiałam więc pójść do pracy. Gdy chorowałam, pomagał mi brat.
Obecnie jestem na rencie.
Kraków, luty 1993 r.
•••
Mieszkaliśmy przed wojną w Brzesku Nowym. Było nas troje rodzeństwa. Brat starszy o rok i siostra młodsza ode mnie o trzy lata. Siostra zginęła, poszła z pierwszym· wysiedleniem do Bełżca.
Z początków okupacji wrył mi się w pamięć napad bandycki na nasz dom w 1940 r. Bandyci napadli na nas o drugiej w nocy. Krzyczeliśmy o pomoc i choć mieszkaliśmy w centrum miasta, obok polskiej policji, nikt nam nie przyszedł z pomocą. Nie był to napad rabunkowy, gdyż matka ofiarowała im wszystko, co posiadaliśmy. Bandyci jednak strzelali, trafiając ojca w rękę, po czym zbiegli.
Z początku nie było szykan. Była to drobnostka w porównaniu z tym, co było później. Bili, łapali Żydów do roboty, ścinali brody. Ponieważ było względnie spokojnie, przyjeżdżali do nas Żydzi z woj. krakowskiego. Przed wojną mieszkało w Brzesku około dwustu Żydów, podczas okupacji około tysiąca.
W dzień przed wysiedleniem Mama ukryła się ze mną u księdza. Siostrzyczka była ukryta na wsi u znajomej wdowy, przyzwoitej kobiety. Sąsiedzi zagrozili jej, że jeżeli nie zaprowadzi żydowskiego dziecka na plac wysiedleńczy, podadzą ją na Gestapo. Zlękła się i zaprowadziła dziecko do Brzeska i zostawiła je samo.
W tym czasie tatuś i brat byli na wsi. Siostrzyczka (miała wtedy sześć lat) poszła do znajomych Polaków, którzy mieli dużo naszych rzeczy, z prośbą, by ją przyjęli przynajmniej na dzień, a w nocy sobie poradzi. Była obdarta, bo tamta kobieta zabrała jej wszystkie lepsze rzeczy, a pozostawiła same szmaty. Ci ludzie dali jej mleka, ale przyjąć jej nie chcieli. Poszła do innych znajomych, ale i ci jej odmówili. Do prowadzono ją na plac wysiedleńczy i poszła z transportem.
Po wysiedleniu ksiądz nie chciał nas dłużej trzymać i poszłam z Mamą na wieś do Ojca. W dzień byliśmy ukryci na strychu, w nocy spaliśmy w mieszkaniu. Z początku było nam dobrze, później nasi gospodarze stali się coraz bardziej wymagający. Warunki się pogarszały, dawali nam coraz mniej jeść, a coraz więcej żądali od nas.
Mieliśmy duży majątek u ludzi, Mama często chodziła do Nowego Brzeska po pieniądze z bratem przebranym za dziewczynkę. Nie mogliśmy nadążyć wymaganiom naszych „opiekunów” i bywały dni, że nic nie jedliśmy, a raz gospodarz rzucił się na ojca i zbił go.
Bratanek gospodarza był w AK i na strychu, gdzie się ukrywaliśmy, był skład broni. Zdawaliśmy sobie sprawę, że nasi gospodarze chcą od nas wyłudzić cały nasz majątek, a potem nas zabić. Raz podsłuchaliśmy rozmowę: „Niech się to już raz skończy, trzeba zaostrzyć siekiery”. Wyszukaliśmy sobie kryjówkę u innego chłopa, który zgodził się ukryć tylko mnie i Mamusię. Ale nie mieliśmy możności uciec od naszych gospodarzy, bo dobrze nas pilnowali.
Mama chwyciła się podstępu. Zaproponowała bratankowi gospodarza, by mnie odprowadził do księdza, który rzekomo zgodził się mnie przyjąć. Chłopak obruszył się: „żydowskiego bachora będę odprowadzał”. Mama ucieszyła się i oświadczyła, że sama mnie odprowadzi.
Nazajutrz rano poszłyśmy, oczywiście nie do księdza, tylko do chłopa, z którym mama się przedtem umówiła. Odprowadził nas brat. Pierwszy raz od kilku miesięcy wyszłam na dwór, oszołomiło mnie powietrze, nogi odzwyczajone od chodzenia odmawiały posłuszeństwa, nie mogłam zrobić kroku, rozpłakałam się i stanęłam na środku drogi. Już świtało. Mama i brat ciągnęli mnie pod ramię i wreszcie zawlekli mnie na miejsce.
Brat wrócił do Ojca. Co noc wymykał się do nas i dzieliliśmy się skromnym pożywieniem. Po jakimś czasie brat i Ojciec musieli uciekać z dotychczasowej kryjówki, bo im się tam grunt palił pod nogami. Przyszli do nas. Nasi gospodarze niechętnie przyjęli jeszcze dwie osoby i któregoś dnia Mama wyszła nad ranem, by wyszukać dla Ojca i brata kryjówkę.
Przeszły dwa dni – Mama nie wróciła. Brat wybrał się na poszukiwanie i dowiedział się, że ktoś z okolicznej ludności zdał ją [sic] i oddał w ręce Ak-owców.
Dziewczynka powtarzała wersję powojenną wydarzeń, lansowaną przez ówczesne władze prowadzące politykę kompromitowania Armii Krajowej. Jak widać z zamieszczonej obok relacji jej brata Emanuela, dzieci słyszały tylko, że Matkę zabrał „oddział Jędrusiów”.
Było to w wigilię Bożego Narodzenia 1944 r., załamaliśmy się tak bardzo, że chcieliśmy sobie odebrać życie. Nie wierzyliśmy, że doczekamy końca wojny. Byliśmy już tak zrezygnowani, że nam nie zależało na wyzwoleniu. Ja z bratem chcieliśmy się otruć. Tatuś podtrzymywał nas na duchu, tłumaczył nam, że jesteśmy młodzi, nie użyliśmy życia, musimy przeżyć, by pomścić nasze krzywdy. Wreszcie doczekaliśmy się końca wojny.
Relacja spisana w Krakowie w Żydowskim Instytucie Historycznym w 1946 r. (Lb. 1580/; protokołowała Róża Bauminger. Oryginał znajduje się w Żydowskim Instytucie Historycznym w Warszawie w archiwum, sygn. 301/4223.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl