Rachela Malinger, urodzona w 1927 roku (3)
Przeprawa przez Bug
[Publikujemy trzy wspomnienia Racheli Malinger. Inne można przeczytać wybierając „Rachela Malinger (1)” albo Rachela Malinger (2) w zakładce „wyszukaj wspomnienie”]
Filmowe wspomnienie Racheli Malinger jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
Szczęśliwe, cieple dzieciństwo skończyło się dla mnie 1 września 1939 r. w Łodzi…
1 września, pierwszego dnia roku szkolnego jak zawsze czekałam z niecierpliwieniem spotkań z kolegami po wakacjach, o których nie mogliśmy się nagadać do syta. Nowe, pachnące drukarnią podręczniki, nowe przedmioty, nowi nauczyciele.
1 września 1939 roku czekałam ze szczególnym podnieceniem – po powszechnej szkole miałam iść do gimnazjum. Pełna dumy, w nowym mundurku z niebieską, otoczoną srebrną nicią tarczą, ruszyłam do gimnazjum. Lekcji w pierwszy dzień było mało, wróciłam rano i od razu poleciałam do swoich koleżanek, sióstr Hali i Lili Berlińskich.
Rodzina łódzkiego fabrykanta męskiej konfekcji pana Berlińskiego mieszkała na pierwszym piętrze naszego domu w dużym mieszkaniu z balkonem, wychodzącym na ulicę 11 listopada. Z Halą i Lilą wyszłyśmy na balkon, żeby podzielić się wrażenia mi pierwszego dnia w szkole.
Co się stało? Przed afiszem naklejonym na ścianie zbiera się tłum. Ludzi zbiera się coraz więcej i więcej. Jedni przedzierają się przez tłum, drudzy wycofują się z niego. Na twarzach zmieszanie i wyraz trwogi. Słowa, które dotarły do nas brzmiały – „Totalna mobilizacja”. Następne słowo, które usłyszałyśmy to – „wojna”…
Natychmiast pobiegłam do domu.Tato już powrócił. Dzisiaj wszystkich mężczyzn zwolniono z pracy bardzo rano, bo ogłoszono właśnie tę „totalną mobilizację”. Mamusia pomagała tatusiowi spakować plecak Na zebranie się i pożegnanie z rodziną nie było więcej niż dwie godziny. „Maciek, Ania – wywoływali nas od czasu do czasu rodzice – chodź, pożegnaj się z ojcem!”.
Od taty wiadomości żadnych nie było, chociaż każdego, kto powracał z frontu, mama pytała czy nie widział lub spotkał gdzieś naszego ojca. Nikt go nie widział, nikt nie spotkał.
Niemcy byli tuż pod miastem. Nazajutrz mieli wejść do Łodzi. Co mamy robić – uciekać czy zostać? Trzeba decydować się bez długiego namysłu. Jutro będzie już za późno. Na podwórku zaczęli się zbierać obładowani tobołami ci, co zdecydowali się na ucieczkę. „Pójdziemy w stronę Warszawy, to jednak stolica, Niemców tam nie puszczą” – mówili, starając się przekonać o słuszności decyzji nie tyle innych, co siebie samych. „Szaleńcy, co wy robicie?” – przekonywali ich ci co zdecydowali się zostać – „Czy uda się uciec od Niemców z ich uzbrojeniem i techniką?” Jednych i drugich ogarniało zwątpienie, ale czasu do namysłu nie było. Zaczęły się pożegnania i łzy. Mama zdecydowała się zostać. A nuż tato powróci i nie odnajdzie nas?.
Nazajutrz do Łodzi wkroczyli Niemcy. Sklepy w naszym domu były szczelnie zamknięte. Ludzie, którzy pozostali w mieście, przylgnęli do krat zamkniętej bramy i obserwowali wrogów w szaroniebieskich mundurach siedzących równymi rzędami w ciężarówkach. Obok na motocyklach z minami zwycięzców jechali niemieccy oficerowie.
Żydom, jako pierwszym skazanym na zagładę, kazano nosić żółte opaski z gwiazdami Dawida. Z każdym dniem nasza stopa życiowa obniżała się coraz bardziej. Z żółtą gwiazdą zabraniano już chodzić po centralnych ulicach, a że mieszkaliśmy w centrum, to musieliśmy przemykać się do domu przez jakieś zaułki i podwórka. A przecież bez wyjścia na ulicę nie można się było obejść – trzeba było stać w kolejce po chleb i zdobywać cokolwiek do jedzenia. Codziennością stały się łapanki – jedni powracali z nich zmaltretowani nie do poznania, inni ginęli na zawsze…
Jednego razu zapukano do drzwi.Przelękniona mama uchyliła drzwi. Nieznajomy człowiek o zmęczonej twarzy podał nam kopertę. – „W Białymstoku spotkałem Pani męża, wczoraj przekroczyłem granicę”.
– „Tato żywy!” – krzyknęliśmy widząc znajomy charakter pisma. „Kochana Luba!” – pisał tato – „Ja w Białymstoku, natychmiast sprzedaj co się da, resztę rzuć. Za wszelką cenę staraj się z dziećmi przejść tutaj. Nie
zwlekaj ani dnia! Rzucaj wszystko, życie jest droższe. Mój adres w Białymstoku – Polna 16. Całuję Ciebie i dzieci, modlę się, nie zwlekaj ani chwili! Twój Arnold”.
Podzieliliśmy się naszą radością z innymi. Dorośli zbierli się i prowadzili tajne narady. Padały słowa: granica, Bug, Małkinia. Obradowali gdzie najbezpieczniej, gdzie Niemcy są podkupieni, gdzie łowią, gdzie strzelają. Ludzie łączyli się w grupy, omawiali w szczegółach marszruty.
Mama podjęła ciężką decyzję. Do grupy uchodźców przez Małkinię dołączyła siostrę i brata – każdy dzień w Łodzi był dla nich, ślicznej dziewczyny i młodzieńca szczególnie ryzykowny. Trzeba było przede wszystkim ratować ich. Ręcznik, kawałek mydła, zaszyte pod podszewkę palt pieniądze – to wszystko z czym ruszyli w drogę pełną niebezpieczeństwa.
Po ich odejściu nasze mieszkanie stało się puste i smutne. Prawie całymi dniami siedziałyśmy w domu. Czekałyśmy na jakąkolwiek wiadomość stamtąd. W naszym słowniku pojawiło się nowe słowo: getto. Powtarzało się coraz częściej i niosło w sobie jakąś nieznaną jeszcze groźbę.
Minęło w niecierpliwym oczekiwaniu 6 tygodni, kiedy znów na progu naszych drzwi stanął człowiek z tamtej strony – w tym czasie poczta była dostarczana za wielkie pieniądze tylko przez przemytników.
„Kochana Lubo!” – pisał tato. Dzieci znalazły mnie, ale ja nie mogę żyć, wiedząc, że wy jeszcze jesteście tam. Błagam Cię, rzucaj wszystko natychmiast, ratuj siebie i dziecko! Arnold.” Na zbiórkę mieliśmy trzy dni. Za trzy dni wyruszała grupa przez Bug.
W nasze plany ucieczki byli wprowadzeni niektórzy sąsiedzi i rodziny moich koleżanek. Mama starała się ich przekonać, że muszą postąpić tak samo jak my, dopóki to straszne słowo „getto” nie stanie się rzeczywistością. Reagowali różnie. Pan Berliński, ojciec moich koleżanek Hali i Lili, mówił:„Na próżno pani ryzykuje, jeszcze do tego z małym dzieckiem. Niemcy też są ludźmi. Męskie koszule, które ja wyrabiam, też im są potrzebne. Ludzi biznesu oni nie ruszają. Nie tak,jak w tych Sowietach, wszystkie fabryki ludziom zabrali. Ja nie mam tam co robić.”
Ojciec mojej koleżanki Sali, pan Sienkiewicz, cholewkarz, też nie chciał zrozumieć argumentów mamy. „Pani jest dobrze, bierze pani dziecko i jedzie. A dokąd ja mam podziać moje maszyny, zarobione ciężkim potem i mozołem? Co ja znaczę – cholewkarz bez maszyn?”
Rodzice Niusi z kolei mówili: „My już jesteśmy w podeszłym wieku, dokąd pójdziemy? Mamy trochę pieniędzy, to schowaliśmy je tu, pod tapetą. Jakoś przeżyjemy. Przecież nie wszyscy Niemcy to są bestie. Nasza starsza córka nie chce za nic zostać, to niech jedzie”. Tak do naszej grupy przyłączyła się 19-letnia Rena.
Przed samym wyjazdem ja, Hala, Lila, Sala i mój ulubiony kotek Kajtuś zrobiliśmy wspólne zdjęcie „Na dobrą i wieczną pamiątkę”. Nastąpiła godzina odjazdu. Do Warszawy przyjechaliśmy nocą. Miasto leżało w gruzach. Na szczęście ocalał dom, gdzie mieszkali nasi znajomi. Przerażeni wpuścili nas. Nazajutrz – odjazd do Siedlec –– tylko jeden dzień mojego życia ale pamięć nim prześladuje mnie do dzisiaj.
Gdy stałyśmy na peronie, przepełnionym takimi jak my uciekinierami, zobaczyliśmy,jak na drugi tor wjechał pociąg.W jego wyglądzie było coś niezwykłego. Drzwi były zaplombowane, okna zasłonięte firankami. Nie wiadomo skąd wyskoczyli niemieccy konwojenci – klnąc i odpychając ciekawskich przechadzali się wzdłuż wagonów. Z pociągu dochodziły ludzkie głosy, lament i krzyki.
Kiedy konwojenci oddalili się przez odchylone firanki zobaczyliśmy zmęczone twarze kobiet i mężczyzn, którzy na migi starali się objaśnić ludziom na peronie, że cierpią głód i pragnienie. Lizali spocone okna i ledwo poruszali się w zatłoczonych przedziałach. Kiedy komuś udało się otworzyć szparę w oknie, ludzie na peronie kupowali od kręcących się na stacji przekupek pieczywo i rzucali je nieszczęsnym. Obserwowaliśmy z przerażeniem jak o każdą kromkę zgłodniali ludzie toczyli prawdziwe walki.
Skąd byli ci ludzie? Dokąd ich wieźli? Długo nie mogliśmy się
otrząsnąć z przerażenia. Nagle podeszła do nas kobieta i cicho spytała czy potrzebny nocleg, przeprawa przez Bug? Poszliśmy za nią. Dwa pokoje na piętrze drewnianego domu były przepełnione po brzegi. Dla nas znalazł się skrawek podłogi koło drzwi. Było tu gwarno i ciasno, powietrze było ciężkie, ludzie spali nie rozbierając się od kilku dni, palili, jedli, dzielili się przeżyciami. Na szerokim łóżku spali razem młodzi chłopcy i dziewczyny i stamtąd dochodziły nas chichoty.
Kiedy ściemniło się pod dom podjechały dwie furmanki, załadowaliśmy się i ruszyliśmy w stronę Bugu do przygranicznej wioski Mordy. Po drodze dołączały z różnych stron takie same fury przepełnione uchodźcami z ich ubogim bagażem. Jak na złość bez przerwy padało, ja przeziębiłam się i całą drogę miałam gorączkę. Im bliżej granicy, tym częściej Niemcy siłą wymuszali pieniądze. Ludzie wytrząsali kieszenie szczęśliwi, że mogą się wykupić.
Śmiertelnie zmęczeni, przemoknięci do nitki, ale z nadzieją na możliwy rychły ratunek dowlekliśmy się nareszcie do przygranicznej wsi.W strasznie zatłoczonej chacie mieliśmy czekać na przeprawę na drugi brzeg Bugu. poprzedniej nocy jeden z przewoźników został zastrzelony i przelęknięci wieśniacy odmówili nam pomocy. Ludzie porozpruwali podszewki, wydobywali swoje ostatnie skarby, dokładając je do umówionych przedtem 50 zł od osoby – na szczęście z dobrym skutkiem.
Przed świtem, podzielonych na grupy, odprowadzono nas brzeg rzeki. Wciąż jeszcze gorączkując, w gęstej przed świtem mgle, omal się nie zgubiłam. Przystanęłam na chwilę, żeby poprawić pasek ciężkiego plecaka, i gdy ruszyłam za ledwo już widoczną w gęstej mgle grupą ludzi, usłyszałam cichy głos mamy, która mnie wołała z zupełnie innej strony.
Ukryliśmy się w gęstych krzakach. Od czasu do czasu słychać było cichy plusk wioseł. Nadeszła nasza kolej. Łódka była niewielka i kiedy wsiadło do niej osiem osób – prawie całkiem pogrążyła się w wodzie. Było cicho, wiosła nie skrzypiały w dulkach, wchodziły cicho w wodę i … nareszcie jesteśmy na drugim, tak wymarzonym, brzegu. Straszne napięcie, które nie opuszczało nas od początku okupacji – znikło. Zdawało się, że powietrze, którym oddychamy w tej porannej mgle jest zupełnie inne.
Usiadłyśmy z mamą na wysokim piaszczystym brzegu, oczekując drugiej partii ludzi, w której była Renia. Raptem ciszę przerwały strzały, krzyki ludzi, wrzaski po niemieckiej i rosyjskiej straży granicznej. Co z Renią? Usłyszeliśmy plusk wody – a to Renia mokra, bo po strzałach przewoźnik wyrzucił ludzi do wody, dobrnęła do nas i upadla na piasek.
Nagle ktoś zaczął napierać na mamę. Odwróciłam głowę i przeraziłam się. Żołnierz w długim szynelu i dziwnej czapce szturchał mamusię kolbą karabinu. Ale na czapce nie było oswastyki, lecz czerwona gwiazda – dla nas wtedy symbol ratunku – symbol życia. Pierwsze słowo, które usłyszeliśmy na „tamtym” brzegu brzmiało: „Dawaj! Dawaj!”
Tak zaczęło się nasze życie po „tamtej” stronie, ale to już inna historia, pełna czasem radosnych, ale częściej więcej dramatycznych przeżyć w pełnym sprzeczności sprzecznym państwie, które nazywało się wtedy ZSRR.
Wspomnienie Racheli Malinger pochodzi z książki „Losy żydowskie świadectwo żywych”, Tom I, Stowarzyszenie Żydów Kombatantów i Poszkodowanych w II Wojnie Światowej, Warszawa 1996
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl