Regina Loss-Fisior, urodzona w 1927 r.
Przeszłość jest dla mnie teraźniejszością
Urodziłam się w Baranowiczach w woj. nowogrodzkim, (obecnie Białoruś), gdzie mieszkałam wraz z rodzicami i rodzeństwem do 1934 r.
Ojciec Grzegorz Loss był nauczycielem. Matka Franciszka Loss z domu Liss zajmowała się wychowywaniem swoich dzieci: Eugenii, Soni, Adama i Reginy.
Nasz dom, piękny ogród i sad przy ulicy Ułańskiej (blisko ulicy Szeptyckiego) zawsze był bardzo gościnny. Rodzice wiele czasu i troski oraz pieniędzy przeznaczali na pomoc dla biednych i sierot.
Od 1934 r. mieszkaliśmy w Gdyni. Wówczas ojciec był współwłaścicielem firmy owoców południowych. Brat i ja kontynuowaliśmy naukę w szkole podstawowej, a następnie w gimnazjum. Siostry moje – Eugenia i Sonia – już studiowały. Eugenia ukończyła studia prawnicze w Warszawie i rozpoczęła aplikację adwokacką. Wyszła za mąż za Adolfa Aldberga, inżyniera architekta. Sonia studiowała na wydziale lekarskim w Wilnie. Tam też poślubiła Borysa Goldbarga -lekarza stomatologa.
W końcu sierpnia 1939 r. wraz z rodzicami i bratem Adamem wyjechałam z Gdyni do Wilna, do siostry Soni Loss-Goldbarg. Wkrótce przybyła tam siostra Eugenia Loss-Aldberg z mężem. W październiku 1939 r., rodzice, brat ij a wróciliśmy do Baranowicz. Obie siostry z mężami zostały w Wilnie. Rodzice pracowali. Brat i ja uczęszczaliśmy do szkoły średniej z językiem wykładowym rosyjskim.
Po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej 22 czerwca 1941 r. i wkroczeniu wojsk hitlerowskich na te tereny rozpoczęły się prześladowania Żydów. Pierwsza „łapanka” objęła dwudziestu lekarzy. Mimo złożonego okupu i obietnicy ich uwolnienia wszyscy zostali rozstrzelani.
Przed zorganizowaniem getta codziennie kilka osób w bestialski sposób zabijano, przede wszystkim pobożnych Żydów z brodami. Ofiarami padali także farmaceuci, innym razem adwokaci (np.mecenas Charlip), nauczyciele (małżeństwo Feldman), muzycy itd.
W końcu sierpnia 1941 r. hitlerowcy złapali osiemnaścioro dzieci, wśród których również się znalazłam. Wywieźli nas samochodem ciężarowym za miasto, gdzie kazali nam wskakiwać do rozpalonego ogniska. Bili i popychali do ognia. Był to prawdziwy koszmar. Uratował nas oficer austriacki (tak się przedstawił), który przejeżdżał drogą. Krzyczał na tych żołnierzy i kazał przerwać zbrodniczą zabawę – „wesołe palenie dzieci na stosie”. Swoim ciężarowym samochodem przywiózł nas prawie do centrum miasta. Jego kierowca pomagał nam przy wsiadaniu i wysiadaniu z samochodu. Była ze mną Dora Epstein i Mira Kuryniec.
Na przełomie sierpnia i września 1941 r. hitlerowcy zorganizowali getto na peryferiach Baranowicz i po krótkim czasie kazali nam nagle przenieść się bliżej centrum miasta, na ulicę Orzeszkowej.
Masowe zbrodnicze akcje stawały się coraz częstsze, szczególnie podczas świąt żydowskich.
Hitlerowcy i policjanci białoruscy przeprowadzali okrutne selekcje wymierzone w starych ludzi i kilkakrotnie – w nieletnie dzieci. Raz mordowano tylko starych ludzi, innym razem tylko małe dzieci. Z reguły po takich egzekucjach następowały masowe akcje zabijania wszystkich Żydów, po których każdorazowo zmniejszano obszar getta. Oprawcy nazistowscy (niemieccy, litewscy i białoruscy) dokonywali grabieży w opuszczonych domach i również na obszarze zmniejszonego getta.
W końcu września 1942 r., podczas takiej masowej zagłady, znalazłam się wraz z matką w schronie u znajomych (Czużyjowa, Berkowicz), bo do swego nie zdążyłyśmy dotrzeć. Ojciec był u znajomego w schronie, a brat u kolegi też w innym miejscu.
Było nas kilkadziesiąt osób; znajdowaliśmy się w pełnej izolacji od świata przez około siedem dni. Po kilku dniach zabrakło nam wody, a żywności od początku prawie nie było. Moja matka jako najodważniejsza wśród wielu mężczyzn i dorosłych kobiet w tym schronie zdecydowała się z własnej woli wyjść na zewnątrz dla uzyskania informacji dotyczących nas wszystkich.
Okazało się, że jest już po „akcji”, getto zmniejszono, a nasz schron znajduje się poza tym terenem. Moja matka wyprowadziła nas wszystkich bezpiecznie stąd aż do „nowego”, zmniejszonego getta. Pobyt w schronie i doprowadzenie nas do tego „chwilowo” dozwolonego miejsca wymagał wiele poświęcenia i sprytu.
Dnia 22 października 1942 r. w czasie masowych mordów w getcie w Baranowiczach zginął mój ojciec. Po tej zagładzie znaleźliśmy się w jeszcze bardziej zmniejszonym getcie. W dużym domu przylegającym do getta zgromadzono rzemieślników żydowskich, których zmuszano do pracy – do szycia mundurów i innych usług dla oficerów i żołnierzy niemieckich.
Życie w getcie stawało się coraz cięższe. Towarzyszył nam ciągły strach przed śmiercią, która stale zagrażała. Głód coraz częściej dokuczał. Przeżywaliśmy tragedię z powodu już zamordowanych wielu tysięcy tu w Baranowiczach i w niezbyt odległych małych miasteczkach. Docierały do nas również informacje o zabójstwach Żydów ukrywających się po „stronie aryjskiej”.
Te tragiczne wydarzenia i perspektywa całkowitej zagłady getta wpływała na wielu bardzo destrukcyjnie. Nie chcieli już żyć, nie wiedzieli i nie wierzyli w możliwość skutecznej ucieczki z getta. Niektórzy gorąco się modlili i wierzyli w boską moc. Inni przestali wierzyć w Boga! Byli również tacy, którzy myśleli o zorganizowanym oporze i życiu lub śmierci z godnością.
Moja mama podjęła próbę ucieczki i w ten sposób uratowała brata i mnie oraz małżeństwo z trojgiem dzieci, pochodzące z Warszawy (nauczyciele, znajomi Janiny i Herszla Żelichowera, krawca z Warszawy).
Ukrywaliśmy się po ucieczce z getta na futorach w okolicy wsi Hryckiewicze, Nielepowo oraz w Ordzie Tatarskiej oddalonej o trzydzieści kilometrów od Nieświeża, u Polaków, Białorusinów i Tatarów. Kilkakrotnie przez kilka miesięcy chowaliśmy się w stodole u Jana i Rozalii Chazbijewiczów w Ordzie Tatarskiej zamieszkiwanej przez Tatarów. Dłuższego schronienia udzielili nam również Justyna i Paweł Pawlikowie, a także – na krótkie pobyty – Maria Cybula, Adam Niedźwiecki z rodziną, Aniela Wadiejewa z rodziną, Iwan Symonik oraz Wanda i Bogdan Borkowscy.
W tych warunkach także przeżywaliśmy śmiertelny lęk przed utratą życia. Białoruska policja i specjalne oddziały niemieckie organizowały obławy na partyzantów i przeszukiwały teren, w tym również domy i stodoły. Wówczas nagle uciekaliśmy do lasu, niekiedy do wyrośniętego żyta lub pszenicy, aby uchronić gospodarzy przed tragicznymi skutkami, gdyby nas u nich znaleziono.
Jeszcze przed ostateczną ucieczką z getta parokrotnie przez kilka dnia ukrywałam się w polskiej rodzinie u Marii i Franciszka Kurzawy, bardzo szlachetnych ludzi, którzy bezinteresownie pomagali nam w przejściu na „stronę aryjską”.
Po zakończeniu wojny sowiecko- niemieckiej w czerwcu 1944 r. wróciliśmy w trójkę do Baranowicz (mama, brat i ja). Dowiedzieliśmy się, że najstarsza siostra Eugenia przeżyła okupację i jest w Wilnie. Obie siostry z mężami przebywały w getcie w Wilnie. Ich mężowie zostali tam zamordowani. Siostry uciekły z getta i ukrywały się u Polaków w okolicy Woronowa koło Lidy. Siostra Sonia zginęła tragicznie – została rozstrzelana w Woronowie przez gestapowców.
Po powrocie do Baranowicz w czerwcu 1944 r. mama pracowała. Brat i ja uczyliśmy się w średniej szkole rosyjskiej. W lipcu 1945 r. nastąpiła repatriacja do Polski. Początkowo osiedliliśmy się w Łodzi, a następnie przyjechaliśmy do Gdańska, gdzie nostryfikowałam świadectwo dojrzałości. Następnie rozpoczęłam studia na wydziale przyrodniczym – sekcji antropologicznej we Wrocławiu. Po ich ukończeniu w 1949 r. zdałam egzamin wstępny na pierwszy rok studiów lekarskich Akademii Medycznej w Gdańsku, które trwały pięć lat (1949-1954 r.). Po uzyskaniu dyplomu lekarza medycyny w październiku 1954 r. rozpoczęłam pracę w II Klinice Chorób Wewnętrznych Akademii Medycznej w Gdańsku u profesora doktora Jakuba Pensona.
Dnia 7 lutego 1953 r. zawarłam związek małżeński z Jerzym Fisiorem, studentem prawa. Dnia 8 sierpnia 1956 r. urodziłam córkę Zofię, która wniosła w nasz dom dużo szczęścia rodzinnego.
Specjalizowałam się w dziedzinie chorób wewnętrznych. Od 1960 r. prowadziłam Przykliniczną Poradnię Cukrzycową Państwowego Szpitala Klinicznego Nr 1 Akademii Medycznej w Gdańsku. Pracę kontynuuję do chwili obecnej, od grudnia 1990 r. w zmniejszonym wymiarze godzin.
W II Klinice Chorób Wewnętrznych pracowałam od 1954 r. do 6 lipca 1980 r., to jest do chwili tragicznej śmierci (w wypadku samochodowym) mojej Jedynej Najukochańszej Córki Zofii, wspaniałej, szlachetnej, pięknej i utalentowanej studentki VI roku wydziału lekarskiego Akademii Medycznej w Gdańsku. Wraz z córką poniósł śmierć jej narzeczony dr Ryszard Friedlender. Te tragiczne wydarzenia przyczyniły się do śmierci mojej Kochanej, Wspaniałej Mateczki.
Przeżycia pełne tragizmu związane z pobytem w getcie i późniejsze po „stronie aryjskiej”, i te z ostatnich lat wryły się głęboko w moją pamięć, powodując nieustającą tęsknotę i ból. Przeszłość jest dla mnie wciąż silnie związana z teraźniejszością. Zamierzam to opisać.
Małżonek mój jest rówież bardzo zaangażowany w pracy zawodowej jako adwokat. Siostra Eugenia Loss-Jabłońska, także adwokat, mieszka wraz z rodziną w Izraelu od 1957 r. Brat Adam Loss, ekonomista, osiadł w 1948 r. wraz z rodziną we Francji.
Sopot, 1992 r.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl