Regina Szymańska , urodzona w 1932 r.
Był lęk, strach
Filmowe wspomnienie Reginy Szymańskiej jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
Mojej siostrze
Nazywam się Regina Wirszubska – tak brzmi moje nazwisko panieńskie. Urodziłam się w 1932 roku w Wilnie.
Moja mama, Eugenia Dworec–Barysewicz, była wilnianką, a tata – Arnold Wirszubski, pochodził z Grodna. Nasza rodzina, zarówno ze strony mamy, jak i taty, była bardzo liczna. W czasie wojny wszyscy zostali zamordowani w Wilnie i w jego okolicach.
Mój dziadek ze strony ojca był rabinem w Grodnie, a babcia właścicielką tartaku i dużej łaźni. Moja mama ukończyła polonistykę, a tata skończył studia prawnicze i filozofię w Wilnie; był sędzią, a potem adwokatem.
Przed wojną moi rodzice, zasymilowani Żydzi, mieszkali ze mną i z moją młodszą o trzy lata siostrą Adą w Wysokiem Litewskiem. Mój tata miał tam kancelarię adwokacką. Mama nie pracowała zawodowo.
Po wybuchu wojny przenieśliśmy się do Brześcia nad Bugiem, do naszego własnego domu. Stąd Rosjanie, zabierając nam wszystko, co posiadaliśmy, wyrzucili nas. Trafiliśmy do Hajnówki. Mój ojciec pracował wówczas jako księgowy.
W 1942 roku, po wybuchu wojny niemiecko–sowieckiej, Niemcy wkroczyli do Hajnówki i wyrzucili nas stamtąd. Na plac miejski spędzili wszystkich Żydów, którzy mieszkali w Hajnówce i jej okolicach. Kobiety i dzieci zostały załadowane na ciężarówki.
Mężczyźni biegli za samochodami. Mój tata, który pracował intelektem, nie był dość sprawny fizycznie. Został zastrzelony. Taki los spotkał wszystkich mężczyzn, którzy z powodu słabej kondycji fizycznej, chorób, starości biec nie mogli.
Z Hajnówki Niemcy wywieźli nas do Próżany. Tam utworzyli getto. Przebywałyśmy w nim prawie rok. O naszym pobycie w getcie jest mi trudno opowiadać. Ja i moja siostra byłyśmy wtedy małymi dziewczynkami. Wszystkimi sprawami zajmowała się mama. Pamiętam za to dobrze,jak ma ma przyszła i powiedziała:„Słuchajcie, wasz tata nie żyje”. Myśmy się wtedy bardzo rozpłakały. Pamiętam też, że po paru godzinach bawiłyśmy się już z innymi dziećmi na podwórku.
W getcie w Próżanie mieszkałyśmy w maleńkim pokoiku z jakąś rodziną. Miałam wtedy dziesięć lat, powinnam więc te wydarzenia pamiętać, ale nie pamiętam. Wymazało mi się to z pamięci. Ja zajmowałam się siostrą. Mama zdobywała jedzenie. Nie wiem, w jaki sposób. W każdym razie nie byłyśmy głodne.
W tym czasie moja mama próbowała nawiązać kontakty z klientami taty. Pomagały nam dwie zaprzyjaźnione z nami panie: pani Lidia Lichnowska, która już niestety nie żyje, i pani Anna Paszkiewicz. Kiedy doszły do nas wieści, że getto w Próżanie ma zostać zlikwidowane, mama zaczęła walczyć o to, żeby się z niego wydostać. Zdobyłyśmy papiery karaimskie. Opuściłyśmy getto właściwie w ostatniej chwili przed jego likwidacją. Nie wiem, ile osób przeżyło spośród tych, którzy z nami tam byli.
Nie wiem też, w jaki sposób wydostałyśmy się z getta w Próżanie. Wydaje mi się, że mama przekupiła strażników. Potem jechałyśmy dwie, trzy noce do Wysokiego Litewskiego. W drodze zatrzymałyśmy się u chłopów poleconych nam przez panie Lichnowską i Paszkiewicz. Obie te panie już przed wojną były zaprzyjaźnione z moją rodziną.
Ojciec był jedynym adwokatem w Wysokiem Litewskiem. Swoją kancelarię miał przy rynku miejskim i tam też mieliśmy duże mieszkanie. W 1939 roku zaczęłam chodzić w Wysokiem do pierwszej klasy szkoły powszechnej. Ponieważ mój ojciec prowadził dużo spraw ziemskich i często je wygrywał, był zaprzyjaźniony z zie mianami.
Pani Lidia Lichnowska była córką burmistrza Wysokiego. Jej rodzina wydawała często przyjęcia dla miejscowych notabli, na których bywali moi rodzice. Rodzice również urządzali przyjęcia. Przychodzili na nie głównie sami Polacy i niewielu Żydów. Jednym z tych Żydów był lekarz, u którego zatrzymałyśmy się właśnie po ucieczce z getta w Próżanie.
Miesz kałyśmy u niego kilka tygodni, aż do czasu, kiedy wyrobiono nam odpowiednie papiery. On był internistą, a jego żona – stomatologiem. Mieli dwoje dzieci, Jolę i osiemnastoletniego Zenka, w którym ja się podkochiwałam.
Tuż przed utworzeniem getta w Wysokiem Litewskiem (bo tu też je
utworzono), dzięki wzmożonym staraniom Lidki Lichnowskiej, dostałyśmy papiery aryjskie. Mogłyśmy wówczas wyjechać do Narwi. Wiadomość o utworzeniu getta przyniosła nam chyba Lidka Lichnowska. Jej ojciec, który był burmistrzem przedwojennym, pełnił swe obowiązki również w czasie wojny. Bardzo przyjaźnie był do nas nastawiony.
Nikt z naszych znajomych nie przeżył getta w Wysokiem Litewskiem. Lekarze, u których się ukrywałyśmy, razem z dziećmi zostali zamordowani chyba właśnie na rynku, w miesiąc po naszym wyjeździe.
Pani Paszkiewicz (ta druga pani, która nam pomagała) mieszka w tej chwili w Szwajcarii. Jest z pochodzenia Żydówką. Wówczas była wdową albo rozwódką. Miała dwie córki. Jedna z nich – Jaśka,jest lekarzem w Warszawie, a druga – Anka, mieszka również w Szwajcarii.
Myślę, że w Wysokiem nie traktowano nas jako Żydów ze względu na naszą asymilację i życie, jakie prowadzili moi rodzice.
W czasie wojny dwa razy udało nam się uciec właściwie „spod noża”. Raz z getta w Próżanie w przededniu jego likwidacji, a potem z Wysokiego tuż przed samym utworzeniem tam getta. Z Wysokiego trafiłyśmy najpierw do Bielska. Zatrzymałyśmy się u przyjaciół Lidki Lichnowskiej, lekarzy. Byłyśmy tam dwie czy trzy noce.
Stamtąd wyposażone w listy polecające po jechałyśmy do Narwi. W Narwi przeżyłyśmy resztę okupacji. Pomagał nam katolicki ksiądz, któremu poleciła nas pani Lichnowska. Trudno powiedzieć, czy miejscowi wiedzieli, że jesteśmy Żydówkami.
Moja mama była sympatyczna, miła, bardzo pracowita, usłużna. My nie chodziłyśmy do szkoły. Właściwie cały czas bawiłyśmy się z miejscowymi dziećmi. Moja siostra, mimo że jest dość intensywną brunetką, ma krótki nosek, nie była nigdy podobna do Żydówki. Miała dzięki temu łatwość po ruszania się.
Inaczej było ze mną: mam długi nos i kasztanowe włosy. Przez całą okupację mama mnie ukrywała i tleniła mi włosy perhydrolem. Włosy po tych zabiegach były tak spalone, że musiałam ciągle nosić biały beret szydełkowy. Mama mówiła wszystkim, że mam chore zatoki i dlatego mnie osłania od słońca… Myślę, że ludzie mogli się domyślać, jaka jest prawda. Byli jednak tolerancyjni.
W miarę spokojnie przeżyłyśmy resztę okupacji. Mieszkałyśmy w straszliwych ruderach. Najpierw w sklepie, w którym było pełno szczurów. Mama pracowała jako sprzątaczka w rzeźni. Kiedy wychodziła do pracy, zostawałyśmy same. Siedziałyśmy na łóżkach z podkulonymi nogami. Myszy i szczury biegały po sklepie. Bałyśmy się strasznie. To był koszmar.
Potem mamie zaproponowano maleńki pokoik w zamian za sprzątanie. Przemieszkałyśmy w nim do końca okupacji. Za ten pokoik mama oddała bardzo ładną szafę. Nie wiem, skąd się ta szafa u nas wzięła. Całą biżuterię i futro, które zdołała aż dotąd zachować, oddała gospodyni, od której wynajmowałyśmy pokoik.
Gospodynią była matka księdza. Bardzo przyzwoita staruszka, która nas przyhołubiła. Później załatwiła mojej mamie lepszą pracę – gotowanie obiadów dla urzędników w gminie. W takiej pracy zawsze można było zdobyć trochę jedzenia.
Ja w tym czasie nauczyłam się robić na drutach.Robiłam ludziom pończochy, spódnice, berety, chusty. Fatalnie mi to wszystko wychodziło. Ale pasja do robót ręcznych pozostała do dzisiaj.
Kiedy wojna się skończyła, wyjechałyśmy z Narwi do Brześcia. Mama miała nadzieję, że w Brześciu będziemy mogły zamieszkać w naszym domu. Był to piękny, duży dom, który dostała w prezencie na którąś rocznicę ślubu od mojego ojca. Oczywiście okazało się, że nie było takiej możliwości. Spotkałyśmy za to w Brześciu naszą przedwojenną służącą, u której za mieszkałyśmy. Ja zaczęłam chodzić do rosyjskiej szkoły. Mama handlowała wódką i chlebem.
Po jakimś czasie zgłosiła się do repatriacji. Przyjechałyśmy do Łodzi.Tam skończyłam szkołę średnią. Zaczęłam studia medyczne. Moja siostra skończyła prawo i wyjechała do Stanów. Obecnie razem z mężem, Szkotem, mieszka w Glasgow, w Wielkiej Brytanii. A ja zakocha łam się w swoim mężu. I już nie wyjechałyśmy z mamą do Izraela, mimo że ona tego bardzo pragnęła.
Dziś jestem lekarzem pediatrą. Mam syna, Piotra, który jest również lekarzem. Piotr czuje silną przynależność do żydostwa. Był w Izraelu. Bardzo mu się tam podobało, ale ożenił się z Polką, z miłą i kochaną Dorotką.
Moja mama była bardzo dzielną kobietą. Uratowała, dzięki samozaparciu i pomocy dobrych ludzi, swoje dwie córki. Wychowała je i wykształciła. Po wojnie, w Łodzi, mama spotkała panią Helenę Nowacką. Zajęły się handlem. Najpierw jeździły na szaber do Wrocławia, potem zarobiły trochę i otworzyły sklep przy ulicy Piotrkowskiej. Pracowały razem kilka lat, aż do czasu, kiedy pani Helena wyjechała do Izraela. Później mama sama prowa dziła sklep.
Kiedy miała pięćdziesiąt parę lat, zaczęła chorować. Miała nadciśnienie, zawał. Przez jakiś czas mieszkała ze mną, a potem pojechała do mojej siostry, do Anglii. Tam zmarła i została pochowana.
Jak widać, moja opowieść o wojnie nie jest szczególnie długa. O czym tu jeszcze można mówić? Że był lęk, strach…
Okupację przeżyłyśmy we trzy. Po wojnie próbowałyśmy znaleźć kogoś z naszej rodziny. Nie przeżył nikt. Z całej rodziny uratowałyśmy się tylko my, dzięki naszej mamie, która walczyła jak lew o przeżycie.
Po wojnie nie odwiedziłam Narwi, mimo że mój mąż nieraz zachęcał mnie, żebym pojechała i zobaczyła miejsce, w którym przeżyłam okupację. Nigdy sięj akoś na to nie zdobyłam. Myślę, że zbyt dużo strachu tam przeżyłam. Ten czas, aż do wejścia Sowietów, był jednym pasmem strachu. Nie było dnia, którego nie przeżyłyśmy bez strachu.
Jeszcze w czasie okupacji mama próbowała odnaleźć ojca. Nie można było znaleźć tego miejsca, gdzie został rozstrzelany wraz z innymi Żydami. To, że został tam zabity, jest pewne. Potwierdziła to Komisja Badań Zbrodni Hitlerowskich. Niemcy wybili Żydów na trasie z Hajnówki do Próżany. Wówczas zginął mój tata, rabin, lekarz i kilkunastu innych mężczyzn.
Po wojnie mama próbowała pochować ojca. Z opowieści okolicznych chłopów wynikało, że zwłoki zamordowanych zostały wywiezione w głąb Puszczy Białowieskiej. Nigdy nie dowiedziała się, gdzie leży ojciec. Człowiek, który grzebał mego ojca, powiedział, że ojciec wtedy jeszcze żył. Jeszcze żył… Nie wiem, czy został pochowany żywcem, czy zmarł na jego rękach. W każdym razie poprosił go, żeby zmówił za niego kadisz. To były ostatnie słowa ojca, które do nas dotarły.
Moje opowiadanie chciałabym zadedykować siostrze, którą bardzo kocham. Niech służy to jej samej i jej córkom. Myślę poza tym, że przyda się ono też mojej wnuczce, Adusi. Kiedyś, jak dorośnie, dowie się czegoś o swojej babci.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl