Romuald Jakub Weksler-Waszkinel, urodzony w 1943 r.
Gdzie jest moja ojczyzna
Wspomnienie czyta Andrzej Szeremeta
Filmowe wspomnienie Romualda Jakuba Wekslera-Waszkinela jest dostępne na stronie USC Shoah Foundation, kliknij żeby zobaczyć.
Urodziłem się (najprawdopodobniej) 28 lutego 1943 roku, w getcie, w miejscowości Stare Święciany koło Wilna.
Niczego nie pamiętam z tamtych rozszalałych nienawiścią dni… Nie pamiętam oczu mojej matki, dłoni mojego ojca, płaczu mojego brata, pocałunku powitania i… pożegnania…
Minął rok – nie potrafiłem chodzić. Wrodzone lenistwo czy zaczajony w mięśniach strach? A może zdziwienie samej natury, że pozostałem wśród żywych? Naprawdę mam wstać… – wyruszyć w drogę – życia?
Uśmiechały się do mnie dobre oczy mężczyzny i niewiasty: Piotr Waszkinel i jego żona Emilia. Ich ciepłe miłością dłonie masowały moje grube, leniwe łydki; ich kochające oczy zachęcały:
– Chodź Romciu, chodź do mamusi…
– Chodź do mnie, do tatusia… Niczego nie pamiętam…
Pierwszy zapamiętany obraz – jakby we śnie, ale bardzo wyraźny: jakieś duże pomieszczenie; przy oknie matka, pochylona nad wiadrem, tłucze siekaczem gotowane ziemniaki – pokarm dla kur i świń. Stoję, trzymając się kurczowo jej spódnicy; nogami dotykam niecki, w której znajdują się, zanurzone we wrzątku, uprzędzone z wełny nitki.
– Musiu, na rączki, na rączki…
– Zaraz, Romciu, już mamusia weźmie na rączki, już… Niestety, zanim znalazłem się na Jej rączkach, potknąłem się i wpadłem pupą do niecki z wrzątkiem. Przeraźliwy krzyk, piekący ból… i na tym „film” się urywa… Według polskiej matki zapamiętane przeze mnie wydarzenie miało miejsce, gdy zaczynałem chodzić; miałem rok i dwa miesiące.
Niczego nie pamiętam z transportu do Polski w roku 1945. Wysiedleńców, którym Polska „przesunęła się” na zachód, wieziono na tzw. ziemie odzyskane; tym sposobem większość polskich rodzin ze Święcian znalazła się w Lidzbarku Warmińskim.
Piotr i Emilia Waszkinelowie opuścili transport w Białymstoku i zamieszkali w niedużej wiosce – Łosiniec (koło Korycina, powiat Sokółka). Stąd, przed wieloma laty, osiemnastoletnia Emilia Chorążówna wyjechała do Francji w poszukiwaniu pracy. Teraz wracała do rodzinnego domu – z mężem i synkiem. Ten ostatni–czarnowłosy, jąkający się, skory do płaczu, najchętniej siedziałby u matki na kolanach, ewentualnie chodził za nią wszędzie jak kurczak za kwoką, trzymając się maminej spódnicy. Bał się być sam, lękał się, że go zostawią… Lubił też być z ojcem, ale jego najczęściej nie było w domu.
Ponieważ „gniazdo” rodziny Chorążych okazało się zbyt ciasne dla przybyszów z Wileńszczyzny, latem 1946 roku rodzina Waszkinelów osiedliła się w Pasłęku, koło Elbląga; nieduża mieścina, licząca wówczas około 1O tysięcy mieszkańców, była dla mnie „portem” dłuższego postoju.
Miałem 4 lub 5 lat, był więc rok 1947 albo 1948, letnie późne popołudnie, wracałem do swojego domu, gdy dwóch pijanych mężczyzn krzyknęło za mną:
– Żyd, Żyd, żydowski bajstruk! Kiedy obejrzałem się w stronę owych dwóch pijanych – wybuchnęli śmiechem. Nie miałem wątpliwości, że to mnie przezywali. Uciekłem przestraszony do matki i usiłowałem jej wytłumaczyć, co się wydarzyło.
W ogóle nie rozumiałem, co to znaczy „Żyd”? Moje pytania pozostały bez odpowiedzi. Matka tłumaczyła mi tylko, że dobrzy i mądrzy ludzie na pewno nie będą tak za mną wołać, jak ci dwaj głupi pijacy. Zresztą głupich w ogóle nie trzeba słuchać; trzeba ich unikać.
Było to moje pierwsze spotkanie z tym, co nazwać by można antysemityzmem. Potem wielokrotnie – w Pasłęku, zwłaszcza gdy byłem młodszy (mniej więcej w okresie szkoły podstawowej, 1949-1956) – znajdywałem się w sytuacji podobnej do opisanej. Spotykałem się z różnymi dwuznacznymi uwagami czy złośliwymi aluzjami na temat „Żydków”.
Nie potrafię z całą pewnością powiedzieć, czy owe uwagi bądź aluzje były skie rowane wprost do mnie, ale bardzo mnie bolały i zarazem budziły ciekawość.
Najbardziej wprawiały mnie w zakłopotanie pytania typu: do kogo ty właściwie jesteś podobny, do ojca czy matki? Zupełnie nie umiałem sobie poradzić z tym pytaniem, gdyż nie byłem podobny ani do ojca, ani do matki. Oni byli szatynami, o typowo słowiańskich twarzach; ja miałem gęste krucze włosy i zupełnie inną twarz. Przeżywałem to wewnętrznie aż do bólu. Ponieważ jednak byłem bardzo kochany przez rodziców, właśnie ich miłość była najlepszym balsamem łagodzącym ból.
Jednakże mimo wielkiej miłości z ich strony, rosnąc i dojrzewając, coraz głębiej przeżywałem moją odmienność, zwłaszcza gdy chodzi o wygląd zewnętrzny. Do nikogo w rodzinie moich polskich rodziców – bliższej i dalszej – nie byłem podobny. Wertowałem wszystkie albumy ze zdjęciami, szukając podobieństwa do siebie. Nie znajdywałem.
Nie chciałem być Żydem, bałem się nim być! Dlaczego? Powody były bardzo różnorodne… Przede wszystkim jednak chciałem być dzieckiem tych, o których sądziłem, że są moimi rodzicami, a oni byli Polakami; chciałem być taki sam jak dzieci w szkole, a to były polskie dzieci. Dookoła mieszkali Polacy; o niektórych mówiono, że są Litwinami lub Ukraińcami, zdarzały się rodziny niemieckie. Nie było wokół żadnej żydowskiej rodziny.
W liceum – od 1956 do 1960 – problem żydowski jakby wyparował. Młodzież licealna jest już trochę mądrzejsza; ponadto bardzo dobrze się uczyłem. Rodzice byli dumni. W klasie maturalnej – gdzieś w lutym – w rozmowie z księdzem, który uczył religii, wyrwało mi się, że jak zdam maturę, to pójdę do seminarium duchownego. Przestraszyłem się tego, co powiedziałem, ale ponieważ powiedziałem, wydawało mi się, że powinienem dotrzymać słowa. Muszę tam pójść; nie można rzucać słów na wiatr – powtarzałem zaniepokojony…
Byłem niespokojny i jeszcze tego samego dnia, wieczorem, zwierzyłem się ojcu z owego wyznania, poczynionego księdzu. Reakcja ojca rozdrażniła mnie:
– No, no, co ja słyszę. A co każesz zrobić z tymi dziewczynami?– dopytywał się żartobliwie, dając mi jednocześnie do zrozumienia, że nie traktu je tego, co mówię, poważnie.
Podziałało to na mnie jak czerwona płachta na byka.
– Mogę, oczywiście, tego nie wytrzymać i wystąpić – ripostowałem ojcu.
Może nawet wcale nie mam żadnego powołania, ale skoro powiedziałem księdzu, to powinienem tam pójść. Ojciec wyraźnie nie był zadowolony ani z mojego tłumaczenia, ani – tym bardziej – z samej perspektywy, że mógłbym zostać księdzem. Widział we mnie lekarza, nie księdza; ostatecznie – nawet artystę, chociaż przedtem po wielekroć wyrażał zastrzeżenia pod adresem stylu życia artystów.
Ponieważ grałem na akordeonie, uczestniczyłem dosyć aktywnie w pracach teatru szkolnego w liceum, przeważnie wygrywałem szkolne konkursy recytatorskie, niejedno krotnie mówiłem rodzicom, że chyba zostan artystą;
Postawa ojca zupełnie mnie zaskoczyła… Rodzice, oboje, byli ludźmi bardzo wierzącymi. Religia nie była dodatkiem do ich życia; ona je formowała. Nigdy nie mówiono mi: idź do kościoła, czy – odmów pacierz. Szedłem tam wraz z nimi i modliłem się wraz z nimi. I oto kiedy – poniekąd wbrew sobie – wyraziłem gotowość pójścia tam, gdzie, jak można by przypuszczać, chcieli mnie widzieć moi rodzice, zderzyłem się z postawą, której najmniej się spodziewałem. Ale taka właśnie postawa ojca niejako „rozgrzała” mnie. Stałem się uparty. Zdecydowałem postawić na swoim. Matka nie wyrażała ani sprzeciwu, ani akceptacji. Płakała po kątach. Wydawało się to wszystko bardzo dziwne, ale trwałem w uporze.
W połowie września 1960 roku znalazłem się w Olsztynie, w Wyższym Seminarium Duchownym.
Dwudziestego października tegoż roku ojciec, wychodząc z dornu – około godziny 18.00 – upadł na schodach; zawał serca zwalił go z nóg, a bezwładnie padając, ojciec uderzył głową o posadzkę – nagła śmierć! Pierwszą moją reakcją była, oczywiście, chęć ucieczki z seminarium duchownego. Przecież ojciec nie chciał, abym tu był; sprzeciwiłem się jego woli; czułem się tak, jakbym zabił ojca. Absolutna ciemność i ból.
Po pogrzebie wyznałem matce, że chyba nie powinienem wracać już do Olsztyna.
– Przecież tatuś nie chciał.
– O nie! – zareagowała natychmiast. – Tatuś bardzo cię kochał. To nie tak. Nie będzie ci się podobało, nie będziesz dawał rady – wystąpisz. Twoje życie, twój los. – Zaczęła płakać… ja wraz z nią. Chciałem zapytać matkę, dlaczego Ojciec tak zdecydowanie nie chciał, abym szedł tam, gdzie poszedłem – nie starczyło sił. Bolało wszystko… Ojciec miał zaledwie 52 lata. Tak bardzo mnie kochał, tak bardzo był potrzebny. Dlaczego Bóg zabiera mi ojca?
Po powrocie do Olsztyna zwróciłem się do rektora z moimi rozterkami. Powiedział mi, że nie mogę podejmować żadnej ważnej decyzji natychmiast, ponieważ jestem zszokowany tym, co się stało. Jeżeli jednak po miesiącu podtrzymam chęć wystąpienia, to odda mi papiery i będę mógł wrócić do do domu. Po miesiącu już nie chciałem wystąpić.
Śmierć ojca – jego wspaniała do mnie miłość – stała się poniekąd wyzwaniem, zakładem, kredytem. Po wiedziałem sobie: stawka jest bardzo wysoka. Ojciec się bał, że sobie nie poradzę – muszę być dobrym księdzem! Oczywiście, byłem na początku drogi. Miałem 17 lat. Przede mną było sześć długich lat teologicznych studiów i zdawałem sobie sprawę, że wszystko może się zdarzyć.
Przez 6 lat studiów nikt mnie „Żydem” nie przezywał. Problem żydowski znikł, co wydawało mi się czymś nadzwyczajnym. O ile bowiem w latach chłopięcych tak wielu widziało we mnie Żyda, to w latach młodzieńczych – zwłaszcza podczas studiów –Żyd we mnie był wyraźnie „na urlopie”. Zdawałem sobie jednak sprawę, że u źródeł podejrzenia o brak chrztu, które pojawiło się pod koniec teologicznych studiów, znajduje się „coś”, co idzie ze mną. Byłem jednak wciąż głęboko przekonany, iż u podstaw tego wszystkiego tkwi – tylko i wyłącznie – plotka! Tłumaczyłem sobie: mam trochę inną urodę i to drażni ludzi oraz pobudza ich fantazję. Z drugiej zaś strony, właśnie w okresie studiów przestałem się bać „Żyda”!
Przez wszystkie lata pobytu w seminarium śpiewaliśmy pieśń o kapłańskim powołaniu, w której to pieśni była strofa: „Jezus zabrał mi serce i kochaniem zmógł”. W samej rzeczy – byłem wówczas, i dziś jestem – zakochany w Żydzie, Jezusie z Nazaretu! Kiedy więc zdałem sobie sprawę, że mam zostać jego wybranym uczniem – kapłanem, wobec faktu powracających wciąż podejrzeń o żydowskie pochodzenie pomyślałem: byłoby cudownie, gdybym naprawdę był Żydem…
Dziewiętnastego czerwca 1966 roku, w bazylice katedralnej we Fromborku, otrzymałem święcenia kapłańskie. Przez rok pracowałem na parafii w Kwidzynie, gdzie parę osób zdążyło dojrzeć we mnie Żyda. Byłem tym po części ubawiony, po części – szczęśliwy. Po roku znalazłem się na studiach w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. W 1970 roku ukończyłem Wydział Filozofii i od 1971 rozpocząłem pracę na tymże wydziale.
W 1975 roku, matka sprzedała jednorodzinny domek w Pasłęku i za te oraz częściowo za moje pieniądze – przecież już pracowałem – kupiliśmy mieszkanie w Lublinie. Po 15 latach przerwy znowu mieszkaliśmy razem. Poniekąd była to kontynuacja mojego żydowskiego problemu, ponieważ w Lublinie docierało do mnie wiele przeróżnych „wieści”, które budziły mnie niejako ze snu. Coraz intensywniej wdzierało się do świadomości pytanie: a może faktycznie jestem jednak Żydem?
Coraz częściej takie pytanie pielęgnowałem w sobie, a możliwość pozytywnej na nie odpowiedzi już mnie nie przerażała. Właśnie dlatego obecność matki przy mnie w Lublinie nazywam „początkiem” kontynuacji, ponieważ moja postawa w kwestii żydowskiej była dla niej początkiem czegoś dotychczas nieznanego. Szybko się zorientowała, że już nie tylko nie bałem się Żydów, ale ich kochałem. Kochałem ich z wielu powodów, między innymi dlatego, że byli przez wieki narodem szczególnie poddanym cierpieniu; od strony religijnej: wszystko to, co było – i jest–najdroższe w chrześcijaństwie, ma żydowskie korzenie. Poniewieranie Żyda jest poniewieraniem Jezusa, Jego Matki, wszystkich Jego najbliższych uczniów – apostołów.
W rozmowach z matką zupełnie świadomie i celowo, kiedy tylko była po temu okazja, podejmowałem temat Holocaustu. Matka – i to było dla mnie bardzo zastanawiające – w ogóle nie chciała o tym mówić. Milczała albo – chyba świadomie – zmieniała temat. Czasami czytałem jakieś fragmenty opowiadań o cierpieniach Żydów podczas ostatniej wojny. Wówczas, dosyć często, w jej oczach pojawiały się łzy. Kiedyś, widząc kątem oka, że ociera łzy, przerwałem lekturę i zapytałem wprost:
– Mamo, dlaczego płaczesz? Czy ja jestem Żydem?
– A czy ja ciebie nie kocham? – odpowiedziała natychmiast prawie, głośno płacząc.
Było mi przykro słuchać takiej właśnie odpowiedzi, będącej właściwie skierowanym do mnie pytaniem. Była wspaniałą matką i bardzo mnie kochała. Ale ta jej, wielokrotnie mi udzielona, odpowiedź – pytanie była wskazówką, że trzeba powracać do tych tematów; że coś tu się jednak kryje…
W Pasłęku czasami skarżyłem się, że mi dokuczają, wówczas matka zawsze zapewniała:
– Jesteś naszym kochanym synkiem. Nie słuchaj żadnych łobuzów. W Lublinie nigdy nie powiedziała mi, że jestem jej rodzonym dzieckiem, chociaż prowokowałem taką wypowiedź. Chciałem to wyraźnie usłyszeć. Nie usłyszałem.
Kiedy tylko mogłem, kierowałem rozmowę na Łyntupy – tam mieszkali Emilia i Piotr Waszkinelowie przed wojną i na początku wojny – oraz na Święciany, do których przyjechali w latach wojny i mieszkali tam do jej za kończenia.
Właśnie taka rozmowa toczyła się w kuchni, przy kolacji, 23 lutego 1978 roku. Rozmawialiśmy o Święcianach okresu wojny; w pewnym momencie wprost zapytałem:
– Mamo, a Żydzi? Znałaś w Święcianach Żydów?
Spojrzała na mnie i zamilkła… jakby się wewnętrznie mocowała…
– Romek – zaczęła po chwili – przecież wiesz, że w czasie wojny, gdy przyszli Niemcy, w 1941 roku… Głos jej zadrżał, w oczach pojawiły się łzy. Wziąłem jej dłonie w swoje ręce i ucałowałem, prosząc, aby mi wreszcie po wiedziała całą prawdę. I wtedy właśnie po raz pierwszy w życiu usłyszałem:
– Miałeś wspaniałych rodziców i bardzo ciebie kochali – byli Żydami; zostali zamordowani. Ja tylko ratowałam ciebie od śmierci.
Spodziewałem się takiej właśnie odpowiedzi, poniekąd czekałem na nią, a kiedy wreszcie usłyszałem, zawirowało mi w głowie…
Wracałem do siebie… Nie będę się silił na przedstawienie tego, co przeżywałem. Pamiętam, że pierwszym moim pytaniem, które się wówczas wyrwało, było następujące:
– Mamo, dlaczego tak długo chowałaś prawdę?!
– Miałeś wspaniałą, mądrą i dobrą matkę… Ja się bałam, bardzo się bałam. Za ratowanie Żyda, nawet takiego niemowlęcia, jakim wówczas byłeś, groziła śmierć. Nie mieliśmy, jak wiesz, własnego mieszkania, wynajmowaliśmy pokój… Tłumaczyłam to, będąc w getcie, twojej mamie. Ona słuchała, ale jakby nie słyszała. Patrzyła na mnie, a jej smutne oczy – ty masz oczy matki – mówiły więcej niż jakiekolwiek słowa.
– On wszystko widzi – powtarzała. – Życie jest w Jego ręku, ale trzeba ratować przynajmniej tego, kto sam nie może się ratować. Proszę, niech pani ratuje moje dziecko, niemowlę… Jest pani osobą wierzącą, chrześcijanką; parę razy mówiła pani, że wierzy w Jezusa: przecież On był Żydem! Niech więc pani ratuje żydowskie niemowlę w imię tego Żyda, w którego pani wierzy. Jak to maleństwo wyrośnie, zobaczy pani, on zostanie księdzem, będzie nauczał ludzi…
Słyszałem, jak waliło mi serce… Przecież – nic o tym nie wiedząc – zrealizowałem to, o czym w tamtej tragicznej chwili mówiła moja rodzona mat ka matce polskiej. Znaczenie, ciężar matczynych słów! Dlaczego użyła właśnie takich argumentów? Można jedynie snuć domysły… Na pewno chciała przekonać chrześcijankę do ratowania życia żydowskiego niemowlęcia. A więc ratowała mi życie! I uczyniła to skutecznie.
– Nie mogłam odmówić twojej mamie – mówiła, wycierając łzy, moja polska matka – to byłoby tak, jakbym się wyparła swojej wiary. Miałeś kochającą, bardzo mądrą i odważną matkę. Miała odwagę urodzić cię w taki straszny czas i jej słowa niejako zmusiły mnie, abym cię ratowała. Reszta już była w ręku Boga…
Zapytałem o swoje prawdziwe nazwisko. Usłyszałem smutną odpowiedź:
– Nie wiem, nie pytałam. Na pewno twoja mama mówiła, ale ja nie starałam się zapamiętać. Mówię ci, że się bałam. To były okropne chwile. Baliśmy się z tatusiem nie tylko Niemców; baliśmy się wszystkich: Polaków, Litwinów, Ruskich, sąsiadów i w ogóle znajomych. Nie wiem, jakbym się zachowała, gdyby ktoś doniósł. Nie wiem… Ja nie byłam bohaterką. Po prostu nie chciałam znać żadnego nazwiska. Gdyby ktoś doniósł, to mogliby mnie zabić, a ja, nie kłamiąc, powtarzałabym: to jest moje dziecko, ja je kocham.
Moja wspaniała polska matka. Była bohaterką! Chroniła mnie w czas wojny i pokoju; zawsze – bardzo kochała.
O moim domu rodzinnym dowiedziałem się niewiele. Dwa zapamiętane przez Waszkinelową fakty okazały się bardzo cenne. Pierwszy: mój rodzony ojciec był krawcem w Święcianach; miał duży, ładny zakład krawiecki na rynku. Kiedy przyszli Niemcy, ponieważ był bardzo cenionym krawcem, kazali mu pracować w jego własnym warsztacie. Drugi: miałem brata i moja Matka wołała na niego: Muleczka, Szmulek, Samuel.
Gdy weszli Niemcy i stawało się coraz bardziej oczywiste, że Żydów czeka zagłada, mój brat Samuel – urodzony w roku 1938 lub 1939 – został ukryty w jakiejś rodzinie litewskiej, mieszkającej w Święcianach. Nikt nie oczekiwał mojego zaistnienia; kiedy jednak stało się faktem, przed moją matką pojawiło się szereg przeszkód, a każda groziła śmiercią: najpierw należało ukryć przed Niemcami oraz szaulisami (litewska policja) sam fakt ciąży; potem urodzić i wreszcie – ukrywać niemowlę tak długo, jak długo się da. Chociaż więc moje życie od samego początku było naznaczone piętnem śmierci, rodzice żywili nadzieję, że życie ich pierworodnego syna – Samuela, jest bezpieczne.
I oto, już po moim urodzeniu, ludzie ukrywający Samuela przyprowadzili go z powrotem do getta. Wobec zaistniałej sytuacji moja matka zdecydowała się na szukanie opieki dla mnie. Wiadomą jest rzeczą, że Żydzi płacili – tym, czym mieli – za udzielaną im pomoc. Tymczasem aby mnie ratować, nie było już niczego cennego do oddania, albowiem ludzie, którzy ukrywali Samuela i którzy otrzymali za to wiele kosztowności od moich rodziców, odprowadziwszy mojego brata, niczego nie oddali. Ostatecznie w „posagu” otrzymałem pieluszki i kołderkę, w którą byłem owinięty, oraz – i są to obecnie moje największe skarby – samowar i ręczną wagę (nazywano to berzmien).
W sumie od lutego 1978 roku wiedziałem o sobie niemal wszystko i za razem nie wiedziałem tego, co najważniejsze: swojego rodzonego nazwiska, imion swoich rodziców. Myślałem dniami i nocami; a może gdzieś jeszcze żyją? A może żyje chociaż mój brat?
W następnym roku (1979) znalazłem się po raz pierwszy w Laskach pod Warszawą, gdzie poznałem siostrę zakonną – Klarę Jaroszyńską. Ponieważ w rozmowie z nią szybko zorientowałem się, że w czasie wojny była aktywnie zaangażowana w ratowanie Żydów – odznaczona medalem Sprawiedliwy wśród Narodów Świata – wyznałem jej całą prawdę o sobie. Chciałem przed kimś zaufanym to wypowiedzieć, ale nade wszystko wyraziłem pragnienie szukania jakichś śladów swojej rodziny. Prosiłem siostrę o zanotowanie dwóch informacji, które wydawały mi się istotne, a mianowicie: wiadomości dotyczących mojego ojca oraz imienia mojego brata.
Rozpoczęło się długie oczekiwanie. Minęło 1O lat. Powoli traciłem na dzieję na odnalezienie jakichkolwiek śladów po swoich najbliższych. Korespondencyjne poszukiwania siostry Klary nie dawały żadnych rezultatów. Wreszcie, po 1989 roku, siostra wyjechała do Izraela i tam trafiła na ślad żydowskiej gminy ze Święcian. Zorganizowano natychmiast spotkanie siostry z resztą ocalałych z wojny mieszkańców Święcian, zamieszkujących Tel Awiw i okolice.
Owe dwie wymienione wyżej informacje, które posiadała siostra, okazały się wystarczające, abym odzyskał to, co zabrała mi wojna. Ów krawiec, któremu Niemcy kazali pracować w jego własnym warsztacie, nazywał się Jakub Weksler; jego żoną była Batia z domu Waiskońska (niektórzy wymawiają: Waiszkuńska); Wekslerowie mieli małego synka imieniem Samuel. Co więcej: w księdze przedstawiającej dzieje gminy żydowskiej w Święcianach pokazano siostrze zdjęcie mojej rodzonej matki; jest to zdjęcie przedstawiające członków organizacji syjonistycznej z lat trzydziestych; moja mama siedzi w środku – była wówczas przewodniczącą tejże organizacji.
W roku 1989 (15 kwietnia) zmarła, na moich rękach, moja polska matka. W 1992 roku, na wiosnę, przyjechała do Lublina siostra Klara Jaroszyńska, przywożąc zagubiony, wydawało się bezpowrotnie, ślad moich najbliższych oraz zdjęcie mojej rodzonej matki. W międzyczasie okazało się, że żyją jeszcze – w Natanii – rodzony brat i siostra mojego ojca.
Jeszcze tego samego (1992) roku, w lipcu, pojechałem do Izraela, aby zobaczyć bardzo bliskich swoich krewnych – brata oraz siostrę ojca. Przyjęty zostałem ze łzami i niewyobrażalną wprost miłością. Ciocia – Rachela (Rosa) Sargowicz, z d. Weksler (zmarła w listopadzie 1992 roku) oraz stryj – Cwi Weksler– staruszkowie mocno sponiewierani wojną.
Oboje wiedzieli o istnieniu Samuela; moje istnienie było dla nich absolutną niespodzianką. Jeszcze w 1941 roku uciekali w głąb Rosji. Stryj przeszedł przez czyściec sowieckich łagrów. Żyjące dwie koleżanki mojej rodzonej matki wiedziały, że Batia Wekslerowa pod koniec 1942 roku chodziła – używając ich wyrażenia – „z brzuchem”, z tym jednak, że obie panie na początku roku 1943 uciekły do partyzantki, a na wiosnę 1943 roku pozostałych jeszcze przy życiu Żydów ze Święcian wywieziono do Kowna i Wilna. Moich najbliższych zamordowano najprawdopodobniej w getcie wileńskim lub w Ponarach.
Mnie pozostał jedynie przepalony samowar i ręczna waga – milczący świadkowie tamtych okropnych nocy i dni. Nie tylko.
Dziś wiem, że pozostały ze mną oczy mojej matki, usta mojego ojca, lęk i łzy mojego brata…
Noszę w sobie miłość moich rodziców – żydowskich i polskich! I pozostała również nadzieja, że kiedyś spotkam ich wszystkich przed obliczem Tego, który jest Miłością. On otrze z naszych oczu wszelką łzę.I tam jest moja Ojczyzna.
Strona „Zapis pamięci”
Stowarzyszenia
„Dzieci Holocaustu”
w Polsce.
Zrealizowano
dzięki wsparciu Fundacji
im. Róży Luksemburg
Przedstawicielstwo
w Polsce
ul. Twarda 6
00-105 Warszawa
tel./fax +48 22 620 82 45
dzieciholocaustu.org.pl
chsurv@jewish.org.pl